Nie musisz być karłem połykającym balon, żeby czuć się dziwnie w społeczeństwie. Dziwactwo jest tym, co nas od siebie odróżnia. Jest esencją człowieczeństwa. Moim zdaniem, buduje demokrację – mówi Karolina Sulej, autorka reporterskiej książki „Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.
Po co nam w ogóle moda?
Nasz wizerunek jest wypowiedzią na nasz temat, a więc jest czymś bardzo osobistym, a jednocześnie widocznym dla wszystkich. Dlatego dobrze, jeśli ta wypowiedź jest świadoma.
Słowo „moda” pochodzi od łacińskiego „modus” (łac. – miara, wzór, sposób). Według mojego rozumienia odpowiada na pytanie: jak? Czyli mówi o sposobie, w jaki posługujemy się ubraniem. Z jednej strony moda skłania nas do tego, żebyśmy się odsłonili, a z drugiej strony mówi: „Schowaj się za mną, dopasuj się – to ci da poczucie bezpieczeństwa”. Oscylujemy więc między wolnością kreacji a społecznym kamuflażem.
To ważne – szczególnie w dzisiejszej Polsce – żebyśmy ustawili się po stronie wolności i twórczości. Wszyscy jesteśmy artystami, jeśli tylko się na to odważymy. Oczywiście, jeśli nie damy się wtłoczyć w gotowe scenariusze, narracje, normy.
W latach 50., 60., a także później, w 80. i 90., w cenie była odmienność. Ludzie chcieli się wyróżniać za pomocą stroju. Robili, co mogli, żeby podkreślić swoją inność. A dziś? Gdy patrzę na sporą część nastolatków, widzę serię klonów. Jakbyśmy dążyli do unifikacji.
Dziś jest dużo propozycji własnego stylu do szybkiego zaimplementowania – jak z supermarketu. Bez ideologii, bez refleksji. Tylko konsumpcja, która pozwala nadążyć za grupą. Dzięki unifikacji zyskujemy pozorną wspólnotę, poczucie, że przynależymy do silnego frontu. Wydaje nam się, że jeśli wizualnie się zapiszemy do jakiegoś klubu, to dostaniemy realną opiekę współplemieńców. I zamiast dbać o to, żebyśmy się rozumieli, akceptowali i wspierali, budujemy podziały pt. „Wyglądam jak ty – jestem w porządku. Wyglądam inaczej – jestem obcy”. Trudno jest wytrwać w inności, bo presja dopasowania się do grupy jest ogromna.
Dawniej subkultury były związane z głębszą myślą. Wygląd był narzędziem wyrażania idei, która stała za danym ruchem. Bycie innym było związane z listą poglądów, a ubranie było oznaką pewnego sposobu myślenia i odbierania świata. Obecnie w modzie dominuje płaski przekaz, ślizgamy się po powierzchni.
A może moda i wyrażanie siebie za jej pomocą nie są już takie ważne?
Staram się odczarować modę – jako temat błahy, naddatkowy i zarezerwowany dla elity. Bo w modzie uczestniczymy wszyscy. Wszyscy jemy i się ubieramy. I jakkolwiek by nam się wydawało, że to kontestujemy, to mam złą wiadomość – to niewykonalne. Moda to pierwsza warstwa kultury, z którą mamy do czynienia, poznając i obcując z innymi ludźmi. Nawet kiedy jesteśmy nadzy, jesteśmy ubrani w wyobrażenia kulturowe na temat ciała. Nie rozumiejąc, czym jest moda, jesteśmy analfabetami. Wstydzimy się przyznać, że czegoś nie czytaliśmy, nie oglądaliśmy. Do braku wiedzy na temat mody przyznajemy się chętnie, wręcz z dumą, jakby to czyniło nas ludźmi głębokimi. Tymczasem nic bardziej mylnego. Moda to jedna z najbardziej skomplikowanych dziedzin współczesnego świata – na przecięciu kultury wizualnej, materialności, performance’u, antropologii codzienności, świata biznesu i marketingu. Humanistyka miesza się tu z twardą ekonomią, a ostatnio, coraz częściej – z nowymi technologiami. Moda, szybka moda w szczególności, jest też przemysłem, który w tym momencie straszliwie zaśmieca świat – trzeba ją przemyśleć na nowo, napisać „protokół z Kioto” dla mody. Redukowanie mody do błahostki jest zwyczajną głupotą i nonszalancją wobec planety, na której żyjemy.
Każde społeczeństwo potrzebuje teatru szekspirowskiego, czyli takiego, gdzie jest cielesność, gdzie jest śmiech, strach, zadziwienie i – pod płaszczykiem jarmarcznej zabawy – prawda o nas samych
Lubię rozmawiać o ubraniach z ludźmi, którzy nie są z branży mody, żeby się dowiedzieć, czym jest dla nich ubranie i w jaki sposób widzą modę. Bo nie tylko Dries van Noten, ale i babcia, która ma całą szafę podomek, mają do opowiedzenia ważne i ciekawe opowieści związane z modą. A kolekcje, które oglądamy na Fashion Weeku, to nierzadko fragmenty historii rodzinnych, podróży i spotkań z przyjaciółmi.
Najważniejszą dla mnie, reporterki, cechą mody jest to, że jest to fascynująca opowieść o człowieku, którą można przeczytać z ubrań i oddać słowami. To klucz, który otwiera w rozmówcach drzwi, których nie otworzą inne pytania.
A co wyraża twój styl?
Dawno temu przestałam szukać jednolitości w swoim stylu, tak jak nie szukam jednego klubu, do którego będę pasować. Lubię przebieranki. Codziennie mogę być kimś innym. Chętnie eksperymentuję, bawię się modą. Nawet w zaciszu domowym, a może szczególnie tam. Całe lata spędziłam na tym, żeby się w kwestii mody wymyśleć, stworzyć, zredukować. Ale chyba muszę przyjąć, że jestem bałaganem, mam dziwną garderobę. Bo jestem dziwna.
Dziwna?
Tak, czuję się dziwna nie tylko ze względu na swój eklektyczny styl, ale również jako reporterka. Ponieważ po części jestem antropolożką i mam masę zainteresowań, które nie są czysto reporterskie: zajmowałam się pisaniem o modzie i nadal będę chciała robić o tym reportaże. Interesuję się popkulturą i tematami, które w szerokim rozumieniu są uznane za płytkie. Mogłoby się wydawać, że to nie przystoi poważnemu reporterowi. Ale ja w ogóle lubię się zajmować powierzchownością, ciałem i estetyką. Uważam, że są tam ciekawe tematy i wiele pytań do zadania.
Czuję się również dziwna dlatego, że bycie w środowisku reporterów nie jest moim jedynym doświadczeniem. Robię „Barłóg Literacki” – program o książkach na YouTube, prowadzę spotkania o literaturze, jestem na studiach doktoranckich w Instytucie Kultury Polskiej, jestem redaktorką w „Wysokich Obcasach” i „Wysokich Obcasach Ekstra”. Czyli jestem trochę wszędzie i nigdzie. Uczucie bycie poza kategoriami jest mi bardzo bliskie.
Ja bym powiedziała, że po prostu masz duże spektrum zainteresowań.
No widzisz, a miałam przez to poczucie bycia bezpaństwowcem. Martwiłam się, że nigdy nie będę miała biletu do „jednego klubu”.
Pod względem osobistym to uczucie bycia dziwnym też nie jest mi obce. Wszyscy się zawsze zastanawiali, skąd w rodzinie inżynierów wojskowych, ekonomistów i generalnie osób ze ścisłymi umysłami wzięłam się ja – humanistka. Która zawsze była z boku, lubiła siedzieć w kącie i pisać coś w zeszycie. Żyć w swoim świecie. Dorastałam w poczuciu niezrozumienia. To się zmieniło dopiero, kiedy trafiłam na studia antropologiczne i zaczęłam rozmawiać z ludźmi o podobnych do moich zainteresowaniach, którzy też mieli to doświadczenie inności.
Antropologia nauczyła mnie, jak się tym dziwakiem w sobie zaopiekować. Pomogła mi zrozumieć siebie i to, że mam wyczulone ucho na cudzysłów.
Jaki cudzysłów?
Cudzysłowem w moim rozumieniu jest właśnie dziwactwo. To, że ktoś jest wyraźnie inny na tle masy, jest nośnikiem tego cudzysłowu. Pokazuje: „Hej można myśleć, mówić i wyglądać inaczej”. Dziwak jest jak drag queen. Kiedy widzisz, jak mężczyzna przebiera się za kobietę – przybiera jej wygląd, strój, zachowanie – orientujesz się, że „naturalna” kobiecość nie istnieje.
Ludzie boją się dziwności, inności, uważają ją za coś niebezpiecznego, bo ona automatycznie pokazuje im, że to, co robią, też nie jest naturalne. Dostają rewers swoich zachowań. Bo ta dziwna, inna, obca osoba swoim wyglądem oraz stylem bycia pokazuje, że można inaczej. To zmusza nas do przyjrzenia się sobie w szerszej perspektywie.
Wiele się w tym cudzysłowie mieści, bo nie musisz być karłem połykającym balon, żeby czuć się dziwnie w społeczeństwie - niedopasowany, nierozumiany. I wtedy, albo próbujesz to za wszelką cenę zmienić i się dopasować, albo szukasz sojuszników. Ludzi takich, jak ty. Outsiderów. Myślę, że to emocja bliska wielu osobom.
W moim przekonaniu każdy ze swoim dziwactwem ma prawo do życia w społeczeństwie i do bycia sobą. Niestety to prawo jest nam odbierane w imię normalności, a właściwie normalizacji. To mnie niepokoi. Wspólnota znormalizowana to wspólnota totalitarna.
Kto nam je odbiera?
Różne ośrodki władzy symbolicznej. Ośrodki związane z mediami, ale też prawem, administracją państwową, akulturacją szkolną, zdrowiem psychicznym – mówią nam, w jaki sposób mamy żyć, żeby pasować. Są określone ścieżki życia, które „powinniśmy” wybrać, żebyśmy się nie wyróżniali, które mają nam powiedzieć i pokazać, że to jest naturalne, że tak się robi i żyje.
Gdybym miała podać konkretne przykłady: spora część prasy kobiecej odbiera nam prawo do czucia się dobrze ze swoim ciałem, bo promuje nierealne, obrobione komputerowo wizerunki kobiet. Szkoła odbiera nam prawo do edukacji seksualnej i zrozumienia, jak budować swoją seksualną tożsamość. Lekcje historii sprzedają nam określoną narrację na temat naszego państwa, miejsca kobiety i mężczyzny w tej opowieści, bez żadnego komentarza o tym, czym jest historia jako dziedzina. W reklamach pojawiają się określone społeczne typy – najczęściej oparte na schemacie „ładna rodzina z dwójką dzieci”, inne sposoby życia są w przestrzeni publicznej dużo mniej widzialne. Dziwność możemy sobie praktykować co najwyżej w domu, żeby nikt nie widział. Fasada musi być równo przystrzyżona.
Ludzie boją się dziwności, inności, uważają ją za coś niebezpiecznego, bo ona automatycznie pokazuje im, że to, co robią, też nie jest naturalne
A tymczasem dziwactwo jest tym, co nas od siebie odróżnia, jest esencją człowieczeństwa. Moim zdaniem, buduje demokrację. Mało tego, bez niego demokracji nie ma. Dziwactwo jest manifestacją osobistej wolności, a bycie dziwakiem oznacza bycie człowiekiem wolnym, który daje sobie prawo wyglądać inaczej niż się powszechnie przyjęło, który może mieć innego rodzaju pasję niż to się uznaje za modne, który może się przyznać, że ma popędy, które mogą być uznane za społecznie wstydliwe. Nie chodzi o to, żeby krzywdzić innych swoim dziwactwem, tylko żeby pozwolić sobie samemu na bycie takim, jakim się chcę, móc wyrazić siebie w dowolny sposób i nie czuć się z tego powodu zagrożonym, wytykanym palcami, wpychanym na siłę w jakieś kategorie, instytucjonalizowanym, albo zamykanym – nawet symbolicznie – w jakichś enklawach.
Generalnie normalność jest wymysłem nowoczesności, społeczeństwa, w którym każdy ma z góry przypisaną rolę, w którym odpowiednie instytucje odpowiadają za nasze wychowanie, edukację, nadzór, w którym jesteśmy sformatowani w określonych klasach i grupach, do bycia jakimiś. Według tej definicji, żeby społeczeństwo sprawnie funkcjonowało, musimy się zmieścić w tych ramach, żeby nie popaść w to, co się powszechnie nazywa szaleństwem, ekscentrycznością, ousiderstwem.
Wyparliśmy w sobie dzieciaka i „wariata”. A ja nie chcę, żebyśmy to wypierali. Bo to prowadzi do tego, że tego „innego” wytykasz palcami i nie widzisz inności w sobie.
To dlatego wzięłaś się za opisanie freek show na nowojorskiej Coney Island?
Tak, bo cyrk jest tym, co pozwala nam się przejrzeć jak w lustrze. Odpowiada na pytania, co to znaczy być człowiekiem i definiuje, czym jest dziwność, o której mówię. Pokazuje, jakie są nasze reakcje wobec czegoś, co nie wygląda i nie zachowuje się jak my.
Jeden z moich rozmówców, muzyk Nicos Brisco, ciekawie to ujął. Powiedział: – Teoretycznie wizualnie, jestem amerykańsko adekwatny. Bo Ameryka akceptuje drag queen i transseksualistów. A ja jestem transseksualistą. Mogę się malować, zrobić sobie paznokcie, ufryzować sobie włosy i wszyscy na ulicy się zatrzymają obok mnie i powiedzą: Hej, świetnie wyglądasz, jesteś dziwny i super do nas pasujesz, bo my tutaj wszystkich „innych” przytulamy. Bo przecież Ameryka jest krajem wolnych ludzi. Możesz tu być, kim chcesz. I oczywiście, mogę być kim chcę. Nie dostanę po mordzie. Wejdę do sklepu z ciuchami specjalnie dla mnie i do restauracji dla takich, jak ja. Ale nikt nie będzie chciał mnie zrozumieć. Nikt nie będzie chciał być moim przyjacielem. Nikt nie będzie mnie kochać.
Czyli inność tak, byle na odległość.
Bo nikt nie chce wchodzić głębiej, babrać się w człowieczeństwie. Ta amerykańska demokracja jest poprawna politycznie, powierzchowna. Akceptujemy różne rzeczy jedynie pozornie, ale nie staramy się ich zrozumieć. Antropolog w nas umarł.
Czy zatem według ciebie cyrk to szkoła antropologii?
Dokładnie tak. Piszę o cyrku na Coney Island – założonym 150 lat temu, a dziś to ostatni tego typu freak show w Stanach. Z tej perspektywy pokazuję, jaką drogę przeszliśmy w rozrywce i kulturze. Coney Island Circus Sideshow to Globe dla współczesnej Ameryki. Każde społeczeństwo potrzebuje teatru szekspirowskiego, czyli takiego, gdzie jest cielesność, gdzie jest śmiech, strach, zadziwienie i – pod płaszczykiem jarmarcznej zabawy – prawda o nas samych. To dlatego takie widowisko, po 150 latach, wciąż jest aktualne, działa. To jest spektakl o ludzkiej naturze.
Cyrk Coney Island to nie ogromny namiot ze zwierzętami i monumentalną rozrywką, ale sideshow, który opiera się na interakcji człowieka z człowiekiem. To spotkanie patrzącego i kogoś, kto wykonuje coś szczególnego lub szczególnie wygląda. Konferansjer pyta: Chcecie zobaczyć coś podniecającego, zabawnego, obrzydliwego? Na tych emocjach zbudowane jest przedstawienie. Zgodnie z tradycją, występów jest dziesięć. Na scenę wchodzi człowiek, który potrafi podnieść powieką półkilowy ciężar. To, że ludzkie ciało ma takie możliwości, przeraża nas, ale też zadziwia. Kto inny połyka miecze. Boimy się i jest to naturalny lęk przed zranieniem i uduszeniem. Ale połykanie miecza bardzo często też podnieca mężczyzn, bo kojarzy się z fellatio. Potem czarnoskóra dziewczyna tańczy z wężem. Ten obraz sięga aż do Adama i Ewy, równocześnie gra na rasistowskich strunach, ale również jest podniecający – wąż jest falliczny. Inny cyrkowiec zatańczy na szkle. Będzie też człowiek-guma.
Wreszcie, pojawią się gwiazdy sideshow, czyli osoby, które określa się mianem freaków – o szczególnym wyglądzie, odbiegającym od społecznej normy. Wedle cyrkowej terminologii dzielą się na dziwolągów z urodzenia – natural born freaks i dziwolągów z wyboru – self-made freaks. W mojej książce pojawia się postać Eduardo Arrochy, poety, który wytatuował się od stóp do głów, żeby móc występować na scenie cyrku oraz Nati, dziewczyny występującej pod pseudonimem Patchwork Girl, bo żyje dlatego, że przez wiele lat medycyna mozolnie zszywała ją z kawałków jej samej. Nati to dla mnie symbol wszystkiego, co najpiękniejsze w byciu człowiekiem. Jest dumna, silna, mądra i cieszy się życiem, mimo że w Ameryce Trumpa – jak mówi, nie ma prawa żyć. Jest latynoską, lesbijką, feministką, lewaczką, niepełnosprawną, nie pasuje do kanonów piękna, a na dodatek jest diabelnie inteligentna, więc jest tego wszystkiego świadoma.
Pozornie mogłoby się wydawać, że to uprzedmiotowianie, bo występujący jest wystawiany na widok publiczny, inni patrzą, śmieją się, komentują.
To mogłoby być upokarzające. Ale nie jest. Bo ten człowiek na scenie ma władzę nad tłumem, jest tam na własnych zasadach i dzięki temu staje się podmiotowy. A Nati jeszcze edukuje. Po spektaklu rozmawia z widzami, tłumaczy. To, co wydaje się obrzydliwym spektaklem gapienia się, okazuje się realnym i wzruszającym spotkaniem z innością. Moi bohaterowie sami mówią o sobie freaks.
To zabieg, który oswaja.
Zauważ, że to samo robią osoby homoseksualne, czy feministki. Biorą na sztandary słowa, które mają ich naznaczyć. To subwersja.
Dla mojej bohaterki Nati ważne jest, żeby inni przestali widzieć w niej przypadek medyczny, a zaczęli dostrzegać zwyczajną osobę. Poradziła sobie dzięki ojcu, który jej powtarzał, żeby nie dała się złamać, bo jest lustrem, w którym ludzie się przeglądają. Jeśli się jej boją albo się z niej śmieją – to pokazuje, jacy oni są, a nie ona. Dokładnie to samo odbywa na scenie freak show, to jest właśnie to lustro – to wszystko, co czujesz i myślisz, kiedy podstawi ci się inność i dziwność pod nos.
Nati twierdzi, że dzięki występom odzyskała pewność siebie, kontrolę nad swoim życiem, a przede wszystkim nad spojrzeniami ludzi. Ale to samo mówili inni moi bohaterowie. Spojrzenie widzów, gdy stoisz na scenie, zaczyna być spojrzeniem kontrolowalnym, tym, nad którym masz władzę. Tu ludzie nie gapią się po prostu na ciebie, jak na ulicy. Tu cię podziwiają.
Potrzeba zrozumienia tego lustra zaprowadziła cię aż w tę część Brooklynu?
Może to brzmi jak dorabianie filozofii, ale moim zdaniem nie ma przypadku w tym, że Freud przed napisaniem swoich ikonicznych tekstów o nieświadomości odwiedził Coney Island. Dziś mamy trochę inne gorsety niż ówcześni wiktorianie, trochę inne formy nadzoru, organy władzy, które nam mówią, jak żyć. Natomiast nadal jesteśmy tak sformatowani, że potrzebujemy miejsca do ucieczki, jakiegoś uwolnienia.
Dziś mamy internet, telewizję, więc taka staroświecka rozrywka, jak wesołe miasteczka, nie powinna nam być już potrzebna. Ale mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie – cyrk na Coney przeżywa renesans, bo zdaliśmy sobie sprawę, że dziś potrzebna nam jest zmysłowa zabawa, kontrakt z ludźmi, odzyskanie ciała. Żeby w ciemnym tunelu wziąć za rękę swojego ukochanego albo wsiąść w wagonik i popatrzeć z wysokości na świat, albo po prostu zjeść prażoną kukurydzę nad morzem. Zmysłowość jest nam potrzebna, bo technologia nas od niej za bardzo oddzieliła.
Czarnoskóra dziewczyna tańczy z wężem. Ten obraz sięga aż do Adama i Ewy, równocześnie gra na rasistowskich strunach, ale również jest podniecający – wąż jest falliczny
Dlatego dla mnie osobiście tak ważny był napis: „Alive”, który jest na plakatach cyrku na Coney. Alive – bo na scenie są żywi performerzy, teraz, dla ciebie, na żywo. Ale na poziomie metaformy „Alive” to napis, który przypomina – hej, ty też żyjesz, jesteś tu i teraz.
A jak w ogóle trafiłaś na Coney Island?
Pojechałam tam, bo chciałam zobaczyć miejsce, które kojarzyłam z filmów takich jak „Annie Hall” Woody’ego Allena czy „The Warriors” Waltera Hilla, piosenek Lou Reeda, Lany Del Rey, które przewija się jako symbol amerykańskiego doświadczenia tandety, w której jest dużo melancholii i smutku pod brokatem.
Chciałam zobaczyć miasto, które jest prawdą o tym, kim dzisiaj jesteśmy: tyglem kulturowym. Coney jest makrorefleksją o ludzkości w mikroskali – bo ograniczoną do skrawka dzielnicy, do łachy piachu na południu Brooklynu. Chciałam tego doświadczyć.
Dla mnie to poetyckie miejsce. Coney Island stało się dla mnie tajemnicą, której nie rozwikłam, dopóki tam sama nie pojadę i się nie dowiem, dlaczego mnie to tak interesuje.
Żeby zebrać materiały do książki pojechałam tam w listopadzie z mężem, Mateuszem Kubikiem, który jest autorem zdjęć do mojej książki, opowieści wizualnej o tym miejscu, bo pomyślałam, że warto to wesołe i pełne życia miejsce zobaczyć poza sezonem. Doświadczenie bycia w miejscu tak ogołoconym, pozbawionym turystów było dla mnie przejmujące. Widać było w całej okazałości jego dziwną architekturę górującą nad brzegiem morza. Jakby w przestrzeni onirycznej, na granicy jawy i snu.
Choć jestem na Coney Island trochę w roli reporterki, a trochę turystki, to na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie chcę jej wydrzeć wszystkich tajemnic. To trochę jak z rybą, którą złowisz. Chcesz ją złapać, poprzyglądać się i wypuścić.
Napisałam książkę „Wszyscy jesteśmy dziwni” w trosce o to miejsce. Moim zdaniem, jest ono rezerwatem zagrożonej amerykańskości, która ginie w gentryfikacji i lęku przed innością. Trzeba o nie dbać, tak jak trzeba chronić dziwaka w sobie.
„Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island”, Karolina Sulej, wyd. Dowody na Istnienie, premiera: 28.02. Książka ukazała się pod patronatem „Vogue Polska”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.