Wcale nie jest chłodną minimalistką. Kopenhaska influencerka Sophia Roe zakochuje się w pięknych przedmiotach – całych kolekcjach Saint Laurent, szpilkach Oscara de la Renty, czarno-białych basikach. – W mojej szafie wszystko do siebie pasuje – mówi.
Wystarczy przewertować kilka krótkich wywiadów z jej mamą Louise Roe Andersen, znaną doskonale wszystkim fanom współczesnego duńskiego dizajnu projektantką, by zrozumieć, że i tym razem jabłko padło niedaleko od jabłoni. W 2010 roku Louise założyła pod własnym nazwiskiem markę z monochromatycznymi obiektami do wnętrz. W wywiadach, tak jak Sophia, wspomina swoją skandynawskość, ciekawość technik rzemieślniczych i wartość trwałych naturalnych materiałów. Co jednak najważniejsze, zawsze podkreśla emocjonalną warstwę dizajnu. Sophia odziedziczyła tę wrażliwość. Od mamy nauczyła się nie tylko wyczucia, ale też prowadzenia biznesu – to w jej firmie stawiała pierwsze zawodowe kroki. Do dziś mają głęboką, bliską relację. Jej świadectwem dla świata jest mały tatuaż na boku prawej stopy. Drobne litery układają się w napis „mom”. To jedyny tatuaż Sophii, a przynajmniej jedyny, jaki pokazuje w mediach społecznościowych.
W jej przypadku potrzeba było kilku lat, by wdała się w mamę. W nastoletnich czasach lubiła gonić za trendami. Jej ówczesny typowy to zestaw: legginsy, ramoneska i sneakersy Ricka Owensa. Swoje stylizacje zaczęła postować na Instagramie jesienią 2011, dokładnie rok po uruchomieniu platformy. W tym czasie Instagram miał garstkę użytkowników. Sophia zaliczała się do tych typowych. Publikowała mocno sfiltrowaną dokumentację spotkań z przyjaciółmi, nieskromnych podróży i ładnych posiłków. Choć od powstania pierwszych modowych blogów w internecie minęła już niemal dekada, o influencerskim boomie, który obserwujemy dziś, nie fantazjowali najbardziej odważni przepowiadacze trendów. Sophia robiła to dla zabawy, czuła ten wizualny sposób komunikacji. Już wtedy na jej profilu pojawiały się torebki Chanel i Balenciagi, swetry Zadig & Voltaire i Isabel Marant, szpilki Louboutin i Saint Laurent, nawet bielizna Agent Provocateur. Zdarzały się też stosy magazynów o modzie, które czytała pasjami, i pierwsze inspiracje ze świata sztuki – grafiki Picassa i Matisse’a, obrazy Yves’a Kleina i Basquiata, zdjęcia Kate Moss i Edie Sedgwick. Dziś to szlagiery, ale to właśnie dziewczyny takie jak Sophia ustanowiły ten kanon.
Jeszcze w początkach blogowania Roe z pewnością deklarowała, że gdyby miała wybrać jedną markę, którą chętnie nosiłaby do końca życia, byłaby to Saint Laurent. Dziś to wciąż jeden z jej faworytów i ulubiona kolekcja nadchodzącego sezonu wiosna-lato 2023. – Kocham Saint Laurent, bo Saint Laurent to zawsze Saint Laurent – mówi i śmieje się z własnego zachwytu. Nie próbuje go jednak hamować. Gdy w czymś się zakocha i wie, że będzie mogła z tym przeżyć lata, sięga po to śmiało. Jej minimalistyczna szafa niczym nie przypomina małej kapsuły złożonej z kilku ponadczasowych basików. Nie pokazuje jej światu, uznając garderobę za przestrzeń prywatną, ale przyznaje, że jest duża i przeładowana. – Mój chłopak też się dziwi, pyta tak samo jak ty, jak ja w ogóle coś znajduję w tej biało-czarnej masie. Tymczasem przychodzi mi to z niebywałą łatwością – mówi uśmiechnięta od ucha do ucha. O ile na zdjęciach zazwyczaj ma poważną minę i wydaje się zadzierać nosa, w rzeczywistości ciągle się śmieje i rumieni. Jest urocza. Łatwo uwierzyć, że w życiu wybiera sercem, także ubrania. Na co dzień też sięga po to, do czego zabije ono mocniej, a potem już metodycznie wokół elementu buduje całą stylizację. Raz to szpilki Oscara de La Renty kupione lata temu w vintage shopie za bezcen, innym razem baleriny z nowej kolekcji Chanel. – To proste, bo w mojej szafie w zasadzie wszystko do siebie pasuje. To mój pierwszy punkt weryfikacji, jeśli wiem, że nie będę miała z czym danej rzeczy połączyć, to rezygnuję z zakupu – tłumaczy. Ale to pewien wytrych. Kto zna jej zwyczaj, by ograniczać się do bieli, czerni i palety beży, wie, że łatwo się wpasować w jej garderobę. Rezygnować musi więc rzadko. Ta wygodna spójność, choć na co dzień pomaga, potrafi przysporzyć trudności.
Cały tekst znajdziecie w nowym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia pod linkiem
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.