Samodzielne mamy spełniły marzenie o macierzyństwie dzięki in vitro
By spełnić marzenie o dziecku, wydają dziesiątki tysięcy złotych i szukają możliwości za granicą. Solo mamy, które dzięki in vitro zrealizowały marzenie o macierzyństwie, opowiadają o swojej drodze.
W Polsce singielka ma ograniczone opcje zostania mamą. Sztuczne zapłodnienie jest poza zasięgiem, nawet gdyby znalazła dawcę. Z tego mogą korzystać wyłącznie heteroseksualne pary będące w związku partnerskim lub małżeńskim, u których problem niepłodności został zdiagnozowany po stronie męskiej. Definiuje to ustawa o leczeniu niepłodności z 2015 roku, która z jednej strony uregulowała rynek (przed nią praktycznie każdy mógł założyć klinikę in vitro), ale z drugiej zabrała możliwość zostania rodzicem nie tylko singielkom, lecz także osobom LGBTQ. Według raportu Fertility Europe „European Atlas of Fertility Treatment Policies” z grudnia 2021 roku plasuje to Polskę na trzecim miejscu od końca, przed Albanią i Armenią, pod względem możliwości leczenia i zabiegów związanych z płodnością.
Singielki mogą więc zdecydować się na układ, którego celem jest poczęcie dziecka. Takie oferty można znaleźć na stronie Robimydzieci.com („Tu się robi dzieci! Już nie jesteś skazana na pomoc sąsiada!”), gdzie ogłaszają się zarówno kobiety („Chcę zostać zapłodniona”, „Szukam ojca, nie tylko dawcy spermy. Co-parenting”), jak i potencjalni dawcy („Chcę zapłodnić”). Jednak wiąże się to z dużym ryzykiem. W sieci niemało jest opinii o tym, że owszem, czasem można trafić tam na kogoś sensownego, ale najwięcej niestety jest tam oszustów i dewiantów. Singielki mają jeszcze opcję co-parentingu z homoseksualnym mężczyzną, co – według wpisów na forach internetowych – czasem się udaje, ale także niełatwo znaleźć takiego kandydata na przyszłego tatę. Jest także możliwość adopcji, którą polskie prawo dopuszcza w przypadku singla lub singielki, ale dla dzieci szuka się w pierwszej kolejności pełnych rodzin, składających się z mamy i taty.
Polki coraz częściej biorą więc sprawy w swoje ręce. Ze względu na zmniejszającą się z wiekiem szansę na posiadanie dziecka nie chcą czekać na to, aż pojawi się w ich życiu odpowiedni mężczyzna (nie mówiąc już o zmianie polskiego prawa). Chcą mieć rodzinę, więc decydują się założyć ją samodzielnie. By zajść w ciążę przez inseminację czy przy wsparciu metody in vitro, podróżują do Niemiec, Danii, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Łotwy, Belgii czy Holandii. Wymaga to nie tylko niemałych zasobów finansowych, lecz także niesamowitej woli walki, siły i przekonania, że poradzą sobie w pojedynkę.
Ola
Ola żartuje w e-mailu, że nie zawsze chciała być mamą, bo miała kota i bardzo dużo pracy. Wszystko zmieniło się około 35. roku życia, zaczęła więc szukać odpowiedniego mężczyzny, z którym mogłaby założyć rodzinę. Już na początkowych etapach relacji nie ukrywała, że chce mieć dziecko. Część potencjalnych partnerów to odstraszyło. Ci, z którymi finalnie spotykała się przez dłuższy czas, robili wszystko, by nie zaszła w ciążę. Jeden z nich chciał jednak spełnić jej marzenie o byciu mamą, ale niestety nie udało się naturalnie. Gdy Ola zaczęła wspominać o in vitro, że może trzeba zacząć się badać – zrezygnował. Sam miał trójkę dzieci z poprzedniego związku. Ola jednak nie poddała się, a były partner podsunął pomysł, jak zabrać się za to samodzielnie. – Powiedział mi, że w kraju, z którego pochodzi, bardzo dużo kobiet korzysta z dawców i decyduje się na dzieci bez partnerów. Zaczęłam więc szukać, wspomina. Najpierw wybrała w banku nasienia dawcę, dwa miesiące później znalazła klinikę, w której rozpoczęła cały proces. Przeszła dwie inseminacje i in vitro. Wiosną 2020 roku była w ciąży. Córkę urodziła w wieku 41 lat i jak sama wspomina, podjęła decyzję o byciu mamą, bo wcześniej zrobiła w życiu już dużo rzeczy, ale wszystko to dawało jej satysfakcję tylko na chwilę. – Odkładałam macierzyństwo jako coś, co wypełni mnie i moje życie całkowicie, więc chciałam dać sobie czas, by porobić inne rzeczy. Gdy już zrobiłam wszystko, co mnie interesowało, uznałam, że pora na prawdziwą przygodę życia, wspomina.
Wcześniej nie znała żadnej innej kobiety, która przeszłaby przez cały ten proces. Szukała więc informacji w sieci, czytała artykuły, dowiadywała się, jak w różnych krajach działa prawo dotyczące dawstwa i możliwości zapłodnienia singielki nasieniem dawcy. W Polsce pisała z kilkoma mężczyznami na portalu, gdzie ogłaszali się dawcy. Opinie o nim były mieszane, ale Ola nie zdecydowała się na to rozwiązanie także dlatego, że bała się, że jej dziecko będzie mieć zbyt dużo rodzeństwa w tym samym kraju czy nawet mieście, którego nie będzie znało, oraz że dawca będzie wiedział gdzie mieszkamy, może nas później nachodzić, szantażować.
Pod uwagę brała więc Hiszpanię i Czechy, ale to Danię wybrała ze względu na najbardziej przyjazne prawo i kliniki, które są skłonne pomagać osobom w takiej sytuacji. – Napisałam do wybranej placówki, zadzwonił do mnie dyrektor i przeprowadził ze mną 40-minutową rozmowę. Tak się zaczęło. Zrobiła wszystkie wymagane badania, które potwierdziły, że nie ma przeciwskazań do zajścia w ciążę. Przeszła dwie nieudane inseminacje, a później wybuchła pandemia. Zakaz podróżowania utrudnił całą procedurę, wiele kwestii trzeba było załatwić zdalnie. Mogła jednak liczyć na pomoc wtajemniczonych w proces lekarek – ginekolożki i endokrynolożki, które nie pierwszy raz były wsparciem dla pacjentek w takich sytuacjach.
Cały proces trwał łącznie dziewięć miesięcy plus dziewięć miesięcy ciąży. O planach Oli wiedziały jej przyjaciółki, jedna z nich podróżowała z nią do Danii, wiedziało także rodzeństwo. Tacie powiedziała dopiero, gdy zaszła w ciążę. – Mama, która marzyła, żebym sama została mamą, i zawsze namawiała mnie, żebym ogarnęła temat w taki właśnie sposób, niestety w 2017 roku odeszła i nie doczekała wnuczki.
Dziś Ola jest mamą trzyletniej Olivii. – Moja córka jest cudowna, jestem przeszczęśliwa, że ją mam. Myślę, że gdybym się na nią nie zdecydowała, byłabym sfrustrowaną i nieszczęśliwą starą panną (śmiech). A tak jestem starą panną, ale spełnioną.
Zuza
Zuza Wodoracka łączy się ze mną przez Zoom. Ma na sobie bluzę z napisem Wonder Woman, a w rękach niemogącego usiedzieć w miejscu siedmiomiesięcznego Maxa. – Od samego początku jest turboaktywny, ale to zrozumiałe, patrząc na naszą rodzinę (śmiech). Zuza walczy o normalizację tego tematu i otwarcie mówi o swoim doświadczeniu bycia solo mamą z wyboru. To ona zainspirowała mnie, żeby zgłębić ten temat. – Gdybym mieszkała w Europie Zachodniej, nie musiałybyśmy w ogóle o tym rozmawiać, bo tam jest to powszechna sprawa – dodaje.
Już jako nastolatka, gdy wraz z siostrą zajmowała się dziećmi sąsiadki, wiedziała, że kiedyś będzie chciała mieć swoje. Przez lata też kolekcjonowała wyprawkę dla przyszłej pociechy. Nie planowała jednak być solo mamą. – Oczywiście, że chciałabym mieć obok tatę Maxa, ale nie chciałam zwyczajnie już na niego czekać, zwłaszcza, że marzę, żeby mieć więcej dzieci. Życie po prostu tak mi się ułożyło.
Zuza pracuje jako bookerka w agencji modelek i producentka sesji. – Czułam się gotowa i żałowałam trochę, że nie mogłam mieć dziecka w wieku 20 lat. Z perspektywy czasu wiem, że nie byłam wtedy wystarczająco dojrzała. Kiedyś nie miałam wiedzy i tego doświadczenia, które mam teraz.
Pierwszym krokiem było znalezienie banku spermy. – Pamiętam jak dziś, że gdy wysyłałam do nich e-mail, byłam u mojej przyjaciółki, która zresztą była ze mną później przy porodzie. Ale to była taka wręcz przepraszająca wiadomość, że w ogóle zadaję takie pytanie. Odpisali mi, że to normalne, że chcę być mamą, i podpowiedzieli, co robić dalej. Tak wybrałam Danię – wspomina. – Mieli świetną stronę, wszystko było proste i czytelne, szybko odpisywali. Cała obsługa klienta była na naprawdę wysokim poziomie. W przypadku wyboru dawcy możesz wybrać sobie wszystko, ale nie można tego mylić z tym, że wybierasz sobie dziecko. Chodzi o cechy, które ma ojciec, np. jest blondynem i ma niebieskie oczy.
Następnie Zuza umówiła się na rozmowę z kliniką, która miała wykonać inseminację. Gdy pytam, czy przez nich także czuła się zaopiekowana, odpowiada, że bardzo i to ją zmyliło. – Zmarnowałam przez nich bardzo dużo czasu i pieniędzy. To taka usługa premium, jedziesz do tej Danii, a tam jest super, chodzisz do tej pięknej kliniki, masz świetnych lekarzy. Z tym poczuciem Zuza odwołała umówioną wcześniej w Warszawie wizytę u lekarki, która przed zmianą prawa zajmowała się takimi przypadkami. Trafiła do niej jednak później – w momencie poronienia, gdy został jej tylko jeden zarodek, czyli Max. – Okazało się, że byłam totalnie nieprzygotowana medycznie, choć ogólnie byłam zdrowa i miałam superpłodność. Wyszło jednak, że mam endometriozę trzeciego stopnia i mutację krwi, która nie pozwalała mi na donoszenie ciąży. Oni tego nie sprawdzili i nie zrobili tych wszystkich badań! Wydaje mi się, że dlatego, że tam traktują cię jak klienta. Jak nie chcą, to nie widzą, jak nie pójdzie, to spróbujemy raz jeszcze. Lekarz z tamtej kliniki uspokajał mnie, że zrobiłam, co mogłam, że mam wszystkie badania i że na pewno w końcu się uda. A trzydzieści minut później mam rozmowę z polską lekarką, która daje mi listę rzeczy do sprawdzenia i okazuje się, że te wszystkie inseminacje nie miały wcześniej żadnego sensu, nie miały szansy się udać.
Cały proces zajął Zuzie półtora roku, kosztował łącznie około 70 tysięcy złotych. – Miałam szczęście, że w Danii nie płaciłam za nocleg, bo zatrzymywałam się u przyjaciół, a byłam tam sześć razy w różnych okresach. To duża oszczędność, ale Dania to jedno, bo w Polsce też musisz robić wiele rzeczy, żeby móc polecieć. Na przykład pójść do lekarza, który powie ci, jakie masz endometrium i czy to odpowiedni moment – mówi. Gdyby dziś ponownie miała zdecydować się na taki proces, poszłaby do lekarza, który jest dobrym specjalistą, ginekologiem od in vitro, ale niezwiązanym z żadną kliniką. – Prawda jest taka, że możesz wydać 50 tysięcy złotych, żeby sprawdzić masę rzeczy, a nawet nie zaczniesz jeszcze procesu. Więc ja poszłabym do kogoś, kto powie mi: „Zrób to, sprawdź to i to”. I dopiero z tym pojechałabym za granicę. To także radzi dziewczynom, które coraz chętniej i liczniej piszą do niej z pytaniami. Chcą wiedzieć, jak to zrobiła, jak wygląda cały proces. – Najczęściej są starsze ode mnie i wiedzą, że tego partnera w najbliższych miesiącach nie będą miały, a bardzo chcą dziecka – mówi Zuza.
Choć sama czuła, że decyzja o byciu solo mamą jest dla niej dobra, skonsultowała ją z prawnikiem, psychologiem i księgowym. – Musiałam wiedzieć, czy mnie na to stać, jak później rozmawiać o tym z Maxem, ale też potrzebowałam przepracować sobie to wszystko. Czy na przykład nie zostanie to odebrane jako moja fanaberia? Czy mój syn nie będzie smutny, że nie ma taty? Czy dziecko potrzebuje i mamy, i taty? Moja psycholożka odpowiedziała mi wtedy, że dziecko potrzebuje miłości. Resztę zbiła jednym zdaniem, mówiąc, że każda decyzja o posiadaniu dziecka jest tak naprawdę naturalną chęcią przedłużania gatunku, więc to zawsze jest egoistyczne i nie powinnam się tym przejmować (śmiech).
Zuza od początku mogła liczyć na zrozumienie i wsparcie bliskich. – Mam ogromną pomoc mamy, siostry, sąsiadów i przyjaciółek. Ta „wioska” jest bardzo potrzebna. Zresztą nie wyobrażam sobie, że jeżeli nie będę miała męża, to będę samotną staruszką. Ja chcę mieszkać z moimi kumpelami w wielkim domu – śmieje się.
Ale przyznaje, że w pojedynkę bywa też ciężko, zwłaszcza ostatnio, gdy Max ząbkuje. – Jedna noc to luz, bo do tego jestem przyzwyczajona, ale po piątej ze zmęczenia masz już tylko ochotę siąść i płakać – mówi. – Oczywiście miałam pełną świadomość, na co się decyduję, że nie będzie łatwo, ale choć jestem najbardziej zmęczona, jestem też jednocześnie najszczęśliwsza w całym moim życiu. On mnie tak rozśmiesza, że to normalnie przesada (śmiech). Jest cudowny, jest moim największym szczęściem i nie mówię tego na potrzeby wywiadu, ale naprawdę codziennie patrzę na niego i nie jestem w stanie uwierzyć, że jest mi to dane. Że jest mój.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.