W swoim opisie pejzaży dźwiękowych Murray Schafer używał dwóch kategorii – lo-fi i hi-fi. Tych pierwszych jest coraz więcej. Przestrzeń wypełniona jest tam nieustannym, miarowym szumem. To ten pomruk miasta, w którym dziś większość z nas żyje.
– I tak ci nie powiem – mówi Marcin Dymiter, choć siedzimy już tak od godziny. Przyjechałem do Gdańska specjalnie dla niego, szedłem pełen nadziei przez smagany wichrem Wrzeszcz. Tymczasem zamówiliśmy już kolejne kawy, a on jest nieprzejednany, choć ja na różne sposoby próbuję go namówić, by pokazał mi to jedno miejsce na mapie – najcichsze miejsce w Polsce.
Kto jak kto, ale on to powinien akurat wiedzieć. Pewnie wie. Dymiter nie tylko komponuje muzykę, ale także zajmuje się nagraniami terenowymi. Uzbrojony w czuły mikrofon rejestruje dźwięki miast i dzikiej natury. Jego cykl „Field Notes” jest przeglądem banalnych z pozoru miejsc (okolic Darłowa obstawionych farmami wiatrowymi, plaży w Jelitkowie, Berlina, Hagi, Warszawy).
– Jedno miejsce – proszę go błagalnym wręcz tonem. Kręci głową. – Nawet gdyby takie miejsce istniało, w momencie odkrycia byłoby już zagrożone. Stałoby się kolejnym punktem do zaliczenia w turystycznym przemyśle. Potrafię sobie wyobrazić setki turystów, którzy po przeczytaniu twojego artykułu ustawiają się w kolejce, żeby zobaczyć najbardziej ciche miejsce w kraju. I przemysł, który by wokół ich obecności wyrósł. Przyjedź do X, wynajmij u nas pokój, to zaledwie dziesięć kilometrów od najbardziej cichego miejsca w naszym kraju. Zawieziemy cię tam konną bryczką. Uwierz mi, turyści potrafią zniszczyć i zadeptać absolutnie wszystko.
Słuchając tego, co mówi, domyślam się, że na ciszę jest zapotrzebowanie, że ludzie jej szukają i są gotowi za nią zapłacić. Marcin rozwiewa jednak moje wątpliwości: – To nie kwestia realnej potrzeby, tylko sprawnego marketingu. Takie ciche miejsce byłoby po prostu kolejnym must have do odhaczenia. Turystom wszystko da się wcisnąć, wystarczy to ładnie opakować, wykreować potrzebę. Jako coś slow na przykład. Odkrycie i oznaczenie takiego miejsca musi być poprzedzone głębokim namysłem. Ciszę trzeba chronić.
Jednym z pierwszych, którzy to postulowali, był polski kompozytor Witold Lutosławski. Już w latach 60. pisał o przymusie obcowania z „szarańczą dźwięków, (…) jednym z koszmarów i absurdów naszej epoki”. „Człowiek został wyzuty z jednego z elementarnych praw – prawa do ciszy” – twierdził. Lutosławski był zapamiętałym wrogiem odbiorników tranzystorowych, które w tamtym czasie zaczęły zalewać świat. Uważał, że ludzie są poddani, wbrew ich woli, „pseudomuzyce, która tępi wrażliwość, znieczula na bodźce o charakterze artystycznym i zabija zdolność reagowania na muzykę prawdziwą” oraz „zdolność odbioru wszelkich doznań przekazywanych drogą akustyczną”. W efekcie narastania tego zgiełku w człowieku pojawia się dźwiękowstręt. Lutosławski aktywnie działał w Międzynarodowej Radzie Muzycznej UNESCO, która z jego inicjatywy w 1969 roku przyjęła uchwałę o ciszy.
„Potępiamy jednogłośnie nieakceptowalne naruszanie wolności osobistej i prawa każdego człowieka do ciszy, z powodu bezprawnego wykorzystania, w miejscach prywatnych i publicznych, nagranej lub nadawanej muzyki” – napisano w dokumencie. „Prosimy Komitet Wykonawczy Międzynarodowej Rady Muzycznej o zainicjowanie prac badawczych w środowiskach medycznych, naukowych i prawnych, bez pomijania aspektów artystycznych i edukacyjnych, i zaproponowanie UNESCO i wszystkim odpowiednim władzom przyjęcie ustalonych norm, które położą kres temu bezprawiu”.
– Ale ja bym był daleki od gloryfikowania ciszy – dodaje Marcin Dymiter. – Moim zdaniem ty jej wcale nie szukasz i nie to miał na myśli Lutosławski. Ale żeby to zrozumieć, musisz wiedzieć, czym jest pejzaż dźwiękowy.
Pojęcie to wymyślił w 1965 roku amerykański kompozytor muzyki eksperymentalnej Alvin Lucier, ale spopularyzował je nieco później kanadyjski badacz Raymond Murray Schafer. To właśnie on założył stowarzyszenie World Soundscape Project, którego celem było przysłuchiwanie się konkretnym miejscom, analizowanie dźwięków w nich dominujących i wyciąganie z tych obserwacji wniosków. Schafer zajął się tym zagadnieniem, bo uważał, że świat stał się nieznośnie głośny, a człowiek w tym hałasie może się kompletnie zagubić. Zagrożone, jego zdaniem, były też konkretne dźwięki i nasza zdolność ich rozpoznania.
Marcin Dymiter idee Schafera zna dobrze. Razem z Marcinem Barskim założył nawet Instytut Pejzażu Dźwiękowego (www.idp.org) i stara się uświadamiać ludzi, że jakość ich życia zależy także od tego, co słyszą na co dzień. Dymiter zwraca jednak uwagę, że nasz odbiór ciszy zależy od czasu i kontekstu. Dlatego mapy hałasu, które zgodnie z unijnymi wymogami mają przygotowywać polskie miasta, w ogóle go nie przekonują. A co z mapami ciszy, które robi dla mnie Szymon Pifczyk?
– Co powinno się na nich znaleźć? – pytam. – Drogi, linie kolejowe, lotniska, przemysł – wylicza bez przekonania Dymiter. – Z dala od tego wszystkiego jest najciszej. Ale pamiętaj, że są takie miejsca na Podlasiu, które w weekendy pozostają niemal idealnie ciche, ale w tygodniu, ze względu na dozwolony ruch ciężarówek do granicy, robi się tam nieznośnie głośno.
Ostatnio wielkiej, wszechogarniającej ciszy Marcin Dymiter doświadczył nieoczekiwanie w samym centrum Wrocławia. Poszedł tam na wystawę grafik, do muzeum, które stoi przy ruchliwej ulicy. – Wszedłem z tego zgiełku i ogarnęła mnie wspaniała, idealna cisza, to było jedno z głębszych przeżyć z nią związanych w ostatnim czasie – wspomina nieco rozmarzony. – Wynikało jednak bardziej z kontrastu niż z właściwości akustycznych muzeum.
Z Gdańska jadę więc dzień później do Wrocławia. Pod dworcem łapię tramwaj, po chwili jestem na miejscu. Ulica Kazimierza Wielkiego, jedna z głównych arterii wrocławskiego śródmieścia, przytłacza zgiełkiem.
W swoim opisie pejzaży dźwiękowych Murray Schafer używał dwóch kategorii – lo-fi i hi-fi. Tych pierwszych jest coraz więcej. Przestrzeń wypełniona jest tam nieustannym, miarowym szumem, w którym nie sposób rozróżnić poszczególnych składowych. To ten pomruk miasta, w którym dziś większość z nas żyje. Ulica, przy której stoi Muzeum Historyczne we Wrocławiu, jest idealnym niemal przykładem takiego właśnie pejzażu lo-fi.
„Zazwyczaj w potocznej charakterystyce audiosfery z ciszą jest identyfikowany ten typ pejzażu dźwiękowego, który Murray Schafer określał mianem hi-fi” – pisze jeden z badaczy tego zagadnienia, Robert Losiak z Uniwersytetu Wrocławskiego. Pejzaże hi-fi to zaś takie, w których między poszczególnymi dźwiękami panuje przyjemny dla ucha balans. Człowiek jest tam w stanie odróżnić konkretne odgłosy i skupić się na nich – szczekanie psa, śpiewptaków, warkot samochodu, strażacka syrena czy bicie dzwonów w oddali.
A więc nie ciszy szukam, tylko pejzażu hi-fi? Tyle że to tak fatalnie brzmi. Co ja ludziom powiem? Że hi-fi szukam? Sklep ze sprzętem audio mi pokażą. Jak to Kazikowi objaśnić? I co ma mi Szymon na mapy nanieść? Zostanę chyba jednak przy tej swojej ciszy.
Wejście do muzeum znajduje się na samym końcu niewielkiego, obstawionego rzeźbami dziedzińca. Już tu jest ciszej. Popycham ciężkie drzwi i wchodzę do środka. Dopiero minęło południe, jestem tu dziś pierwszym zwiedzającym. Kupuję bilet i schodami ruszam na trzecie piętro, gdzie prezentowana jest wystawa Markusa von Gosena. Za oknami widzę prześwietlony słońcem plac Wolności przy Narodowym Forum Muzyki. Przemykają po nim deskorolkarze, widzę ich przez podwójne, dźwiękoszczelne okna i wyobrażam sobie charakterystyczny terkot kółek. Trzecie piętro, jeszcze jedne drzwi, biorę głęboki oddech i wchodzę do środka.
Pierwsze, co słyszę, to szum wentylatorów. Potem elektroniczny dźwięk klawiatury telefonu. Jego właścicielka wystawia głowę z bocznej niszy, kontrolnie zerka na mój bilet, a potem wraca do stukania w ekran. Po chwili do tych dźwięków dołącza niewyraźna ścieżka dźwiękowa filmu o artyście wyświetlanego gdzieś w głębi wystawy. Te trzy dźwięki: wentylatory, komórka i telewizor wybrzmiewają w muzealnej sali ze zwielokrotnioną siłą i w kilka minut doprowadzają mnie na skraj rozpaczy. Rzucam okiem na kilka najbardziej efektownych linorytów i uciekam stamtąd w popłochu. Marcin Dymiter miał tu więcej szczęścia.
Ja doświadczam jedynie hi-fi w wyjątkowo irytującej wersji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.