Pogoń za doskonałością jest bez sensu. Chciałabym żyć w świecie, gdzie o kobietach, które wychowują dzieci, nikt nie mówi „kury domowe”, a o tych, które wybrały pracę – „karierowiczki”. Pełna wolność wyboru – o tym marzę – mówi Joanna Socha. Stypendystka Fulbrighta wychowała się w Biskupcu, studiowała dziennikarstwo na nowojorskiej Columbii, a teraz prowadzi portal internetowy o kobietach w biznesie.
Zanim trafiłaś na Columbię, studiowałaś w Warszawie. Przeprowadziłaś się z rodzinnego miasta po maturze?
Wychowałam się w malutkim Biskupcu w województwie warmińsko-mazurskim. W Warszawie chodziłam do liceum. Mieszkałam w internacie. Rodzice mieli wątpliwości, czy nastolatka poradzi sobie sama w wielkim mieście, ale byłam uparta.
Z dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim dzięki stypendium Fulbrighta dostałaś się na studia w Nowym Jorku. Dlaczego wybrałaś Columbię?
Pierwszy raz kampus Columbii zobaczyłam podczas studenckiej wycieczki do Nowego Jorku. Już wtedy poczułam, że chcę tu studiować. To był szczyt marzeń – najlepsza szkoła dziennikarstwa na świecie założona przez samego Pulitzera. Czesne sięga nawet kilkudziesięciu tysięcy dolarów rocznie. Nie było mnie na to stać. Pomyślałam, że to mało prawdopodobne, że się dostanę, więc nie miałam nic do stracenia. Gdy mnie przyjęto, w ostatniej chwili złożyłam też dokumenty o stypendium Fulbrighta. Gdyby nie stypendium, nie mogłabym tam studiować.
Poczułaś się tam u siebie?
Na początku czułam się trochę niepewnie – z dala od rodziców i przyjaciół, zupełnie sama w obcym mieście. Z czasem poznałam fajnych ludzi – moje najlepsze przyjaciółki pochodziły z Singapuru i Armenii. Na Columbii jest mnóstwo studentów z całego świata, są stypendyści, których uważa się za kujonów, no i spore grono bogatych dzieciaków, którym studia finansują rodzice. Trochę jak w filmach dla nastolatków – ludzie są podzieleni na grupy tych bardziej i mniej popularnych. Wiele stereotypów z popkultury się potwierdziło.
Jak uczyłaś się dziennikarstwa?
Codziennie byliśmy wysyłani na ulice Nowego Jorku, żeby pracować nad tekstami. Moje pierwsze zadanie? Ankieta na temat poparcia dla Baracka Obamy w Harlemie. Trudniejsze niż zdobycie odpowiedzi było wyciągnięcie od rozmówców ich danych – nazwiska i adresu e-mailowego, które musieliśmy przedstawić wykładowcom na potwierdzenie, że nie wymyśliliśmy wypowiedzi. Ogromny nacisk kładziono na wiarygodność. I naukę dziennikarstwa od podstaw – pisałam artykuły o wybuchu gazu w Harlemie, w wyniku którego ucierpiały lokalne biznesy. Dużo uwagi poświęcałam też problemowi gentryfikacji w Harlemie i na Greenpoincie. Takie prawdziwe human interest stories. Podczas studiów w Warszawie uczyłam się teorii, wychodzenia do ludzi było mało. Dzięki tym zadaniom stałam zdecydowanie bardziej otwarta. Na początku trochę się krępowałam, bo w rozmowie słychać było mój polski akcent. Potem się okazało, że to mnie wyróżnia.
Jak radziłaś sobie z pisaniem po angielsku?
Wcześniej wydawało mi się, że świetnie znam angielski, ale pisanie artykułów i rozmawianie codziennie w obcym języku okazało się wyzwaniem.
Wykładowcy wam pomagali?
Tak, każdy miał swojego mentora. Gdy tworzyłam pracę magisterską – film dokumentalny i tekst o tym, jak na właścicieli polskich biznesów na Greenpoincie wpłynęła gentryfikacja, moim promotorem był jeden z wieloletnich menedżerów NBC News. Pisał do mnie wiadomości, spotykaliśmy się i dawał mi konkretne wskazówki, co mogłabym jeszcze poprawić. „Idź po więcej” – mówił mi zawsze. Mieliśmy też warsztaty studenckie w najważniejszych nowojorskich redakcjach. Ich pracownicy podchodzili do nas bardzo poważnie, pokazując nam swoją codzienną pracę.
Konkurencja między studentami jest duża?
Ogromna. Ale każdy dostaje szansę. Każdy miał przydzielonego coacha kariery, który pomagał w wyborze stażów. Aplikacja do prestiżowych miejsc trwała osiem miesięcy, więc już od rozpoczęcia studiów musieliśmy wiedzieć, czego chcemy.
Ciebie co najbardziej pasjonowało?
Moją pasją stało się to, co początkowo sprawiało mi trudność – dziennikarstwo ekonomiczne. Na zajęciach z business and financial news trzeba było analizować raporty giełdowe. Nie szło mi zbyt dobrze, więc prowadzący zaoferował mi dodatkowe konsultacje. W Polsce to nie do pomyślenia.
Po studiach wróciłaś do Warszawy?
Tak, brałam udział w rekrutacji do pracy w jednej z największych agencji informacyjnych na świecie. Przeszłam wiele etapów, ale w końcu nie dostałam stanowiska. Nie żałowałam, bo potrzebowałam wyciszenia. Moja droga zawodowa to sinusoida – po emocjach Columbii zwolniłam. Pracowałam dla „Harvard Business Review” w Polsce. Dla pracodawców w Warszawie mój dyplom na Columbii był ogromnym atutem. To było świetne doświadczenie. Przez długi czas byłam najmłodszą osobą w redakcji. Współpracowałam ze świetnymi doświadczonymi redaktorami, którzy stali się moimi mentorami, miałam dużą elastyczność, a moje pomysły były doceniane. Biznes jest nadal zdominowany przez mężczyzn, więc za punkt honoru postawiłam sobie częstsze przemycanie na łamach „HBR” wątków kobiecego zarządzania. Po jakimś czasie znów potrzebowałam szybszego tempa, więc podjęłam pracę w angielskojęzycznym serwisie internetowym o fuzjach, przejęciach i giełdzie.
A co robisz dla siebie?
Równolegle rozwijam własny portal o biznesie W Insight. Rozmawiam z kobietami z całego świata o ich karierach.
Jakie wnioski wyciągasz z tych rozmów? Kobietom jest wciąż trudniej na kierowniczych stanowiskach?
Tak, zwłaszcza w Stanach. Na liście Fortune 500 jest tylko 41 kobiet, prezesek zarządów i jest to rekordowa liczba w historii. Sytuacja kobiet na amerykańskim rynku pracy jest gorsza niż u nas, bo urlop macierzyński trwa tylko 12 tygodni. Wiele kobiet musi wybierać między rozwojem zawodowym a rodzicielstwem. To niestety prawidłowość na całym świecie. Jeśli od razu wracasz do pracy, jak np. Marissa Mayer z Yahoo!, jesteś krytykowana i oceniana jako zły rodzic. Jeśli postanawiasz przez jakiś czas zostać z dzieckiem w domu jak Delia Lachance z Westwinga, przez co ze względów formalnych musisz zrezygnować z zasiadania w zarządzie spółki giełdowej, zaraz ktoś ci wypomni, że za mało angażujesz się w pracę. W gruncie rzeczy zatem każdy twój wybór jest obarczony jakąś negatywną oceną. Ja jeszcze nie mam dzieci, ale chciałabym je mieć i jako matka móc swobodnie pracować.
W USA dochodzą problemy z ubezpieczeniem – jeśli go nie masz, poród może cię kosztować nawet kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Z drugiej strony mam wrażenie, że pomimo tych systemowych problemów Amerykanki są bardziej przebojowe niż Polki. Wierzą w siebie, co pomaga im w karierze.
A skąd ty czerpałaś pewność siebie?
W Stanach na początku czułam się jak szara myszka. Przyjęłam zasadę fake it, till you make it. Z czasem zaczęłam być postrzegana jako pewna siebie.
Wierzysz, że można pogodzić pracę z życiem rodzinnym?
Jedna z najbogatszych kobiet w RPA, Magda Wierzycka, z którą rozmawiałam dla W Insight, mówiła, że zaakceptowała brak równowagi. Czasami ze względu na pracę nie zawiezie dzieci do szkoły. Zrobi to mąż. Pogoń za doskonałością jest bez sensu. Chciałabym żyć w świecie, gdzie nikt nie mówi o kobietach, które wychowują dzieci, „kury domowe”, a o tych, które wybrały pracę – „karierowiczki”. Pełna wolność wyboru – o tym marzę.
Pieniądze były dla ciebie motywacją przy wyborze zawodu?
Nie, chociaż wierzyłam, że jeśli osiągnę sukces, pieniądze same przyjdą. Nie pochodzę z zamożnej rodziny. Ale rodzice wysyłali mi ostatnie pieniądze, żebym mogła przeżyć w Nowym Jorku. Zawsze mnie wspierali. Są ze mnie dumni. Gdy im mówię, że napiszę książkę, podsuwają mi tematy, którymi mogłabym się zająć. Wychowałam się w Biskupcu, a studiowałam na Columbii – nie chcę mówić, że wszystko jest możliwe, ale naprawdę można osiągnąć wiele.
Program Fulbright obchodzi właśnie jubileusz 75. urodzin (w Polsce działa od ponad 60 lat).
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.