Fabryka była nie tylko pracownią Andy'ego Warhola, lecz także oazą dla jego świty. Choć nazywani „supergwiazdami”, niknęli w cieniu swojego mentora. Przy okazji premiery filmu dokumentalnego „Andy Warhol. Amerykański sen” analizujemy fenomen jednego z najwybitniejszych artystów XX wieku.
W 1963 r. Warhol wynajął przestronny loft w budynku przy 231 East 47th Street na Manhattanie, zajmowany wcześniej przez wytwórnię kapeluszy. Winda towarowa prowadząca na piąte piętro, licha elektryka, ciemne ceglane ściany i małe okna stanowiły raczej marny materiał na artystyczne studio. Mimo to, właśnie w tych surowych murach umościła się Fabryka – bodaj najsłynniejsza pracownia w historii sztuki XX w. Jej sława nie była jednak zasługą Andy’ego, lecz jego entourage’u: aktorów, ekscentrycznych poetów, drag queens, muzyków rockowych, filmowców, modelek, queerowych performerów i zbuntowanych nastolatków z bogatych domów. Niczym ćmy lgnęli do obdarzonego zagadkową aurą srebrnowłosego artysty. Zapewniali mu towarzystwo, rozrywkę, a przede wszystkim źródło inspiracji, z którego czerpał pełnymi garściami. On natomiast odwdzięczał się, czyniąc z nich supergwiazdy swojej sztuki.
Silver Factory
Wystarczyło spojrzeć na srebrzyste ściany, by odczuć niecodzienną atmosferę panującą w Fabryce. Za jej kuriozalny wystrój odpowiadał Billy Name. Młody oświetleniowiec z off-broadwayowskich teatrów chwycił za srebrną farbę i pokrył nią wszystko: od podłogi aż po sufit. Nie pominął rur ciepłowniczych, metalowych kolumn, a nawet windy i wnętrza sedesu. Dla wzmocnienia efektu wytapetował mury folią aluminiową i poprzyklejał do niej lustra. „To było jak tworzenie environmentu. Cała przestrzeń zmieniła się w rzeźbę”, mówił. Surrealistyczny nastrój potęgowały meble i bibeloty znalezione na ulicach: odbarwiony dywan, kula dyskotekowa i dolna połowa sklepowego manekina. Pośrodku wielkiego pomieszczenia stanęła bordowa kanapa. Co znamienne, porzucona na chodniku sofa stała się wkrótce „drugoplanową gwiazdą” filmu „Couch” [z ang. kanapa] Warhola.
Andy lubił srebro. Nazywał je „kolorem narcyzmu”. Przywodziło na myśl dawną erą Hollywood (kino jako „srebrny ekran”), ale i wizję niedalekiej przyszłości: kosmosu i skafandrów astronautów. Świetlista barwa nasuwała także bardziej przyziemne skojarzenia, bliższe codzienności w Factory. Jednym przypominała reflektory, dające blask sławy, drugim – złowieszcze aluminiowe zawiniątka, w których chowano amfetaminę, ulubioną używkę nowojorskiego undergroundu.
Sztuka z taśmy produkcyjnej
Nazwa „Fabryka” zdawała się pasować idealnie do quasi-industrialnej przestrzeni. Odzwierciedlała również charakter pracy w studiu, polegający nie tyle na kreowaniu dzieł sztuki, ile na ich masowej produkcji. Serigraficzne portrety Jackie Kennedy i Elvisa Presleya, rzeźbiarskie pudła „Brillo Box”, sitodrukowe obrazy butelek Coca-Coli, kwiatów i wypadków samochodowych powstawały seriami jak na taśmie montażowej. Andy rzadko brudził sobie ręce. Miał od tego ludzi. Podczas gdy Billy Name (mianowany fabrycznym dozorcą) próbował utrzymać w pracowni ład, Gerard Malanga – poeta, fotograf i filmowiec – brodził w farbach między jednym sitem drukowym a drugim, zagracając studio kolejnymi odbitkami Warholowych kompozycji.
Pop-art Warhola miał więcej niż jednego ojca. Wbrew powszechnemu przekonaniu, to nie Andy wpadł na pomysł zapełnienia malarskiego płótna wizerunkami dolarowych banknotów czy zupy Campbell’s. Myśl tę podsunęła mu przyjaciółka, Muriel Latow: „Powinieneś namalować coś, z czym wszyscy spotykają się na co dzień, co każdy rozpozna… na przykład puszkę zupy”. Kiedy indziej, Gerard Malanga zasugerował, by w ikonicznych portretach Marilyn Monroe zmieniać kolory. Warhol, jak zwykle, odpowiedział entuzjastycznymi monosylabami. „Może”, „czemu nie”, „pewnie”. Artysta chłonął i przeobrażał w sztukę każdą ideę, nawet tę najbardziej radykalną. W 1964 r. Fabrykę odwiedziła performerka Dorothy Podber. Zapytała gospodarza, czy mogłaby „strzelić jego obraz” [„shoot his painting”, co po angielsku brzmi dwuznacznie]. Warhol, przekonany, że chodzi o zrobienie zdjęcia, zgodził się. Kobieta wyciągnęła rewolwer i pociągnęła za cyngiel. Kula przebiła na wylot stos portretów blondwłosej aktorki. Andy zatytułował całą serię „Shot Marilyns”. Ćwierć wieku później malarski cykl sprzedano za 4 mln dolarów.
Outsiderzy
Z biegiem czasu w Fabryce robiło się coraz tłoczniej. Artystyczne dusze, błąkające się dotąd po barach dla bohemy, zaczęły tłumnie ściągać do srebrnej pracowni. Nowi przybysze przesiadywali tam dniami i nocami, spraszając przyjaciół i znajomych znajomych. Sugar Plum Fairy, the Duchess, Ondine, Viva czy Candy Darling nie byli (wbrew bajkowo brzmiącym pseudonimom) postaciami z psychodelicznej powieści Burroughsa, lecz grupą utalentowanych outsiderów. Łączyło ich upodobanie do kampowej estetyki, hedonizmu i kultu sławy. Charyzmatyczni, głośni i twórczy, za nic mieli społeczne normy czy nudne ścieżki kariery. Homoseksualiści, osoby transseksualne, wydziedziczone dzieci zamożnych rodziców, głodujący pisarze, bezrobotni absolwenci Harvardu i wszyscy odrzuceni przez świat znaleźli w Fabryce drugi dom, a w nim – mentora.
Warhol stawał się tym płochliwszy, im bardziej rozrastała się jego świta. Kryjąc się za ciemnymi okularami, wizjerem kamery lub aparatu fotograficznego, wolał obserwować (a raczej jak voyeur – podglądać) poczynania bywalców studia. Był podręcznikowym przykładem osobowości astenicznej. Pomimo patologicznej nieśmiałości w kontaktach z ludźmi, pragnął z ich strony bliskości i uwagi. Jak sam przekonywał: „Nie sądzę, by ludzie z Fabryki trzymali się mnie. Właściwie to ja trzymałem się ich”.
Kreatywni sangwinicy
Warhol skupiał wokół siebie skrajne osobowości. Ondine (Robert Olivo) należał do bodaj najbardziej temperamentnych. Nazywany „fajerwerkiem” lub „werbalnym akrobatą”, i bez narkotykowej stymulacji był motorem napędowym fabrycznych imprez. Znany z upodobania do opery, odtwarzał z adaptera arie Marii Callas i perorował o wyższości „Aidy” nad „Ifigenią w Taurydzie”. Rzutkością dorównywali mu Pat Ast i Victor Hugo (Victor Rojas). Oboje asystowali w atelier Halstona, ale to w Fabryce czuli się gwiazdami. Tęga dama o rubasznym poczuciu humoru występowała w offowych filmach, zaś kipiący seksapilem Latynos pozował do polaroidowych aktów i współtworzył z Warholem kontrowersyjne „Piss Paintings”.
Krzykliwy wygląd i rebelianckie zachowanie Brigid Berlin i Ultra Violet (Isabelle Collin Dufresne) nie zdradzały ich uprzywilejowanego pochodzenia. Pierwsza była córką milionerów, zaprzyjaźnionych z prezydentami USA i brytyjskimi książętami. Druga urodziła się we Francji, w rodzinie majętnych przedsiębiorców, a wczesną młodość spędziła u boku Salvadora Dalí. „Wszyscy, na swój sposób, buntowaliśmy się przeciw establishmentowi, który nigdy nie ma racji”, wyznała Dufresne. Porzuciła rodowe nazwisko, zafarbowała fioletem włosy i stała się Ultra Violet – muzą Roberta Rauschenberga, Jamesa Rosenquista i w końcu Warhola. Z kolei Brigid, zaniedbana i wpędzona w kompleksy przez rodziców, odcięła się od familijnej przeszłości. „Moja matka chciała, żebym była chudą, szanowaną członkinią socjety. Zamiast tego zostałam otyłą awanturnicą”, mówiła. Strzelała z pistoletu na wodę do Nikity Chruszczowa, gdy ten odwiedzał ONZ w 1960 r., a po Fabryce paradowała z nagim biustem. Pomimo krewkiego usposobienia, podsycanego amfetaminą, Berlin pełniła obowiązki troskliwej powiernicy Warhola i dokumentalistki codziennego życia w Factory. Stworzone przez nią fotografie, nagrania filmowe oraz książki-kolaże stanowią dziś nie tylko dzieła sztuki, lecz także bezcenne archiwa złotej ery srebrnego studia.
Piękni melancholicy
Uwagę Warhola przykuwały tylko dwa typy ludzi: ekstrawertyczne gaduły oraz małomówne piękności. W urodzie tkwił pierwiastek tajemnicy. Manieryczne gesty i zalotne spojrzenia wyrażały więcej niż słowa. Fabryka pękała w szwach od przystojnych amantów, kokieteryjnych femmes fatales, posągowych atletów i zjawiskowych muz. Edie Sedgwick zajmowała wśród nich miejsce szczególne. „Biedna bogata dziewczynka” o maślanych oczach, jak mówił o niej Malanga, tworzyła z Andym nierozłączną parę. Była jego ulubioną modelką, przyjaciółką, inspiracją. W 1965 r. w telewizyjnym talk-show Merva Griffina to ona stała się ustami Warhola, podczas gdy siedzący obok pop-artysta wymownie milczał. O wysoką pozycję w Fabryce subtelna ślicznotka rywalizowała z Nico (Christa Päffgen) – skrytą, melancholijną i nieco mroczną Europejką. Andy mianował ją wokalistką zespołu Velvet Underground, odsuwając na drugi plan dotychczasowego lidera, Lou Reeda.
Do neurotycznych zwyczajów Warhola należało siadanie przy stoliku w ciemnym rogu baru. Stamtąd mógł obserwować całą salę i wyłapywać nowe talenty. Tak poznał Candy Darling – transgenderową drag queen o aparycji gwiazd kina. Przypominała mu Kim Novak i Joan Bennett. „Jestem tysiącem różnych osób. Każda z nich jest prawdziwa”, mawiała. Oczarowany nią artysta powierzył jej główne role w filmach „Women in Revolt” i „Flesh”. W tym drugim zagrała u boku Joe Dallesandro, który także trafił do Fabryki przez przypadek. Cichy, umięśniony adonis o gangsterskiej przeszłości wystąpił łącznie w dziewięciu filmach Warhola i Paula Morrisseya. Niczym Marlon Brando lub James Dean, z miejsca stał się symbolem seksu, rozkochując w sobie i kobiety, i mężczyzn. „Był jak piękna martwa natura”, twierdził Billy Name.
Spadające gwiazdy
W 1967 r. Warhol musiał opuścić budynek przy 47. ulicy. Chociaż Fabryka przenosiła się później jeszcze dwukrotnie, nigdy już nie wykrzesała tej samej iskry, która napędzała Silver Factory. Zmieniła się nie tylko lokalizacja, lecz także fabryczne grono. Andy dobrał sobie nowych akolitów, jak André Leon Talley, Bob Colacello czy Fran Lebowitz. W ciągu kolejnych kilku lat towarzyska konstelacja rozproszyła się. Gerard Malanga rozpoczął własną karierę reżyserską, a Joe Dallesandro z kina offowego trafił do filmów Francisa Coppoli i Serge’a Gainsbourga. Wiele supergwiazd zgasło. W 1971 r. narkotyki pochłonęły życie Edie Sedgwick. Niedługo później zmarła Candy Darling. Ondine padł ofiarą epidemii AIDS.
Do stopniowego upadku Fabryki przyczynił się sam Warhol. Potrzebował ludzi, którzy będą jego dłońmi w tworzeniu sztuki, głosem w kontaktach z mediami, otuchą i rozrywką na co dzień. Gdy jednak tracił nimi zainteresowanie lub uznawał ich za bezużytecznych, odwracał się bez słowa i szukał kolejnych adoratorów. Żerował na ich zaletach, słabościach i życiowych doświadczeniach. Wielu nazywało go „wampirem”, bowiem wysysał nie tylko pomysły, lecz także siły witalne. „Najpierw cię ścigał, a potem porzucał”, mówił fotograf Dustin Pittman. Fabryka to nie tylko Andy Warhol. To wspólnota fascynujących postaci nowojorskiego undergroundu, tworzących wielobarwną rodzinę równie dysfunkcyjną, co inspirującą.
Sugestie dalszej lektury:
- Andy Warhol, „POPism: The Warhol Sixties”, Mariner Books, 2006.
- Ultra Violet, „Famous for 15 Minutes: My Years with Andy Warhol”, iUniverse 2004
- Steven Watson, „Factory Made. Warhol and the Sixties”, Pantheon Books, 2003
Materiał dostępny również w serwisie Mediaklub.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.