W meduzach jest coś hipnotycznego. Nie bez powodu potwora, który samym spojrzeniem zamienia w kamień, Grecy nazwali Meduzą. Meduzy bali się zarówno ludzie, jak i bogowie. Ale przecież prawdziwe meduzy hipnotyzują nie błyszczącymi i nieruchomymi oczami, ale kołyszącymi się delikatnie, na wpół przezroczystymi ciałami.
Okazuje się, że ominął mnie trend na meduzę. Zaczęło się w styczniu 2018 roku od kapeluszy zrobionych przez Philipa Treacy’ego na paryskie pokazy Valentino. Strusie pióra barwione na kolor mięty, lawendy i fuksji trzęsły się na głowach modelek, spływając na plecy kaskadą cienkich niczym nitki ramion. Natchniony kapelusznik stworzył falujący przy każdym kroku kapelusz meduzę. Trend kontynuowano na pokazach jesień-zima 2018, gdzie pojawiły się frędzle nawiązujące do macek meduzy. Punktował je Henrik Lischke z brytyjskiego „Vogue’a”: macki z górskimi kryształami w sukniach Gucci, macki niczym anielskie włosy wokół szyj modelek Ports 1961, macki błyszczące jak cekiny u Christophera Kane’a i neonowo odblaskowe macki w strojach Prady. Spływały z ramion i kołnierzy, otulały sylwetkę, kołysały się niczym poruszane falą. Dziennikarki „Guardiana”, Ellie Violet Bramley i Scarlett Conlon, uważają, że morski stwór jeszcze głębiej wniknął w umysły projektantów, którzy tworzyli sylwetkę à la meduza. Kobiety radzą, jak ją osiągnąć, tak by nie kłuła w oczy. To dość proste: wystarczy bardzo bufiasta góra i bardzo opływowy dół.
W meduzach jest coś hipnotycznego. Nie bez powodu potwora, który samym spojrzeniem zamienia w kamień, Grecy nazwali Meduzą (a Versace uczynił z niego swoje logo). Ale Grecy nie byli dla meduzy łaskawi. Kronikarz i historyk Apollodoros z Aten opisywał wężową łuskę na jej szyi, ciężkie spiżowe ręce, złote skrzydła, ostre dzicze kły i parszywe węże wijące się na jej głowie zamiast włosów. Meduzy bali się zarówno ludzie, jak i bogowie. Ale przecież prawdziwe meduzy hipnotyzują nie błyszczącymi i nieruchomymi oczami, ale kołyszącymi się delikatnie, na wpół przezroczystymi ciałami. Ich piękno widać na zdjęciach Alexandra Semenova, podwodnego fotografa i biologa morskiego. Rosjanin wodne stworzenia zamienia w dzieła sztuki: rozświetlone duchy z nitkami korali; przezroczyste kwiaty, których wnętrze wybucha czerwonym kolorem; lekkie niczym chmury ciała, które ciągną za sobą różowe wstęgi. Migoczące, przezroczyste, neonowe, zwiewne, błyszczące, delikatne. Magiczne. Jak Aequorea, kryształowa meduza, której krawędzie w ciemności migoczą niebieskozielonym światłem. Albo różowa bełtwa festonowa, której cienkie jak nitki ramiona mienią się kolorami od purpury, przez krwistą czerwień, po blady róż płatków wiśni. Odradzam wchodzenie na facebookową stronę projektu Semenova, jeśli ma się mało czasu – zdjęcia i opisy podwodnych smoków, motyli, technikolorowych stworów, lwich grzyw, sadzonych jajek i statków kosmicznych potrafią wciągnąć na dłużej niż jedna przerwa na kawę. Semenov, który od 2016 roku prowadzi ekspedycję Aquatilis, badającą przeróżne stwory z morskich głębin, pisze: „Sto metrów pod powierzchnią ocean jest ciemny. Nie ma żadnych punktów orientacyjnych, czujesz się, jakbyś wisiał w powietrzu. Dostrzeżesz je, jeśli będziesz uważnie patrzeć. Przezroczyste stwory wypełnione kolorem. Niektóre maleńkie jak paznokieć; inne wielkie jak dom. Ciągle mało znane, tajemnicze i wszechobecne. Są niewidocznym kręgosłupem oceanu”.
A przecież meduzy do tylko galaretowate stwory bez mózgu, bez serca, bez płuc czy skrzeli, bez kości i bez krwi. Jedyne, co mają, to gęby, żołądki i układ rozrodczy. Ich ciała w dziewięćdziesięciu pięciu procentach składają się z wody. Okazuje się, że tyle wystarczyło, by wiele z nich – w praktycznie niezmienionej formie – przetrwało ponad pięćset sześćdziesiąt milionów lat. Bałtycka chełbia modra (którą w dzieciństwie z niezdrową fascynacją wyjmowałam z wody, żeby patrzeć, jak paruje na słońcu) wyglądała mniej więcej tak samo ponad pół miliarda lat temu: okrągłe przezroczyste ciało z czterema gonadami i różowym oblamowaniem. Przetrwała trylobity, przetrwała tyranozaury, przetrwała mamuty. Meduzy są o wiele bardziej fascynujące, niż zapamiętałam to z lekcji biologii, kiedy w zeszycie rysowałam cykl rozwoju parzydełkowców: od planuli, przez polipa, do dorosłej formy i z powrotem. Zmieniają kolory, świecą w ciemności, a jedna z nich jest nieśmiertelna – niewielka Turritopsis dohrnii w chwilach stresu potrafi zredukować się do polipa i od nowa zacząć cykl życiowy. Najmniejsza meduza jest wielkości małego paznokcia. Największa wygląda jak zawodnik sumo. Ma dwa metry obwodu i waży prawie dwieście kilogramów. Najdłuższa ma macki długości trzydziestu sześciu metrów. Ktoś policzył, że to jedna czwarta boiska do piłki nożnej. To również bohaterka jednej z historii o Sherlocku Holmesie – „Lwiej grzywy”, w której meduza zabija profesora McPhersona, kiedy ten kąpie się w zatoce. Najpierw umiera w konwulsjach mężczyzna, potem jego pies, a później domniemany morderca. I choć akurat meduza z gatunku lwich grzyw nie może zabić człowieka, to już osa morska – z sześćdziesięcioma mackami długości trzech metrów (a na każdej z nich pięć tysięcy komórek parzydełkowych) – uznawana jest za najbardziej jadowite zwierzę w oceanie (a niektórzy uważają, że nawet na świecie). Jej toksyny atakują serce i układ nerwowy. Zgon następuje w ciągu kilku minut. Każda osa ma wystarczającą ilość trucizny, żeby zabić sześćdziesięciu dorosłych. W ciągu roku od ich poparzeń umiera około stu osób.
Ale to nie jest największe niebezpieczeństwo, jakie niosą ze sobą meduzy. I wcale nie wynika ono z przystosowania tych zwierząt do morskiego życia, tylko ze zwykłego przypadku. Najbardziej niebezpieczna okazuje się ich sylwetka – wybrzuszona na górze, obła na dole. Przezroczysta, błyszcząca, falująca. Pod wodą tak samo wygląda foliowa torebka. Mylą się żółwie, delfiny, pingwiny, tuńczyki i przedziwne ryby samogłowy. Coraz częściej słyszymy o zwierzętach, które umierają z zatkanymi plastikiem przewodami pokarmowymi. Kilka tygodni temu na Filipinach znaleziono walenia z czterdziestoma kilogramami plastiku w brzuchu. Ale najbardziej zagrożone są żółwie – właśnie dlatego, że meduzy to ich ulubiony posiłek. I dlatego, że z siedmiu gatunków żółwi morskich sześć uważa się za zagrożone wyginięciem. Australijskie badania z 2018 roku, cytowane przez BBC, sugerują, że wystarczy jeden kawałek plastiku, żeby zwiększyć ryzyko śmierci żółwi o 20 procent, zwłaszcza młodych. Kiedy żółwie zjedzą czternaście kawałków plastiku – połowa z nich tego nie przeżyje.
W ciągu jednego roku do mórz i oceanów wpada osiem milionów ton plastiku. A my w ciągu roku produkujemy od pięciuset miliardów do jednego tryliona (choć niektóre organizacje mówią o pięciu trylionach rocznie) plastikowych torebek. Średnio używamy ich przez piętnaście minut. Są kraje, w których obywatel w ciągu roku zużywa trzysta sześćdziesiąt pięć foliówek (Stany), i takie, w których zużywa ich cztery rocznie (Dania). Ale ogólnie – według danych ze strony National Geographic – recyklujemy mniej niż pięć procent produkowanego przez nas plastiku.
Skoro meduza inspirowała w 2018 roku, to może plastik będzie inspiracją roku 2019. To już się dzieje. Powstają nieduże firmy, które nie tylko tworzą ubrania z ekologicznych materiałów, ale także kreują modę na plastikowy recykling. Coraz popularniejszy staje się econyl – materiał z wyłowionych z oceanu nylonowych sieci. Świetnie sprawdza się do bikini i kostiumów kąpielowych (warto sprawdzić radosne wzory brytyjskiej marki Batoko). Do ekologicznej gry wreszcie dołączają większe marki.
Organizacja Parley, która zajmuje się problemem plastiku w oceanach, próbując stworzyć dla niego nowe zastosowania, namówiła Adidasa do zrobienia linii ubrań sportowych i butów z nici z oceanicznego plastiku. Coś się zmienia, a my możemy wesprzeć to naszymi wyborami (i własną torbą zabieraną na zakupy). Mam nadzieję, że akurat ten trend nikogo nie ominie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.