Kiedy inni projektanci prześcigali się w unowocześnianiu mody, Valentino Garavani trwał przy ponadczasowej klasyce, pełnej gracji, luksusowej wykwintności. Doceniały go za to gwiazdy kina i koronowane głowy. On sam, zaszczepiwszy we Włoszech haute couture, stał się imperatorem wysokiego krawiectwa nazywanym „szejkiem szyku”.
Zanim świat usłyszał o włoskim kreatorze mody, liczył się tylko jeden Valentino: Rudolph – gwiazdor Hollywoodu i bożyszcze tłumów. To na cześć amanta niemego kina Teresa i Mauro Garavani nadali swojemu synowi imię – jak wierzyli – zwiastujące szczęście i oszałamiający sukces. Nie mylili się. Nawet dzieciństwo, spędzone w Lombardii podczas drugiej wojny światowej, upłynęło przyszłemu projektantowi w atmosferze idyllicznej beztroski. Rozpieszczany przez rodziców, wyrósł na wyczulonego na estetykę młodzieńca ze słabością do ubrań szytych na miarę. Kaszmirowe swetry i ręcznie robione skórzane buty, które nosił, jedynie potwierdzały przeczucia, że jego powołaniem jest moda. Wybór takiej ścieżki kariery spotkał się nie tylko z akceptacją rodziny – namawiali go do tej drogi. Pierwszych lekcji szycia udzielała Garavaniemu jego ciotka. Dodatkowo w szkole w Mediolanie podjął naukę języka francuskiego oraz kurs kroju. Okazał się pojętnym uczniem, o ambicjach wykraczających daleko poza lokalny zakład krawiecki.
W poszukiwaniu mistrza
W 1950 roku młody Włoch przybył do centrum świata, o jakim marzył. Paryż dochodził do siebie po wojnie, a tamtejsza moda kształtowała się na nowo po szokująco wystawnej prezentacji „New Looku” Christiana Diora. Madame Carven tworzyła wówczas kolekcję prêt-à-porter (jedną z pierwszych w historii), a w atelier Elsy Schiaparelli krzątał się 23-letni Hubert de Givenchy. Valentino znalazł się więc w odpowiednim miejscu i czasie. Zaczął studia w szkole prowadzonej przez Chambre Syndicale de la Couture Parisienne, gdzie dał dowód swoich umiejętności. Wygrał bowiem konkurs organizowany przez International Wool Secretariat (laureatami w późniejszych latach zostali Saint Laurent i Lagerfeld).
Z prestiżową nagrodą w kieszeni Garavani mógł ubiegać się o praktyki w jednym z wielkich domów mody. Najpierw udał się więc do Jacques’a Fatha, lecz ten nie był zainteresowany przyjmowaniem nowicjuszy. U Cristóbala Balenciagi miał na próbę naszkicować płaszcz, jednak zadanie to okazało się katorgą i nie podołał mu, więc został odprawiony z kwitkiem.
Garavani trafił ostatecznie pod skrzydła Jeana Dessèsa, w którego słynne „cuda z drapowanego szyfonu” ubierały się m.in. księżniczki greckiej rodziny królewskiej, księżniczka Iranu Sorajja, hrabina Jacqueline de Ribes, Dalida i Maria Callas. Dzięki mistrzowi nabrał obycia w towarzystwie z wyższych sfer i nauczył się, jak przelewać na rysunkowe szkice pomysły wymagających klientek.
Stażem u Dessèsa nie cieszył się jednak zbyt długo. Któregoś razu Valentino, uzależniony od opalania się, nieroztropnie przedłużył wakacje w słonecznym Saint-Tropez, przez co po powrocie do atelier czekało na niego już tylko wypowiedzenie.
Na szczęście w 1957 roku Guy Laroche zainaugurował działanie własnego domu mody, gdzie Garavani znalazł zatrudnienie na stanowisku asystenta. Zajmował się niemal wszystkim: kreślił projekty, doglądał pracy krojczych, stylizował modelki przed pokazami. Tak wszechstronne doświadczenie przygotowało go do założenia modowego biznesu pod swoim nazwiskiem.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
W 1959 roku Valentino postanowił wrócić do ojczyzny. Decyzja ta mogła wydawać się irracjonalna, wszak to we Francji biło serce mody. Ale we Włoszech konkurencja wydawała się mniejsza. Wieść o młodym projektancie z paryskim sznytem błyskawicznie rozeszła się po Rzymie. Z finansową pomocą rodziny Garavani otworzył swój dom mody nieopodal Schodów Hiszpańskich. W pobliskich kawiarniach gościli Pier Paolo Pasolini, Gina Lollobrigida, Sophia Loren i Marcello Mastroianni. Przesiadywał tam również Giancarlo Giammetti, student architektury, do którego pewnego dnia całkiem przypadkiem dosiadł się Valentino. W ciągu zaledwie kilku miesięcy stali się dla siebie partnerami w biznesie i życiu. – Valentino to z pewnością cudowne dziecko mody – wyznał Giammetti. Ale moda była najkrzykliwszą branżą na świecie. Należało więc się przebić.
W latach 60. ani Mediolan, ani Wenecja nie dorównywały szykiem Wiecznemu Miastu. Rzymskie studio filmowe Cinecittà – obwołane „Hollywood nad Tybrem” – wydawało na świat kultowe dziś kinowe produkcje (takie jak „La Dolce Vita” czy „Jazon i Argonauci”). Po ulicach przechadzały się ich gwiazdy: Anita Ekberg, Raquel Welch, Rock Hudson, Brigitte Bardot. Któregoś dnia w 1960 roku do butiku Valentino przy via Gregoriana zawitała Elizabeth Taylor, którą do Rzymu przywiódł plan zdjęciowy „Kleopatry”. – Byłam jedną z jego pierwszych klientek. Stworzył dla mnie stroje do „Środy popielcowej” i „Nocnych widm”, ale nosiłam je również poza filmem. Wciągnęłam się, jego kreacje uzależniają – mówiła później. Również Monica Vitti zwróciła uwagę na nowego designera, w którego projektach wystąpiła w „Nocy” Antonioniego. Kariera Valentino – wspierana przez ikony srebrnego ekranu – zaczęła nabierać tempa.
Made in Italy
Kolebką powojennej włoskiej mody była Florencja, a to za sprawą Giovanniego Battisty Giorginiego zwanego „Bista”. Z jego inicjatywy w lutym 1951 roku w Villa Torrigiani odbył się pierwszy pokaz rodzimych projektantów przy udziale zagranicznych dziennikarzy, kupców i przedstawicieli domów towarowych. Wydarzenie spotkało się z tak dobrym przyjęciem, że w kolejnych latach organizowano dwa takie pokazy rocznie. Z czasem Europa i Stany Zjednoczone dowiedziały się, czym naprawdę jest włoskie krawiectwo. To „Bista” sprawił, że nazwiska Emilio Pucci, Simonetta Visconti i Roberto Capucci kojarzono z elegancją.
Właśnie we florenckim pokazie Giammetti dostrzegł szansę na wypromowanie Valentino i nakłonił go, by wystąpił tam w 1962 roku. Tak też się stało. Prezentacja nowych projektów w medycejskim Palazzo Pitti przypadła do gustu zwłaszcza Amerykanom, którzy z miejsca kupili lwią część kolekcji. Gloria Schiff, redaktorka „Vogue’a”, nabyła jedną z kreacji. Gdy pojawiła się w niej na przyjęciu w Białym Domu, Jacqueline Kennedy, nie kryjąc zachwytu suknią, wypytywała, kto ją wykonał. Od tamtej chwili na Valentino spadła lawina zamówień, a pierwsza dama USA (później pani Onassis) pozostała jego najwierniejszą klientką i przyjaciółką.
Alta moda
Pod koniec lat 60. włoską modę zdominowały tak nasycone kolory oraz pstrokate desenie, że niemal wywoływały halucynacje. Emilio Pucci lansował jedwabie drukowane w tropikalno-psychodeliczne wzory, a Elio Fiorucci eksperymentował z dżinsem i PVC. Początkowo Valentino uległ barwnemu trendowi, projektując sukienki w grochy, zebrze paski i figury geometryczne w stylu op-artu. W 1966 roku zachwycił publiczność futrami w tonacji fioletu i różu.
Z czasem jego estetyka stała się znacznie bardziej powściągliwa. W 1968 roku designer zaskoczył wszystkich bezprecedensową kolekcją, na którą składało się 150 całkowicie białych kreacji. Monochromatyczna (lub raczej achromatyczna) alta moda potwierdziła kunszt Garavaniego, któremu do stworzenia wyrafinowanych strojów wystarczył jeden kolor. Z całej palety barw najbardziej upodobał sobie jednak czerwień. Jej szminkowo-różany odcień – nazywany „Valentino rosso” – stał się sygnaturą designera, równie rozpoznawalną jak litera „V” w logo jego domu mody.
Tajemnica sukcesu Włocha polegała na tym, że niezmiennie podążał drogą nienachalnej elegancji, jaką poznał w Paryżu. Podczas gdy inni projektanci prześcigali się w unowocześnianiu mody, czyniąc ją bardziej seksowną, codzienną lub sportową, Garavani trwał przy ponadczasowej klasyce, pełnej gracji i luksusowej wykwintności. Zdołał zaszczepić we Włoszech francuskie haute couture, a kiedy rynkiem zawładnęło prêt-à-porter, potrafił przemycić w nim elementy wysokiego krawiectwa. Marka Valentino rosła w siłę.
Do połowy lat 70. otwarto butiki Valentino w Paryżu, Mediolanie, Londynie, Nowym Jorku i Tokio. Powstały linie obuwia, torebek, ubrań dla mężczyzn i perfum. Lista klientek powiększyła się o Paolę – przyszłą królową Belgów, księżniczkę Małgorzatę, cesarzową Iranu Farę Pahlawi oraz Grace, księżniczkę Monako. W ich otoczeniu nawet sam projektant wydawał się koronowaną głową, imperatorem mody.
Dolce vita szejka szyku
Podbijał kolejne terytoria. Jego imperium obejmowało akcesoria, meble, armaturę łazienkową, a nawet samochody (w 1983 roku Ford wypuścił na rynek model Lincoln Continental Valentino). W 1975 roku Garavani – jako pierwszy nie-Francuz – zaprezentował kolekcję prêt-à-porter w Paryżu. Cztery lata później zaprojektował linię dżinsów, a na miejsce premiery wybrał legendarne Studio 54 w Nowym Jorku. Z każdą sprzedaną kreacją i licencją fortuna designera biła kolejny rekord. Mając na koncie miliony dolarów, mógł pławić się w zbytku. – Kocham piękno. Nic na to nie poradzę – kwitował.
Penthouse na Manhattanie, XVII-wieczny zamek niedaleko Paryża, 40-metrowy jacht, prywatny odrzutowiec, arcydzieła Rothko, Picassa, Basquiata i Warhola – to zaledwie ułamek luksusów, jakimi do dziś się otacza. „Znał styl życia klientek, bo sam taki prowadził – żył tak pięknie, jak tylko to możliwe” – pisał redaktor „Vogue’a” Hamish Bowles. Kosztowny i wystawny sposób bycia, który pewnie nadszarpnąłby reputację niejednego projektanta, w przypadku Garavaniego wydawał się zrozumiały i adekwatny. Pasował bowiem do wizji glamouru, jaką roztaczał jego dom mody. Ubierać się u Valentino to znaczy żyć jak Valentino – wytwornie, z polorem i nutą dekadencji. Nie bez powodu „Look Magazine” okrzyknął Włocha „szejkiem szyku”.
Są w życiu rzeczy ważniejsze
– Nie lubiłem lat 80. To był wulgarny czas dla mody – stwierdził kiedyś Valentino. Krytycznym okiem spoglądał też na własną twórczość tego okresu: – Nie znosiłem moich sukienek. Brak proporcji, za duże ramiona, okropne włosy, niepasujące buty. Niemniej dekada ta okazała się projektantowi bardzo przychylna. W 1982 roku, na zaproszenie Diany Vreeland, wyprawił w nowojorskim Metropolitan Museum pokaz haute couture zwieńczony kolacją dla 300 „najbliższych” przyjaciół. Trzy lata później projektant świętował 25-lecie własnej marki, a prezydent Włoch Sandro Pertini uhonorował go Orderem Zasług Republiki Włoskiej. Garavani miał na tyle ugruntowaną pozycję, że – prócz projektowania – mógł poświęcić więcej uwagi nowym przedsięwzięciom. Jak sam przyznał: – Są w życiu rzeczy ważniejsze niż bal i wielka suknia.
W 1989 roku zainaugurował działalność Accademia Valentino – specjalnej przestrzeni, położonej tuż przy rzymskim atelier, w której organizowano wystawy sztuki. W kolejnym roku razem z Giammettim, założył L.I.F.E. – fundację na rzecz walki z AIDS.
Garavani odszedł na emeryturę dopiero w 2008 roku. W recenzji ostatniego pokazu Sarah Mower z amerykańskiego „Vogue’a” pisała: „Nie można spodziewać się po Valentino niczego innego, jak tylko klasy. Pomimo łez publiczności, przyjaciół i współpracowników zszedł z wybiegu, nie wyolbrzymiając tego sentymentalnego momentu. Może czuł, że pamięć o jego finałowym haute couture – jego spadku dla potomności – nie powinna zostać przyćmiona”. Spędziwszy niemal pół wieku w branży, 75-letni Włoch powierzył dowodzenie domem mody wpierw Alessandrze Facchinetti, a następnie duetowi: Marii Grazii Chiuri i Pierpaolowi Piccioliemu. Dziś dzieło Valentino kontynuuje ten ostatni, a mistrz przygląda się pracy sukcesora z pierwszego rzędu. Wie, że jego imię szybko nie zatrze się w pamięci, co potwierdzały słowa byłego burmistrza Rzymu, Waltera Veltroni: – Jest papież i jest Valentino. Nie znam w tym mieście nikogo sławniejszego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.