Gdyby sukces mierzyć w mililitrach, żadna premiera nie wywołała tylu łez w tym roku na Lido. Anthony Hopkins w krótkim epizodzie jest bardziej przerażający niż Hannibal Lecter. „Syn” Floriana Zellera, kontynuacja „Ojca”, wzrusza do głębi. Film tym razem jest linearny, mówi wprost. Nie zabiera nas do wnętrza świadomości chorego, ale pokazuje, jak cierpią jego bliscy, z bezsilności. Bohaterami są rodzice nastolatka, który ma depresję. Jestem jednym z nich.
– To tylko film – uspokajam się podczas seansu. Nie chcę przeszkodzić innym płakaniem, wzdychaniem i wreszcie szlochem.
– To tylko film – uspokajał mnie tata, gdy oglądaliśmy w telewizji dramaty, horrory, thrillery i emocje kipiały pod sufit. – To sztuczna krew, głowa jest przyszyta, kaskaderzy, efekty specjalne – wtrąca wciąż, gdy oglądamy coś razem, a on chce przerwać filmową immersję. Przestać przeżywać, lecz spojrzeć z dystansu na to, co na ekranie, bywa rzeczywiście cenne. Choć nieraz irytuje mnie, że psuje iluzję, zdarza się, że stwierdzenie „to tylko film” ratuje mi życie.
Trudno się jednak uspokoić, gdy w weneckiej sali Darsena wypełnionej półtora tysiącem widzów (tak, 1500 miejsc!) panuje atmosfera wzruszenia. Jest ósma trzydzieści rano, ale już wiem, że ten dzień upłynie w aurze „Syna” Floriana Zellera. Nie da się przejść nad nim do porządku dziennego. W ruch poszły chusteczki, tu i ówdzie słychać smarkanie. Gdyby sukces filmu mierzyć w mililitrach, żaden nie wywołał tylu łez w tym roku na Lido. Opowieść o bezsilności wobec bólu dziecka łączy tych, którzy mają dzieci, z tymi, którzy mają rodziców. „Syn” – druga część „Ojca” (2020), który z sześciu nominacji do Oscara dostał dwa – zanosił się na coś, co znowu wzruszy nas do głębi. Reakcja nie powinna być więc zaskoczeniem.
Cztery rodzaje filmowych wzruszeń
Są jednak różne rodzaje wzruszenia. Manipulacyjne, gdy film zmusza cię do łez, naprowadza na moment, gdy nie wytrzymasz z napięcia i ulży ci tylko wilgoć w kąciku oka. Zastępy ludzi pracują na tę jedną kroplę, by wycisnąć ją z ciebie i udowodnić, że płaczesz w kinie. Taki film jest dumny, że rozłożył cię na łopatki, skoro zna sposoby, by cię uruchomić.
Wzruszenie bywa wpisane w gatunek – melodramat, na którym nie zaszkliło ci się oko albo spociły dłonie, nie może być dobry. Jednak żeby użyć dobrze znanych chwytów, na które jesteśmy odporni, film musi być odkrywczy, a zarazem pozostać wśród znanych konwencji. Dowieźć to, co było zawarte w kontrakcie, przez co wpada w pułapkę taśmowej produkcji. Trudne kwestie zostają ujęte w streszczeniu filmu, żebyś wiedział(a), na co się piszesz i czy na pewno chcesz się zasmucić. To coś odbiera, nieprawdaż?
Pewne wzruszenia czerpią z głębi doświadczeń widza, z nimi budują więź – choć nie ma tego na ekranie, jest w oglądającym. Film z nadzieją wyciąga rękę. Widz sprawia, że film jest kompletny, wkłada treści, które w trakcie seansu od niego zostają zaczerpnięte. Albo nie, jeśli nie jest gotów ich zainwestować. Wtedy film miał wzruszać, ale nie wzrusza.
Jest też rodzaj wzruszenia, który polega na przylgnięciu: „To o mnie”. Osoba, która rozpoznaje się na ekranie, czuje, że ktoś ją wysłuchał i dzięki temu lepiej rozumie to, co przeżywa. Otwiera się kanał emocji, który trudno zamknąć. Ludzie, którzy doświadczają film w ten sposób, czasem wychodzą cichcem na napisach, nie chcą rozmawiać, wolą zostać sami z tym, czego doznają. Innym razem podchodzą do twórców, żeby podziękować i powiedzieć, co im się zdarzyło. Taki film tworzy rodzaj terapii.
Czemu tyle dzieci jest w depresji?
„Syn” Floriana Zellera należy do ostatniej kategorii, szczególnie dla osób zmagających się z depresją będzie ważnym przeżyciem. A dla pozostałych? Że wysyp zaburzeń psychicznych to epidemia groźniejsza od covidu, wciąż trzeba jeszcze przekonywać. Zwłaszcza wśród młodych ludzi – dzieci, nastolatków, które ciężko przeżyły lockdown, w jednej chwili straciły normalność, przestały budować więzi z rówieśnikami i budować siebie w przestrzeni poza domem – zjawisko jest przerażająco szerokie i globalne. Nie będę podawać liczb. Wyznam tylko, że temat znam dobrze z autopsji. Nie sposób mi więc oceniać „Syna” na zimno, choćbym „to tylko film” powtarzała sobie nie wiem ile razy.
Dla mnie jako matki osoby z depresją „Syn” jest sygnałem, że nie jesteśmy sami. Choć każda sytuacja jest inna i cierpienia nie da się porównać, zważyć i przedstawić w skali, jedynie osoba chora wie, jak się czuje. Ci, którzy próbują pomóc, błądzą, walą na oślep, podają lekarstwa, które sprawdziły się u kogoś innego, ale akurat nie u tej osoby, dają rady, które tutaj nie pasują. Chcieć dla kogoś dobrze nie jest dobrze. Nie wystarcza kochać. Są rzeczy, o których dziecko nigdy ci nie powie. Chęć odebrania sobie życia jest wśród nich na pierwszym miejscu. Bliskie relacje zostają wystawione na próbę.
Florian Zeller porusza powszechny problem, choć portretuje wyjątkową sytuację – zamożną nowojorską rodzinę związaną ze „starymi pieniędzmi” oraz polityką. Nie zmienia to jednak problemu na tyle, by dało się go rozwiązać za pomocą przywilejów. Dziecko jest chore, rodzice bezradni. Kropka.
Czy wolno chorować z bólu, kiedy ma się wszystko? Czy można cierpieć na brak poczucia własnej wartości, nie mając po temu powodów? Czy można chcieć umrzeć, kiedy bliscy cię kochają? Na tym polega depresja. Racjonalne wytłumaczenie nic tu nie pomoże. Tylko dobra opieka lekarska i świadomość, że to nie nasza wina, że dziecko jest chore.
Florian Zeller: Kalibrowanie spojrzenia
„Syn” podobnie jak „Ojciec” jest sztuką teatralną wystawioną na West Endzie. Jej autor Florian Zeller jest pisarzem, finalistą Nagrody Goncourtów za powieść, dramatopisarzem, scenarzystą. Praca pisarska, jak mówi, zaczyna się od ustalenia spojrzenia. Gdy wiemy, kto patrzy, możemy ustalić, co zobaczy. Kalibrujemy optykę. To aspekt, w którym praca pisarza i reżysera się spotykają. Odkąd Zeller nie tylko pisze, ale i reżyseruje, literatura ustala to, co zobaczymy na ekranie, z precyzją na miarę Stanleya Kubricka.
Trudno o doskonalszy debiut niż „Ojciec” – film dający poczucie bycia za szybą w labiryncie bez jednej rysy. O ile tam weszliśmy do świadomości chorego na alzheimera i po to zmieniały się twarze, pomieszczenia, przedmioty, by dać nam wrażenie totalnej dezorientacji, o tyle tu patrzymy wprost, linearnie, obiektywnie, ale jakby niewidzącym wzrokiem. Oglądamy świat wokół chorego, bliskich, którzy próbują go ujrzeć, ale widzą tylko samych siebie i dlatego nie potrafią go zrozumieć.
Tytułowym synem jest ojciec (Hugh Jackman). Próbuje on pomóc synowi (Zen McGrath), ale że sam też jest synem, chce to zrobić tak, by nie powtórzyć błędów własnego ojca (Anthony Hopkins) – i paradoksalnie to go gubi. Ma też drugie dziecko, które chce wychować bez błędów popełnionych na pierwszym. Drugą żonę (Vanessa Kirby), z którą chce relacji innej niż z pierwszą (Laura Dern). Tka w ten sposób sieć poczucia winy i odpowiedzialności, w której sam grzęźnie. Chcąc pomóc innym, w istocie próbuje pomóc sobie. Ślepy na podświadome impulsy, jakie nim kierują.
„Syn”: Nastolatki mają rację
Film koncentruje się na spojrzeniu. Zaczyna od błyskotek nad łóżeczkiem niemowlęcia – tak widzi ono świat na początku. Potem dostrzega rozdźwięk między tym, co zauważa, a tym, co mówią dorośli. 17-latek zadaje pytanie macosze, czy wiedziała, że jego ojciec jest żonaty i ma dziecko, kiedy zaczynała z nim romans. – Tak – brzmi odpowiedź. Kolejne: – I to nie zatrzymało cię? – pozostaje bez odpowiedzi. Przytomne, wnikliwe spojrzenie nastolatka pokazuje dorosłym podwójne standardy. Naiwni, chcą, żeby dzieci widziały to, co im mówią: po wierzchu, w sferze deklaracji. Jednak dorastający człowiek dostrzega, co naprawdę jest w środku, i chce potwierdzenia, że mu się nie zdaje. Dorośli nie chcą ujrzeć jego racji, więc jeśli nie ma przyjaciół, zostaje sam z prawdą, czy może halucynacją. Świat nie powinien tak wyglądać – nastolatki mają rację. Zmieńmy go albo nazwijmy rzeczy po imieniu.
Anthony Hopkins w „Synu”: Hannibal Lecter powraca
Perspektywa dziecka zmienia spojrzenie rodziców. Gdy każde z nich siedzi w pracy, on siedzi w ławce – scena jest tak zmontowana, jakby wszyscy się porozumiewali bez słów w jednym pomieszczeniu. Pracą dziecka jest bowiem pokazać dorosłym, co jest nie tak ze światem. Pracą choroby jest uleczyć całą rodzinę, bo w pewnym sensie dziecko nieświadomie bierze na siebie ciężar wielu osób i kilku pokoleń. Staje się to jasne, gdy na scenę wychodzi dziadek. Nie mogło być inaczej, to staruszek z „Ojca”. Anthony Hopkins w krótkim epizodzie jest bardziej przerażający niż Hannibal Lecter w najlepszych czasach. Nic dziwnego, że jego 50-letni syn momentalnie zmienia się w chłopca. Wysiłki, które podejmuje, by samemu okazać miłość, są ciągle tylko odnoszeniem się do tego, jak sam był wychowany i niekochany. Uprawia propagandę sukcesu, stara się być konstruktywny i bez ustanku być w dobrym humorze. Zarzuca swojej żonie czarnowidztwo. – Lepiej widzieć w czarnych barwach, niż nie widzieć w ogóle – odpowiada kobieta i trudno nie przyznać jej racji. To, czego nie widać i nie słychać, ma przecież jeszcze większy ciężar niż to, co umieszczone w świetle dziennym. Niewykonany telefon do ojca, nóż schowany pod materacem, strzelba ukryta za pralką znaczą więcej, niż chciałby bohater. Wszystko, czego nie chce dostrzec, kieruje jego życiem – mimo wysiłków, by było inaczej.
„Syn” Floriana Zellera: Skazy
Oczywiście jeśli ktoś uważnie ogląda film, zastanowi się, dlaczego współcześni rodzice nie mają Librusa czy innej szkolnej platformy, który umożliwia sprawdzenie, czy dziecko chodzi do szkoły. Spojrzy na scenę wspólnego, rodzinnego tańca i zapyta, jak ruch, który w zamierzeniu miał być niezdarny, w wykonaniu Hugh Jackmana, gibkiego tygrysa Broadwayu, wypada jak wyborna choreografia zatańczona z niezwykłą wprawą. Rzuci okiem na zdjęcie dziecka wydrukowane, bo w tej formie mama je nosi w torebce, i podważy, czy w dzisiejszej epoce ktokolwiek pokazuje fotki inaczej niż tylko w telefonie. Ale to drobiazgi, którym nie warto pozwolić, by zepsuły całościową wizję.
Obraz stworzony przez Zellera jest kompletny, pasują do niego zagubione, puste spojrzenia dorosłych, wyrażające skrajne znużenie trybem życia, jaki sobie fundujemy na własne życzenie. Pośród tych pustych oczu miażdżące spojrzenie nastolatka – tak nienawistne, jakby chciał nim zabić – wołanie o pomoc. Scena, gdy chłopak nagle się buntuje, pokazuje, że wyjście z tej sytuacji potrzebuje najostrzejszych środków. Potwierdza to muzyka: dramatyczne tony Hansa Zimmera, staroświecka piosenka tańczona przez starych, żeby pomóc nastolatkowi odnaleźć się na imprezie. Przez tę uderzającą nieadekwatność przebija rozdzierający song Jamesa Blake’a – głos cierpiącego chłopaka, którego nikt nie słyszy. A także scenografia, chłodne, niby eleganckie, acz zaśmiecone, zabałaganione wnętrza mówią: żeby życie odpowiadało pożądanej wizji, przydałoby się sprzątanie – terapia.
– Nie lubisz być w tym wieku? – pyta dorosły dziecka. A skąd ma ono wiedzieć, jak to jest być w innym? – To tylko etap – mówi inny. Ale dziecku nieznana jest specyfika przemijania. Czy dorosłemu się wydaje, że był szczęśliwy, gdy dojrzewał? Albo że dziecko będzie dokonywało takich samych wyborów jak on, mimo że jest inne, żyje kilka dekad później w innych warunkach, z innymi rodzicami? Robimy wszystko, żeby być świadomi, a i tak umyka nam to, co leży najbliżej.
„Syn” to film potrzebny. Przekonuje, że w chorobie trzeba zaufać lekarzom. Jak rozdzielić problemy w rodzinie od choroby, a chorobę od problemów wieku dojrzewania, nie wie. Tu potrzeba specjalistów, mówi. Zwraca jednak uwagę na to, z czym za zasłoną zoomów, narad, wywiadówek się borykamy. Dlaczego zdajemy się nieobecni, gdy pytają, o czym myślimy, a odpowiadamy, że o niczym.
Trzymam kciuki, żeby w Wenecji oraz na Oscarach „Syn” zdobył wszystko, co zdobyć się da, i zwiększył świadomość, z czym wiąże się zdrowie psychiczne i jego zaburzenia. Pokazał młodzież i rodziców, którzy bezskutecznie próbują pomóc dzieciom. To nie tylko film, to prawda.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.