Dobra zmiana nastąpiła w Taylor Swift wraz z wygraną Donalda Trumpa, który nie tylko jest notorycznym kłamczuchem i generalnie odpychającą osobą, ale też wziął sobie na celownik rozmaite mniejszości, a ostatnio nawet większość, czyli kobiety.
To, że muzyka służyć może nie tylko bezmyślnej rozrywce, wiadomo nie od dzisiaj. Historia zna niezliczoną liczbę wokalistów i wokalistek wyśpiewujących ze sceny teksty ważne dla rozmaitych grup społecznych. Jedną z tych grup są osoby LGBT, które mają od lat sporą bandę muzycznych sojuszników i sojuszniczek, a nawet parę tak zwanych – pochodzących z rozśpiewanego świata – ikon, żeby wspomnieć Madonnę czy Cher, a z gwiazd młodszych – Lady Gagę. Każda z tych i wielu innych postaci zdobyła tęczowe serduszka w nieco inny sposób. Jedne z powodu kampowości, inne z powodu mocnego politycznego przekazu, jeszcze inne z powodu własnej niehetoronormatywności (naturalnie połączonej z muzycznym talentem). Ciekawe jest też to, jak bycie gay-friendlyrozkłada się w poszczególnych gatunkach muzycznych. Za najbardziej homofobiczne uchodzą hip-hop i rap, za najmniej – nie jest to niespodzianką – pop. Nie może więc dziwić, że największy festiwal muzyczny świata, Eurowizja, zamienił się już dawno w coś na kształt rozśpiewanej parady równości.
Są jednakowoż takie gwiazdy muzyczne, które mimo poparcia dla społeczności LGBT nigdy się nie odważyły na jakieś mocniejszej polityczne wypowiedzi, bojąc się reakcji bardziej zachowawczej, mówiąc delikatnie, części fanów czy biznesu muzycznego. To jest właśnie przykład Taylor Swift, megagwiazdy wywodzącej się artystycznie z bardzo konserwatywnego świata muzyki country. Sympatyczność tejże wokalistki na miarę American sweetheartściągała na nią nieraz ostrą medialną krytykę, biorącą się z podejrzeń, że jest to sprytnie wykalkulowana poza, przynosząca rozmaite korzyści (patrz: ponad 80 milionów folołersów na Tłiterze i kilkadziesiąt milionów sprzedanych płyt), ale Swift nie bardzo się tym przejmowała. Do czasu, kiedy chyba sama zrozumiała, że tak się nie da i że nie można być lubianą przez wszystkich, szczególne w mocno spolaryzowanych ideologicznie i politycznie czasach, w jakich przyszło nam żyć. Dobra zmiana nastąpiła w Taylor Swift wraz z wygraną Donalda Trumpa, który nie tylko jest notorycznym kłamczuchem i generalnie odpychającą osobą, ale też wziął sobie na celownik – wraz z Republikanami – rozmaite mniejszości, a ostatnio nawet większość, czyli kobiety. Chce je pozbawić wywalczonych w 1973 roku praw reprodukcyjnych. A wszystko to duszone jest w sosie niewyobrażalnej jeszcze niedawno mowy nienawiści i nieustających ataków, których nawet spragnione newsów media nie są już w stanie przerabiać.
Do akcji wkroczyła więc Taylor, i to w swoim stylu, apelując do wszystkich, a szczególnie do zawodowych siewców nienawiści, by wyluzowali. Zrobiła to przy pomocy teledysku (uwielbiam to staromodne słowo) do drugiego singla swej mającej się pojawić w sierpniu płyty „Lover”. Nosi on tytuł „You Need To Calm Down” i tylko w ciągu pierwszego tygodnia obejrzano go na YouTube 50 milionów razy. Obejrzano, posłuchano i zaczęto komentować. Amerykańskie media rzuciły się na ten klip, prześcigając się w komentarzach. Jedne pieją z zachwytu, inne ochoczo się nad nim pastwią, a podziały nie przebiegają tu wcale wzdłuż granicy między liberałami i konserwatystami, bo Swift oberwała także po lewej stronie. Skąd to zainteresowanie?
Przyczyn jest kilka. Pierwsza to treść utworu, w którym Swift wyśpiewuje błyskotliwie, że ma dość nieustannych ataków anonimowych ludzi, że nie rozumie obsesji jednych na temat innych, że zamiast siedzieć w piwnicy i przygotowywać kolejne pełne pogardy transparenty, lepiej wziąć udział w radosnej paradzie, ale też że koleżanki ze świata muzycznego nie muszą ze sobą rywalizować, bo koron wystarczy dla wszystkich. Druga przyczyna to naszpikowanie miejsca akcji, a jest nim tęczowe pole kamperowe, wieloma mniej lub bardziej ukrytymi aluzjami – od obrazka na ścianie ze słynnym feministycznym cytatem Cher „Mom, I’m a rich man” (Cher powiedziała te słowa do matki, kiedy ta jej radziła, żeby sobie znalazła bogatego męża) do artysty (w tej roli Ryan Reynolds) malującego landszafcik, który, po bliższym przyjrzeniu, okazuje się przedstawiać legendarny gejowski bar Stonewall. I w końcu po trzecie, klip jest wypełniony queerowymi celebrytami. Występują w nim Ellen DeGeneres, Adam Lambert, Adam Rippon, RuPaul i parę innych drag queens zrobionych na słynne gwiazdy muzyki, Dexter Mayfield, ekipa Queer Eye, Todrick Hall, Laverne Cox, Jesse Tyler Ferguson z mężem czy Billy Porter – żeby tylko wymienić kilka postaci.
Wszystko to spowodowało, że utwór „You Need To Calm Down” znalazł się błyskawicznie na językach. To i jeszcze jedno – przedstawienie homofobów jako brzydkich i głupich ludzi, co bardzo słusznie wytknęli piosenkarce prawicowi i lewicowi komentatorzy. Nie tędy droga, Taylor Swift, nie tędy. Zarzucono jej także, że podłącza się pod queerowy świat, kiedy już wyczuła, że jest to bezpieczne i może przynieść jej korzyści. Osiem lat po „Born This Way” Lady Gagi to jednak trochę za późno – słychać tu i tam.
Ów tęczowy świat w technicolorze nie powstał oczywiście przypadkiem. Taylor Swift stworzyła go specjalnie z okazji zbliżającej się 50. rocznicy wydarzeń w nowojorskim Stonewall, uznawanych za symboliczny początek nowoczesnego ruchu LGBT. Ale świętowanie zwycięstw z przeszłości to jedno, a bitwy do stoczenia w przyszłości to drugie. Dlatego klip „You Need To Calm Down” odsyła na stronę Change.org, gdzie można podpisać stworzoną przez Taylor petycję, skierowaną do członków amerykańskiego Senatu, by bezzwłocznie przegłosowali uchwalaną już przez Izbę Reprezentantów ustawę o równości (Equality Act), która zakazuje dyskryminacji osób LGBT. Petycję podpisało w ciągu kilku dni kilkaset tysięcy ludzi. To się nazywa siła muzyki.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.