Taylor Swift właśnie zakończyła trasę koncertową „Era's Tour”, która zarobiła rekordowe dwa miliardy dolarów. Po 35. urodzinach gwiazda pragnie odpocząć i spędzić czas z ukochanym Travisem Kelcem. Najsłynniejsza amerykańska artystka zbudowała karierę na dziewczyńskości, introspekcji i uczuciach. Jako wytrawna storytellerka na swoich płytach opowiada w piosenkach o własnych najintymniejszych przeżyciach, które jej rówieśniczkom-milenialkom wydają się uniwersalne.
Wielu artystów pisze autobiografie, żeby zadać kłam plotkom na swój temat. Niektórzy porywają się na manifesty pokoleniowe, które osadzają ich doświadczenie w szerszym kontekście. Nieliczni każdy tekst poświęcają wyłącznie własnym zmaganiom wewnętrznym. Taylor Swift podąża jeszcze inną drogą. W tworzonym przez nią uniwersum wszystko zyskuje poziom meta. Opowiadając o sobie, w każdym wersie dowodzi głębokiej samoświadomości. Opisuje jednocześnie intymne przeżycia, to, jak postrzega samą siebie oraz swoją publiczną personę. Uprzedza ciosy, zdradzając wstydliwe słabości, podsyca pogłoski o romansach, wymienia wady przypisywane jej przez innych. Jednocześnie śpiewa z pozycji zwyczajnej dziewczyny, gwiazdy, którą się stała, „Little Miss Perfect”, za którą kiedyś uchodziła, i rozkapryszonej ikony robiącej wokół siebie dużo zamieszania.
(Anty)bohaterka
Pierwszy singiel z płyty „Midnights”, „Anti-Hero”, to kolejny z serii utworów o radzeniu sobie z błędną percepcją. „I have this thing where I get older, but just never wiser” („Z dojrzałością nie przychodzi mądrość”), śpiewa, by kolejno wyliczyć swoje niedociągnięcia: depresję, narcyzm, megalomanię. Wszystkie strachy wokalisty odbijają się w krzywym zwierciadle opinii publicznej i odwrotnie – to, co chcą w niej widzieć hejterzy, odciska piętno na samoocenie Taylor. W teledysku do piosenki idzie jeszcze o kilka kroków dalej – w urzeczywistnionym koszmarze jej przyszła synowa zabija ją dla pieniędzy. Przed „Anti-Hero” tańczyła do skocznych rytmów „Shake It Off”, gdzie rekapitulowała tabloidowe nagłówki w stylu: „mówią, że chodzę na za dużo randek”. Próbowała przekonywać, że nic ją to nie obchodzi. Rozliczeniu się ze swoim wizerunkiem poświęciła także całą płytę „Reputation” z 2017 roku. To mniej więcej w tym czasie jej doskonałość zaczęła drażnić i ją, i innych.
Swift dużo myśli o sobie, bo bez introspekcji nie byłoby (jej) sztuki. Tak jak bez perfekcjonizmu, jak gwiazdy lubią nazywać rządzącą nimi obsesję kontroli. Taylor przyznaje, że jej życie stało się „za duże”, trudne do objęcia rozumem. Na piosenkach o złamanych sercach zbudowała imperium. Jej poddanymi są równieśniczki albo dziewczyny trochę młodsze, ale wciąż należące do pokolenia milenialsów, które zachłysnęło się rozmową o uczuciach. Ale jak zachować uniwersalny przekaz, skoro codzienność Swift oddaliła się tak bardzo od możliwości innych trzydziestolatek?
Droga Taylor wiedzie ją – podobnie jak inne dzisiejsze trzydziestolatki – od dziewczyńskości (gdy Spice Girls lansowały girl power, kilkuletnia Swift zakochiwała się w muzyce), przez trudy przepoczwarzania się, po kobiecość, która niesie kolejne pytania. Swift najpierw beznadziejnie się zakochiwała, potem wplątywała w romanse, wreszcie przez sześć lat tworzyła stabilny związek z brytyjskim aktorem Joe Alwynem gdzieś między Nowym Jorkiem a Londynem. Razem pisali piosenki. Niektórzy twierdzili, że Taylor była już po słowie, inni w tekście piosenki „Bigger Than the Whole Sky” z „3AMEdition”, czyli dodatku do „Midnights”, dopatrują się opowieści o poronieniu.
O szczęśliwej miłości napisała „Lavender Haze”, pierwszą piosenkę z „Midnights”. „Tak w latach 50. minionego wieku nazywano stan zakochania, który otula cię swoim ciepłem. Uznałam to za niezwykle romantyczne”, tłumaczyła, jednocześnie w tekście piosenki zaznaczając, że nie ma zamiaru wpisywać się w stereotypowe oczekiwania („Wszyscy pytają, czy będę twoją panną młodą, wszystko, co widzą w kobiecie, to dziewczyna na jedną noc albo żona”, brzmią feministyczne wersy).
Pod koniec maja 2023 roku Swift zaskoczyła fanów rozstaniem z Alwynem. Podobno nie dogadywali się od dawna, a ich plany na życie rozmijały się. Gwiazda podkręciła atmosferę, podsycając plotki o romansie z Mattym Healym z The 1975. Szybko i ten związek się rozpadł. Zamiast umawiać się z chłopakami, Tay Tay ruszyła w trasę. „The Eras Tour” pobiło już szereg rekordów. Na Nissan Stadium w Nashville zgromadziła 70 tys. fanów. W sierpniu przyszłego roku trafi do Polski. Bilety na PGE Narodowym 1, 2 i 3 sierpnia 2024 roku zostały już wyprzedane.
Ale o północy nadal budzą się demony. Taylor polaryzuje – albo się ją kocha, albo nienawidzi, albo stawia jej ołtarzyk, albo wbija szpileczki w laleczkę voodoo. Albo uważa, że wyreżyserowany przez nią dziesięciominutowy teledysk „All Too Well” to najlepszy film krótkometrażowy roku, albo zarzuca inflantylizm, pretensjonalność, manię wielkości. Rację mają i wyznawcy, i hejterzy. Tych pośrodku brakuje, bo nie da się obok Taylor przejść obojętnie.
Z Nashville do stratosfery sławy
Kiedyś nie budziła tak sprzecznych emocji. Na filmikach z dzieciństwa, pokazywanych także w netfliksowym dokumencie „Miss Americana” z 2020 roku, widać blond cherubinka. Słodka dziewczynka, która marzyła o występach na scenie, równie dobrze mogłaby brać udział w konkursach małej miss. Okazała się jednak muzycznym Wunderkindem – pierwsze utwory komponowała w przedszkolu. Jako nastolatka wyglądała jak „all-American girl” – dziewczyna z sąsiedztwa, może trochę zdolniejsza od reszty. Podkreślała zawsze, że jest raczej outsiderką niż cheerleaderką, że bliżej jej do kujona niż do cool dzieciaków, że chłopcy nie ustawiają się w kolejce, by umówić się z nią na randkę.
Swift urodziła się 13 grudnia 1989 roku w Pensylwanii, a wychowała w domu obok szkółki gwiazdkowych świerków. Jej rodzice – makler Scott Kingsley Swift i Andrea Gardner – nazwali ją na cześć Jamesa Taylora. Gdy Taylor też sięgnęła po gitarę, zrozumieli, że miejsce córki jest w Tennessee, nieopodal Nashville, muzycznej stolicy Stanów. Gdy jako siedemnastolatka wydała pierwszy album country – „Taylor Swift” z wiodącym singlem „Tim McGraw” – nikt nie poczuł się zagrożony. Cechy, które później napiętnowano – ambicję, nieustępliwość, zawziętość – uważano za nieodłączną część uroku niegroźnej dziewczynki, która tak niewinnie wygląda z gitarą. Dwie kolejne płyty – „Fearless” z 2008 roku i „Speak Now” z 2010 roku – zdobywały nagrodę za nagrodą. Za „Fearless” 20-letnia wówczas Swift jako najmłodsza wtedy wokalistka w historii (przebiła ją potem Billie Eilish) otrzymała Grammy za najlepszy album roku. „Speak Now” zdobywał laury za najlepsze nagranie country. Przełom przyniósł „Red” z 2012 roku, którym Swift wkroczyła do popowego mainstreamu. Blond loki do pasa porzuciła na rzecz wizerunku wyrafinowanej paryżanki. Już wtedy osiągnęła stratosferę sławy. Gdy nagrywała „1989” w 2014 roku, przyjaźniła się z supermodelkami: Gigi Hadid, Stellą Maxwell czy Karlie Kloss. Choć wspięła się na sam szczyt, wspomina, że wtedy głodziła się, nie czuła się dość dobra, szukała miłości w niewłaściwych miejscach.
Świeżo po wejściu w związek z Alwynen wypuściła najbardziej agresywny, rockowy, zaczepny album „Reputation”, w którym wykrzyczała wszystkim w twarz, że wie, co o niej myślą. Potem przyszedł czas na „Lover” z 2019 roku. „To list miłosny do miłości w całym jej podnieceniu, pasji i przerażeniu”, mówiła. Tam po raz pierwszy tak wyraźnie zabrała głos w sprawie polityki. Odcinając się od miałkiego centryzmu, zaprosiła do udziału w teledysku „You Need To Calm Down” ikony LGBT+ na czele z chłopakami z „Porad Różowej Brygady” (potem wypowiadała się też na temat prawa do aborcji, wsparła kandydatów demokratów w wyborach prezydenckich, wzięła udział w kampanii Black Lives Matter). Przede wszystkim opowiedziała jednak o miłości do Alwyna.
Niedługo później wybuchła pandemia, która zamknęła cały świat w domach. W czterech ścianach Taylor oglądała filmy, owijała się w kocyk i piła gorącą czekoladę. Przy okazji nagrała dwa utrzymane w stylistyce indie, melancholijne, nastrojowe albumy – „Folklore” i „Evermore”. Dalekie od stadionowych refrenów „Blank Space”, „Shake It Off” czy „Don’t Blame Me”. Jednocześnie powróciła do źródeł – na obu wydawnictwach pobrzmiewały echa country. Wizerunkiem też zwróciła się ku przeszłości – długi warkocz, flanelowe koszule, brak makijażu. Lata świetlne dzieliły ją od Taylor z czasów „1989” w cekinowych kombinezonach, krótkim bobie i czerwonej szmince. Taylor, tak jak inne ikony, zmienia wizerunek przy premierze każdej kolejnej płyty.
Inna liga
W 2022 roku przyszedł czas na „Midnights” – najseksowniejszą, najdoroślejszą, najmroczniejszą płytę, opowiadającą o bezsennych nocach. Seksie i traumie, nostalgii i dojrzewaniu, samotności i miłości. Trzynaście utworów (do każdego nakręciła teledysk) ujrzało światło nocne równo o północy 21 października. Trzy godziny później Taylor zrobiła słuchaczom niespodziankę – pojawiło się kolejne siedem utworów. Napisała je ze stałym współpracownikiem, Jackiem Antonoffem w Nowym Jorku, gdy ich najbliżsi – Alwyn i ukochana producenta, Margaret Qualley – kręcili razem film „Stars at Noon” w Panamie.
Swift postanowiła połączyć swoje dwie dotychczasowe strategie – budowanie napięcia przed premierą poprzez regularne postowanie zagadek dla najwierniejszych fanów (Taylor oczywiście do perfekcji opanowała także sztukę korzystania z mediów społecznościowych, nigdy nie zdradzając zbyt wiele, a jednocześnie dopuszczając do swojego świata na tyle, na ile słuchacze tego oczekują) oraz efekt zaskoczenia („Folklore” i „Evermore” ukazały się bez zapowiedzi). „Midnights” w pierwszy dzień po debiucie pobił rekord Spotify na najchętniej odsłuchiwaną płytę w ciągu doby. Znalazł się też na pierwszym miejscu listy przebojów iTunesa w 70 krajach świata.
Nie ma właściwie sensu udowadniać, że Taylor zdobyła wszystko. Bo to prawda, ale teraz już nie gra nawet w innej lidze niż konkurencja – uprawia inny sport. Ściga się tylko sama ze sobą na liczbę statuetek, miliony sprzedanych płyt i pobitych rekordów. Jej majątek wycenia się na 1,5 mld dolarów. Jest amerykańską instytucją, która wciąż igra ze swoim statusem.
Pozostaje ambitna, nieustępliwa i zawzięta. Postanowiła napiętnować aroganckie zachowanie Kanyego Westa (na rozdaniu nagród MTV Video Music Awards w 2009 roku raper wszedł na scenę, gdy odbierała statuetkę, by zakrzyknąć, że laury należą się Beyoncé), na długo zanim został scancellowany. Gdy okazało się, że jej dyskografia stała się własnością producenta Scootera Brauna, który wielokrotnie dawał wyraz niechęci do Taylor (Braun wchłonął wytwórnię Big Machine Records, z którą Swift pracowała do 2018 roku), nagrała własne wersje starych płyt. Światło dzienne ujrzały już „Fearless” i „Red”.
Dziś Swift jest poetką, producentką, songwriterką – artystką totalną. Każda jej nuta musi być na swoim miejscu, tak jak każdy włosek na grzywce (fryzury znaczą kolejne etapy w życiu), każde zagniecenie w sukience (albo sztruksowych spodniach czy dzianinowym swetrze, bo tak się ostatnio pokazuje), cień na zdjęciu. Każda jej piosenka jest wiwisekcją najintymniejszych sfer życia. Może gdyby urodziła się w XIX wieku, pisałaby do szuflady jak Emily Dickinson. Swift pracuje przede wszystkim na emocjach. Jako poetka popu tekstami piosenek wyraża uczucia dziewczyn z pokolenia milenialsów.
Jest po pierwsze i przede wszystkim storytellerką w najszerszym tego słowa ujęciu. Opowiada historie w piosenkach, na koncepcyjnych albumach, grając niewielkie role na wielkim ekranie – w „Kotach”, uznanych za jeden z najgorszych filmów w historii kina, oraz „Amsterdamie” Davida O. Russella – kreując doświadczenie na koncertach, a ostatnio także stając za kamerą. Z okazji dziesiątej rocznicy „All Too Well”, uważanej dosyć powszechnie za najlepszą piosenkę w jej dorobku, nagrała nową odsłonę na potrzeby reedycji „Red (Taylor’s Version)”. Nakręciła także film krótkometrażowy z Sadie Sink i Dylanem O’Brienem. Zagrali parę – starszego chłopaka i młodszą dziewczynę – której związek nie ma szans, mimo łączącej ich namiętności. Mówi się, że film ma szansę na nominację do Oscara.
Fani przypomnieli sobie również o „czerwonym szaliku”, który Taylor rzekomo zostawiła w szufladzie w domu Jake’a Gyllenhaala, z którym spotykała się przed nagraniem pierwotnej wersji „Red”. Przez kolejne lata mężczyźni, którzy spotykali się ze Swift, obawiali się zemsty w piosenkach (na liście oprócz Gyllenhaala, są także Harry Styles, John Mayer, Joe Jonas, Tom Hiddleston czy Calvin Harris). Bo Taylor ma świetną pamięć. Rewersem jej pamiętliwości jest nostalgia. Świat zbudowany przez Swift jest tak spójny właśnie dlatego, że gwiazda pozostaje blond cherubinkiem przy pianinie, dwudziestoletnią łamaczką serc i spełnioną trzydziestolatką. Pamiętając siebie sprzed lat, Taylor wciąż może przerabiać dawne doświadczenia na nowe dźwięki.
Rok 2024 okazał się dla Taylor Swift najważniejszy – ruszyła w trasę „Era's Tour”, która zarobiła rekordowe dwa miliardy dolarów, wydała płytę „The Tortured Poets Department”, na której rozliczyła się z Joe Alwynem, pogłębiła relację z nowym chłopakiem, futbolistą Travisem Kelcem. Po nieśmiałym angielskim aktorze, który nie radził sobie z popularnością Swift, zakochała się w sportowym idolu, tak jak ona kochającym życie w blasku reflektorów. 13 grudnia 2024 roku wokalistka świętowała 35. urodziny. Najbliższe miesiące zamierza spędzić z ukochanym w zaciszu domowym, by sprawdzić, „dokąd prowadzi ten związek”. Czy para już wkrótce ogłosi zaręczyny? A może Taylor postanowi założyć rodzinę? Z nią nigdy nic nie wiadomo – w końcu w pandemii, gdy wszyscy popadli w inercję, ona nagrała dwie płyty. Swift nie przestaje zaskakiwać – to kolejna z jej supermocy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.