„Miłość ponad czasem” na HBO Max, ekranizacja bestsellera Audrey Niffenegger, opowiada o związku, któremu niestraszne nawet podróże w czasie. Rozmawiamy z twórcą serialu o związku Clare i Henry’ego, Stevem Moffatem i aktorem Theo Jamesem.
Najpierw była poczytna książka Audrey Niffenegger, a potem jej adaptacje. W 2009 roku powstali „Zaklęci w czasie” Roberta Schwentkego z Rachel McAdams i Erikiem Baną, który zebrał mieszane recenzje. Teraz dostaliśmy sześcioodcinkowy serial od HBO Max. Jak zapewniają jego twórcy, to inna opowieść. Oś narracyjna niewiele się różni: zakochana para boryka się z nietypową przypadłością. Mężczyzna w niekontrolowany sposób podróżuje w czasie. Środki wyrazu się jednak różnią.
Przede wszystkim dłuższy format opowieści pozwolił twórcom na dokładniejsze przeniesienie literackiego pierwowzoru na ekran i głębsze zarysowanie portretów bohaterów. – Najważniejsza jest miłość – mówi scenarzysta Steven Moffat, kiedy rozmawiamy na Zoomie. Moffat przez lata pracował przy „Dr. Who”, brytyjskim serialu o wędrującym w czasie tytułowym bohaterze.
– Bardzo podobała mi się idea, by podróże w czasie stały na przeszkodzie miłości. Kiedy przeczytałem książkę Audrey, powiedziałem: Musimy zrobić z tego „Dr. Who”! – opowiada nam. – Historie miłosne mają to do siebie, że pokazują albo początek związku, etap zakochiwania się i walki o siebie, albo koniec, kiedy uczucie się wypala i relacja zmierza ku końcowi. Nie pokazuje się na ekranie opowieści o parach, które są ze sobą szczęśliwe, bo nie ma w tym dramaturgii, brak konfliktu nie jest atrakcyjny dla widza. A u nas tak to właśnie wygląda: Clare i Henry są ciągle ze sobą szczęśliwi, ale ich miłość nie może się realizować w pełni. To bardzo ciekawy i oryginalny koncept – odpowiada Moffat. W podróżach w czasie Henry’ego można dopatrzyć się metafory, w której każdy widz zobaczy problemy z własnego związku.
Gdy Henry trafia do czasów, kiedy jego Clare jest młodą dziewczyną, poznaje środowisko, w którym dorastała, dowiaduje się, co ją ukształtowało. Ona tej możliwości nie ma. Pytanie, czy najbliższa nam osoba powinna mieć możliwość świadkowania temu, co przeżyliśmy, zanim ją spotkaliśmy.
Przeskoki w czasie wymagały od ekipy zdwojonej uwagi przy kręceniu kolejnych scen. Najbardziej od Theo Jamesa grającego Henry’ego. Sceny nie powstawały chronologicznie, więc przy kolejnych „wycieczkach” musiał być już inną osobą, bogatszą o pewne doświadczenia i wiedzę, a potem wrócić do stanu świadomości sprzed tych wypraw, jakby nie wiedział, dokąd scenariusz prowadzi. – Czasami gubiłem się w tym, kim danego dnia jestem. Ale doświadczenie tej pracy było wspaniałe, bo musiałem dokładnie wiedzieć, skąd się wzięła moja postać i dokąd zmierza. Nie mogłem sobie pozwolić na chwilę nieuwagi – mówi Theo James.
Praca wymagała od Jamesa stawiania się na planie najwcześniej, bo proces nakładania charakteryzacji trwał czasami kilka godzin. – Kostium i make up bardzo pomagają. A mnie ułatwiły robotę, bo jak już nałożyli mi siwą brodę Gandalfa, to przez cały dzień kręciliśmy mnie w tym wydaniu, a dopiero kolejnego przechodziliśmy do młodszej wersji Henry’ego – dodaje aktor.
Ekipa opowiada, że na planie nieustannie dyskutowano o czasach, do których Henry się przenosi. Przerzucano się argumentami, która epoka była najlepsza do życia. – Są dwa takie okresy. Pierwszy to czas, kiedy było mniej ludzi na Ziemi. Teraz jest nas prawie osiem miliardów. Zobaczyć nieprzeludnioną Ziemię to byłoby coś! Bardziej chciałbym móc wybrać się do okresu, kiedy moi rodzice byli młodzi, i podejrzeć, jak wyglądało ich życie – mówi Theo James.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.