Rozmowa na serio o kobiecym orgazmie czy kpina z pokolenia Z? Kiczowatego thrillera erotycznego „Babygirl”, który miał premierę na 81. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, nie ratują ani Nicole Kidman, ani Harris Dickinson, ani tym bardziej Antonio Banderas. Miały być drugie „Oczy szeroko zamknięte”, a wyszła konwencja pornografii lat 80.: narracyjny wstęp uzasadniający główną akcję, która w tym przypadku nigdy nie następuje.
Orgazm ma miejsce już podczas napisów początkowych, więc potem może być tylko… słabiej czy mocniej, zależy od oczekiwań. Ten orgazm jest udawany, więc Romy (grana przez Nicole Kidman), po wyciśniętym z niej wyznaniu miłości, porzuca męża, Jacoba (w tej roli Antonio Banderas), w łóżku i szybko pędzi do komputera, by uzyskać ten właściwy, posiłkując się pornografią. Oglądając fragment wybranej sceny, sama skutecznie się zaspokaja i ten gwałtowany pomruk, który wtedy wydaje, brzmi dużo mniej spektakularnie niż odgrywane wcześniej jęki i krzyki. Kręci ją konkretnie seks hetero, gdzie „tatuś” na przemian karci i chwali swoją „dziewczynkę”. Zostaje więc tutaj ustanowiona tytułowa rola „Babygirl”, do której będzie dzielnie dążyć nasza bohaterka.
Piszę „nasza”, bo działa w imieniu wielu kobiet, a przynajmniej tak się wydaje do pewnego momentu tego filmu. Romy chce osiągać orgazm, w czym bardzo jej kibicujemy, zwłaszcza że tyle lat małżeństwa przeżyła w seksualnym zamknięciu. Najpierw więc proponuje mężowi, nieśmiało chowając głowę pod prześcieradłem, żeby podczas seksu puszczali sobie pornografię. Nie wiemy, niestety, czy w ogóle kiedykolwiek do tego dochodzi, jak również czy wtedy ona dochodzi (dwuznaczność zamierzona). Film się tym nie zajmuje i błyskawicznie porzuca ten pomysł.
Thriller erotyczny „Babygirl” z Nicole Kidman, który miał premierę na 81. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, to opowieść o kobiecym pożądaniu
Romy jest pruderyjna niczym bohaterka „Victorii” (2022) – polskiego krótkiego metrażu, w którym postać grana przez Katarzynę Figurę poznaje nagle doznania płynące z użycia wibratora. W „Babygirl” Nicole Kidman wciela się w postać o podobnej innowacyjności, gdyż odkrywa seks z dużo młodszym mężczyzną. Udaje, że chodzi o coś zupełnie innego, ale to ściema, właśnie o to chodzi w przebraniu hipokryzji. Kidman, młodsza od Figury zaledwie o kilka lat, reprezentuje tu kobiety dobiegające do sześćdziesiątki, które szukają czegoś nowego, by poznać swoje pragnienia, a więc w pełni zaakceptować siebie.
Piękny i szczytny cel otrzymuje w filmie „Babygirl” pokrętne uzasadnienie, a chodzi przecież tylko o utratę kontroli, dreszczyk emocji i – powtórzę to – pożądanie dużo młodszej osoby, tutaj: Samuela. Nie musiałby to być przecież być 28-letni Harris Dickinson (który zasłynął aktorską rolą modela w „W trójkącie” z wiralowej sceny min zmienianych w reklamach marek H&M i Balenciaga), żeby wydawać rozkazy kobiecie w średnim wieku. Mógłby z sukcesem robić to jej równolatek albo ktoś starszy lub młodszy tylko trochę. Bez znaczenia byłby też wygląd dominatora, a kluczowa – jego charyzma, jeśli w układzie sado-maso to ona lubi być poniżana. Mydleniem oczu jest więc obsadzenie w tej roli młodzieńca o idealnym ciele, który aktualnie występuje jako model Prady. Skoro partnerce chodzi o submisywność, skupmy się na tym aspekcie. Harrison występujący w tym miejscu to blaga. Portret tego typu relacji, tyle że objętej umową klienta i jego dominy, odmalował niedawno film „Sanctuary” (2022), gdzie Christopher Abbott i Margaret Qualley odgrywali drobiazgowo przygotowane dla podniety mężczyzny scenariusze. W „Babygirl” Romy także uświadamia sobie, że za realizację swoich pragnień może po prostu komuś zapłacić. Najpierw jednak musi sobie uświadomić, o czym konkretnie marzy, a do tego (ups, znów dwuznaczność) nie dochodzi.
Czy „Babygirl” to miały być drugie „Oczy szeroko zamknięte”?
Jeśli ktoś chce sobie przypomnieć, jak wygląda w kinie seks „brudny” i brutalny, niech obejrzy „Intymność” Patrice’a Chéreau Kerry Fox i Markiem Rylance’em. Osoby nie muszą być doskonale piękne, by kipiało między nimi pożądanie. Tak surowego efektu zdecydowanie nie chciano w „Babygirl”, poprzestając na kiczowatej inscenizacji. Wygląda jak konwencja pornografii lat 80.: narracyjny wstęp uzasadniający główną akcję, która w tym przypadku nigdy nie następuje. Dostajemy za to migawkę wydarzeń, zmontowaną w rytm piosenki „Never Tear Us Apart” INXS, gdzie w przyspieszonym tempie kochankowie rzucają się na siebie w windzie, ciemnej bramie czy na zapleczu. Ot, i to musi nam wystarczyć za „momenty”. Urywki scen, gdy Romy zdziera z siebie sukienkę, Samuel wkłada jej palce do ust, rzuca ciasteczko, ona na czworaka chłepcze mleko z miski. Gdy wreszcie w finale filmu się rozbierają – ona jak Ewa zawstydzona po zjedzeniu jabłka, a on tylko do połowy, by na falujących w tańcu mięśniach prezentować tatuaże – nie ma w tym nic podniecającego.
Podobnie w seksie małżeńskim – reżyserka Halina Reijn dopiero po upływie dwóch godzin seansu orientuje się, że ów seks powinien się zmienić pod wpływem doświadczeń z romansu. Inscenizuje zatem scenę przemiany między Antonio Banderasem a Nicole Kidman, w której orgazm zostaje osiągnięty inną metodą, na zasadzie powtórzenia sceny masturbacji Romy i potem jej przez Samuela. To samo robi Jacob, a orgazm znów brzmi jak udawany. Czy to kwestia prześmiewczego castingu Banderasa – niegdysiejszego latin lovera, który gra ciepłe kluchy, faceta, który nie orientuje się, że żona przez tyle lat z nim nie szczytuje? A może opacznego castingu Kidman, która po ćwierćwieczu próbuje powtórzyć sukces „Oczu szeroko zamkniętych” (1999), ale bez scenariusza i reżyserii Stanleya Kubricka?
„Babygirl” to produkcja słynnego studia A24, co niestety zaszkodziło filmowi duńskiej reżyserki Haliny Reijn
Podejrzewam, że zawiniło studio A24 – wciąż najbardziej przodujący hub do produkcji filmów, który zbudował swoją markę tytułami takimi jak: „Pod skórą” (2013), „Moonlight” (2016) czy „Nieoszlifowane diamenty” (2019), zanim utknął w powtarzalnych autoparodiach. Wymienię tylko trylogię Ti Westa („X”, „Maxxxine”, „Pearl”), „Men” Alexa Garlanda czy „Bodies Bodies Bodies” (2022) Haliny Reijn, która odpowiada właśnie za „Babygirl”. Duńska twórczyni przyglądała się wcześniej okropnie bogatym i napalonym dzieciakom, kreśląc złośliwy portret kilku par uwięzionych razem podczas burzy w atmosferze pozornie erotycznej, która zmienia się w równie pozorny horror. Nawet nie zbliża się tam do maestrii „Climaxu” (2018) Gaspara Noégo. Tak jak w „Babygirl” nie zbliża się do thrillerów erotycznych z lat 80. Produkcje A24 są obliczone wyłącznie na efekt, dlatego mają ogromną i świetnie przygotowaną promocję. Treściowo i formalnie przeważnie są imitacją innych filmów, do których nie dorastają. Fejkowe oryginały całe są cytatami i apelują do erudycji widza, lecz rzadko tworzą nową jakość, jak udało się to choćby w „Red Rocket”, „Marcelu Muszelce w różowych bucikach”, „Wszystko wszędzie naraz” czy „Strefie interesów”. Najczęściej są to powidoki dawnego kina, w których nie ma nic więcej niż powtórzenie. Czeka się na nie, bo mają świetną reklamę, ogląda się je nawet z przyjemnością, bo są składne, stylizowane i nie traktuje się w nich widza jak idioty, ale po seansie zostaje pustka. Pusto w duszy, pusto w rękach. Podobnie w „Babygirl”.
W thrillerze erotycznym „Babygirl” feministyczna rozmowa o kobiecym pożądaniu okazuje się zwykłą farsą
W „Babygirl” ważne tematy poruszane są ze wzniosłością, a nawet grozą. Groźba seksualnego niezaspokojenia wydaje się wisieć nad Romy niczym miecz Damoklesa. Wydaje się gorszym scenariuszem niż ten, w którym ona traci męża, dom, pracę, ale zyskuje stały dostęp do rozkoszy. Ba, nawet chcemy wreszcie popatrzeć na tę piękną katastrofę za cenę orgazmu jak w „Tár” (2022), który dwa lata temu święcił triumfy na festiwalu filmowym w Wenecji. Czy tak samo będzie w tym roku z Romy, graną przez Kidman? Nie sądzę. Dramat bohaterki, pełniącej funkcję CEO firmy technologicznej, nie ma porównania do tragedii mobbującej dyrygentki. Satyra na niepogodzoną ze starzeniem się kobietę jest też daleka od szyderczego śmiechu „Substancji” z Demi Moore, nagrodzonej na tegorocznym festiwalu filmowym w Cannes. Ani seksapilem, ani nieustraszonością aktorstwa Nicole Kidman nie dorównuje poprzedniczce. Choć i „Babygirl” jest momentami body horrorem, ale dziwacznym, niezamierzonym. – Mamo, czemu to sobie robisz? Wyglądasz jak martwa ryba – mówi po kolejnym ostrzykiwaniu nastoletnia córka Romy, Isabel. Drugoplanowa rola została zresztą udanie zagrana przez Esther McGregor, córkę Ewana McGregora, obecną na 81. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji także w drugim filmie: „The Room Next Door” Pedra Almodóvara. I to ją z całej tej menażerii najbardziej doceniam, pozwoliła się zapamiętać nawet w niewielkiej roli.
Co jeszcze mam przeciwko? Muzyka jest nachalna, zdjęcia nijakie. Pocałunek przez prześcieradło jest co najmniej tak kuszący, jak ten przez firankę, jaki dopiero co widzieliśmy w „Kruku” – filmie w podobnym stopniu zmyślonym, niedorzecznym i antyerotycznym. Czy kochankowie naprawdę nie mogą zachowywać się jak ludzie, którzy pachną, smakują, mają na ciele różne faktury? Jeśli kogoś podnieca akurat pocałunek przez tkaninę, na pewno nie chcę urazić jego uczuć. Jest sprawą indywidualną i tak dalej. Mnie to akurat nie kręci.
Neurotyczna antyheroina „Babygirl” nie dorównuje też kierowanej sekretną motywacją szalonej tytułowej bohaterce „Heddy Gabler” Ibsena, którą niby to mimochodem cytuje. Owszem, życie tamtej kobiety również skończyło się, zanim sztuka się zaczęła, lecz nie zaczyna się na nowo – jest skazana na tkwienie w wiecznym czyśćcu poczucia winy, że nie dorasta do wyobrażeń o tym, jaka być powinna. Nie zmienia się to mimo happy endu.
Co mam na obronę filmu? Zabawnie odmalowano kontekst życiowego spełnienia kobiet, w którym wybór: praca czy rodzina wydaje się ostateczny i obie ścieżki się wykluczają. Akcja zaczyna się podczas świąt Bożego Narodzenia (złudna nadzieja producentów, że „Babygirl” wejdzie do kanonu christmasowych filmów?), więc Romy ustawia córki i męża do zdjęcia przy choince. Poprzebierani, kuriozalni, wyglądają jak jej karteczki wkładane dzieciom co dzień do drugiego śniadania. Mąż, który nigdy nie ma żadnej innej sprawy do żony, niż tylko to, żeby uprawiać z nią seks po 19 latach małżeństwa, jest przerysowanie czuły. Tak kochany, że robi się niedobrze – i dobrze! Tylko ile można? Ale zaraz, no tak, w tym miejscu miały być same pochwały. To jeszcze powiem, że lokacje na Manhattanie bardzo duże i piękne, pokój hotelowy wynajęty przez stażystę za skromną pensję ma wręcz nierealną powierzchnię. Gdyby ktoś słyszał o takim metrażu na godziny w tej lokalizacji, proszę o kontakt. Płaszcze Kidman stylowe, koszulowe bluzki wiązane pod szyją również. Pogoda piękna…
Czy „Babygirl” to właśnie taki film, o jakim marzą kobiety?
Czas pokaże. Na pewno nie spełnia obietnicy danej w pierwszym akcie opowieści. Podlizuje się pokoleniu Z, chwaląc jego asertywność, walkę o swoje prawa pracownicze, dbałość o zdrowie (szklanka mleka zamiast alkoholu, jedna kawa zamiast siedmiu), rozdzielanie rozkoszy fizycznej od miłości i konsensualny seks. Bohaterowi granemu przez Banderasa wręcz wydaje się w pewnej chwili, że dostał wylewu na wieść, że młodszy mężczyzna wcale nie musi być wykorzystany przez przełożoną, lecz tego chcieć, a uległa, poddana, upokarzana kobieta to nie zawsze męska fantazja, lecz prawdziwa potrzeba zainteresowanej. Twórczyni filmu Halina Reijn obwieszcza te rewelacje tonem objawienia, niby schlebiając tym, którzy uznają je za oczywistość, ale finalnie ich krytykując. To dopiero jej trzeci film, ale duńska reżyserka, a wcześniej aktorka, przynależy już raczej do średniego pokolenia – ma 48 lat. Przewrotka jej filmu mówi o tym, że młode pokolenie cynicznie wykorzystuje światłe idee dla osobistych, partykularnych celów. Siostrzeństwo? Jasne, jako narzędzie terroru. Obnaża przy tym również fałszywą troskę, z jaką starsze generacje bronią swoich egoistycznych działań i okrutnych decyzji. Ze szlachetną miną, że to dla twojego dobra. Akurat. Tak samo przyjmuję film nakręcony z troski dla kobiecego orgazmu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.