Punktualność to podstawa, ale jej największym wrogiem okazują się paryskie korki. Redaktor naczelny „Vogue Polska” Filip Niedenthal w biegu zdaje relację z pokazów haute couture na jesień-zimę 2019-2020.
Nauczka numer jeden: w Paryżu dojazd na miejsce trwa zawsze dwa razy dłużej, niż zakładamy. Byłem przekonany, że 15 minut zaplanowane na dojazd na pokaz Schiaparelli to aż za dużo – w końcu Google Maps podpowiada, że dotrę na Rue Cambon w osiem. Tymczasem jest już prawie 20 po dziesiątej, a ja wciąż stoję w korku. Gdy wreszcie dobiegam pod wejście, Isabelle Huppert właśnie wysiada z limuzyny. Gdyby nie jej spóźnienie, pokaz już by się zaczął. To debiut projektanta Daniela Roseberry’ego, który wcześniej przez lata pracował u Thoma Browne’a. To, co widzimy na wybiegu, to raczej jego osobista reakcja na to, z czego słynie Schiaparelli, niż interpretacja zastanych kodów domu mody. I dobrze, bo obawiałem się kolejnej parady homarów i kłódek. Gdybym nie wiedział, jaki pokaz oglądam, mógłbym nie zgadnąć, że to Schiaparelli. To nie zarzut, mam bowiem wielką nadzieję, że dane będzie Roseberry’emu rozwijać własne pomysły.
Po pokazie w tłumie do wyjścia łapiemy się z Thaleią Karafyllidou, naczelną nowego greckiego „Vogue’a” i jedną z najbardziej serdecznych osób, jakie znam. Na szczęście następny pokaz, Petera Dundasa, jest tuż obok, przy placu Vendôme, więc idziemy na piechotę. Thaleia dzieli się ze mną najświeższymi plotkami z branży. Towarzyszy nam Kasia Bobula – polska fotografka mieszkająca w Londynie, która robi przepiękne zdjęcia zza kulisami pokazów, a dla nas przygotuje portfolio haute couture na zimę. U Dundasa mamy z Thaleią miejsca obok siebie, a po mojej drugiej stronie siedzi Manuel Arnaut, naczelny „Vogue Arabia”. Nie widzieliśmy się kilka miesięcy, więc plotek ciąg dalszy. Na wybiegu postawiono wielkie ekrany, na których można obserwować trwające właśnie ostatnie przygotowania do pokazu. Wychodząc, wpadam na Kubę Dąbrowskiego, który fotografuje street style dla dziennika „WWD”. Tak jak ja musi zaraz znaleźć się na drugim końcu miasta, gdzie ma się rozpocząć pokaz Iris van Herpen. Razem z Thaleią i Kasią pakujemy się we czwórkę do taksówki. I znowu się udaje, bo tym razem spóźnia się sama Céline Dion. Po pokazie czeka na mnie kierowca, który wcześniej z niewiadomych powodów nie dotarł. Poranna paczka się rozchodzi, do Luwru, gdzie w restauracji Loulou od co najmniej pół godziny trwa lunch Mytheresa, jadę sam. Skwar straszny, parasole nie dają ukojenia, ale siedzę obok Julie Pelipas, więc nie narzekam. Po obiedzie mam nawet czas wrócić na chwilę do hotelu, żeby na spokojnie, z laptopa zamiast z komórki, czego nie znoszę, odpowiedzieć na zaległe e-maile.
Na Diorze widać głównie filar. Gratulacje dla Marii Grazii Chiuri za Order Narodowy Legii Honorowej.
Odbieram Danielę Agnelli z planu sesji, którą właśnie zrobiła do naszego wrześniowego numeru. Razem jedziemy do hotelu Shangri-La, gdzie Giambattista Valli zamiast pokazu zorganizował prezentację na manekinach. To ubraniom służy. Modelkom też, bo podczas ostatniego pokazu haute couture tego projektanta tak się chwiały na obcasach, że musiały łapać się gości, by dojść do końca wybiegu. Dziś można na spokojnie przyjrzeć się finezji krawiectwa Vallego. Z Shangri-La bardzo blisko do hotelu Peninsula, na którego tarasie Carine Roitfeld przedstawia swoją linię perfum 7 Lovers. Nigdy wcześniej nie miałem okazji jej poznać. Hostessy rozdają papierowe próbki, na każdej ręcznie napisane imię mężczyzny, na którego cześć powstał jeden z siedmiu zapachów. Mi trafia się Vladimir – tak na imię ma syn Roitfeld.
O 20 jestem umówiony na drinka z Krzysztofem Łukasikiem, który projektuje akcesoria dla Loewe, ale o 19:50 przebywam jeszcze w apartamencie Schiaparelli przy placu Vendôme, gdzie bohater dzisiejszego ranka Daniel Roseberry przyjmuje gratulacje. Na wejściu spotykam modelkę Maggie Maurer, która otworzyła pokaz Schiaparelli. Ostatnio widzieliśmy się w kwietniu w Juracie, kiedy to dzielna modelka przy prawie minusowej temperaturze pozowała w ubraniach z letnich kolekcji, podczas gdy cała reszta ekipy grzała się w puchówkach. Dobrze się przekonać, że nie przypłaciła naszej sesji zdrowiem. Z kolei o moje zdrowie martwi się właściciel marki, pan Diego Della Valle. Pokazując na moją twarz, pyta, co mi się stało. Odpowiadam, że kilka dni wcześniej byłem na wycieczce rowerowej przez Polskę, więc złapałem trochę słońca. Emanuela Schmeidler, odpowiedzialna za PR Schiaparelli, poleca mi krem po opalaniu. Muszę chyba uważniej przeglądać się w lustrze.
O 22 rozpoczyna się impreza na cześć Petera Dundasa, ale ja kieruję się w przeciwnym kierunku. Jadę prosto do hotelu, gdzie o 23 śpię już jak zabity.
Nauczka numer dwa: wciąż ta sama – nie spóźniaj się. Na Chanel udaje mi się dotrzeć przed czasem, ale z dwóch pokazów, które marka urządza, ja mam zaproszenie na ten o 12, więc zdążyć nietrudno. Zdjęcia kolekcji i scenografii widzieli już wszyscy, od siebie dodam tylko, że ścieżka dźwiękowa to playlista mojej młodości, z Massive Attack i Portishead na czele. A do tego zawsze miło zobaczyć Olę Rudnicką, która, od kiedy zaczęła pracę modelki, opuściła tylko jeden pokaz Chanel, a także inną Polkę – Michalinę Gutknecht.
Między Chanel a kolejnym pokazem mam czas wpaść na kilka prezentacji. Wiele marek korzysta z okazji, że zjechali się dziennikarze, styliści i influencerzy, by zaprezentować w showroomach swoje kolekcje na pre-fall. Z Danielą i Thaleią jadę obejrzeć najpierw Chloé, potem Paco Rabanne, a do tego kolekcję biżuterii Louis Vuitton. A potem z powrotem do Grand Palais, gdzie rano odbył się pokaz Chanel, by w innej sali, na poddaszu, obejrzeć kolekcję Alexandre’a Vauthiera. Mam miejsce obok Jana Králíčka, pracującego dla czeskiego i portugalskiego „Vogue’a”, który pyta mnie, czy w Polsce Mariusz Szczygieł jest tak popularny jak w Czechach. Wszyscy już dawno siedzą na miejscach, a pokaz wciąż się nie zaczął. W końcu wkracza ona, królowa couture – Céline Dion. Mimo że dzień wcześniej pojawiła się już na dwóch pokazach, dzisiaj fotografowie (i wielu gości) szaleją. Szturmują wybieg, by zrobić jej zdjęcie.
Potem z Anyą Ziourovą, rosyjską stylistką, która współpracuje z nami, a od marca jest dyrektorem mody w „Vogue Hong Kong”, spotykamy się, by omówić pomysły na sesje. W Grand Palais mieści się restauracja, a że następny pokaz, czyli Armani Privé, odbędzie się w Petit Palais, czyli po drugiej stronie ulicy, ze spokojem zamawiamy lunch. I dla niej, i dla mnie to pierwszy posiłek dnia. Armani ma się zacząć o 18, ale wiemy z Anyą z doświadczenia, że szykuje sięminimum pół godziny opóźnienia. O 18:15 Anya dostaje SMS z działu PR, że pokaz rozpocznie się za dwie minuty. Wpadamy na salę, gdy wszyscy zdążyli już zająć swoje miejsca. Anya ma miejsce tuż przy wejściu, ale mnie ciągną przez środek wybiegu na drugi koniec sali. Kątem oka widzę Annę Wintour, Edwarda Enninfula, Emmanuelle Alt, Emanuela Farnetiego. Nie mam złudzeń, że wstrzymano pokaz ze względu na mnie, ale mimo to wstydzę się strasznie. Siadam w chwili, gdy wychodzi pierwsza modelka. Nauczony doświadczeniem, na Givenchy stawiam się punktualnie.
Na kolację spotykam się z Olą Rudnicką i jej chłopakiem, potem idziemy na Marais do La Perle na drinka. Gdy wchodzimy, ktoś mnie zaczepia. To Anja Rubik, a za nią Anthony Vaccarello. Następnie wkraczają Kaia Gerber, Mica Argañaraz, Kiki Willems, Marte Mei. Jeszcze nigdy poza wybiegiem nie widziałem tylu topmodelek w jednym miejscu. Choć potwierdziłem obecność na imprezie Tod’sa z okazji podjęcia przez markę współpracy z Alberem Elbazem, po drugim cydrze tej nocy idę wcześnie spać.
Nauczka numer trzy: bądź na czas! Na Margieli jestem za wcześnie, na Saaba docieram punktualnie, na pokaz Ronalda Van Der Kempa też dojeżdżam w porę. Później tego żałuję, bo odbywa się w ogrodzie rezydencji ambasadora Wielkiej Brytanii, a że się opóźnia, wszyscy goście smażą się na słońcu. U Gaultiera rozdają wachlarze, chowam swój na później, może się jeszcze przyda. Pokaz Viktor&Rolf w hotelu Westin przy placu Vendôme kończy się bez poślizgu, więc mam czas, żeby przed Valentino wpaść na koktajl „Business of Fashion” do Ritza. Z Renzo Rosso wdaję się w rozmowę o polskim rynku. Samochód czeka na mnie, Danielę, Thaleię i Kasię na zewnątrz. Przy wejściu spotykamy też Anyę, która próbuje zamówić taksówkę, więc i ją zgarniamy – cztery panie z tyłu, ja z przodu. Do willi Hôtel Salomon de Rothschild jest blisko, powinniśmy zdążyć. Ale gdzie nie skręcimy, tam korek. Google Maps pokazuje czas dojazdu: 18:40. Bledniemy. Przegapić Valentino? Nie ma takiej możliwości. Wyskakujemy z samochodu, żeby ostatnie pół kilometra pokonać sprintem. Serce mi wali jak szalone, gdy rozbrzmiewają pierwsze takty muzyki. Tak jak u Schiaparelli leci Aretha Franklin. Siedzę przy drzwiach, więc modelki idą prosto na mnie. Wśród nich pojawia się nagle Lauren Hutton. Jako jedyna uśmiecha się do gości. Na widok mojej zaskoczonej miny wybucha śmiechem, po czym na migi pyta, gdzie ma dalej iść. Gdy znika ostatnia modelka, wszyscy wstają do wyjścia. Ale to nie koniec. Pierpaolo Piccioli przeciska się przez tłum, ciągnąc za sobą cały swój zespół. Goście biją brawo, wykrzykują gratulacje, a krawcowe i krawcy mają łzy w oczach. Z filmu Dereka Blasberga na Instagramie dowiem się później, że sam Valentino Garavani ucałował po kolei każdą i każdego z nich. Takich emocji nie było na żadnym innym pokazie. Wciąż trzymają, gdy spotykamy się tej nocy na balu Valentino we włoskiej ambasadzie. Ja pojawiam się oczywiście godzinę po jego rozpoczęciu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.