Wytrwanie w związku, kiedy podjęło się wspólnie decyzję o in vitro, jest nie lada wyzwaniem, jak opowiada Magdalena, która zdecydowała się na tę metodę razem z mężem. I dodaje: Ale nam się udało, bo kiedy jedno opadało z sił, drugie ciągnęło ku górze. Kiedy przychodziły chwile zwątpienia, rozpaczy, bólu, byliśmy w tym razem.
Oto historie trzech kobiet, które starały się o dziecko, korzystając z in vitro.
Olga: Kiedy dostawałam okres, czułam się jak w żałobie
Zawsze chciałam mieć dzieci i nie wyobrażałam sobie życia bez nich. O ciążę staraliśmy się dwa lata. Pierwsze pół roku byliśmy wyluzowani, wiedzieliśmy, że musimy być cierpliwi, ale po roku starań stwierdziliśmy, że to chyba nie jest normalne.
Zaczęliśmy się badać i najgorsze, że nie znaleziono u nas żadnego problemu. Lekarze mówili: „Wszystko jest super, na pewno zaraz się uda”, ale czas leciał, ciąży nie było, a kolejne badania wciąż nic nie wykazywały. Kiedy nie wiesz, co robisz źle, nie dostajesz żadnych wskazówek, siada też psychika. Wszyscy mówili mi, żebym się zrelaksowała, że problem jest w mojej głowie, ale prawda jest taka, że z czasem coraz trudniej wyluzować. To błędne koło.
Wśród znajomych i rodziny pojawiały się dzieci, a ja co miesiąc, kiedy dostawałam okres, czułam się jak w żałobie. Po owulacji doszukiwałam się symptomów ciąży, a w pewnym momencie doszło do tego, że żyliśmy moim cyklem i co miesiąc od początku zaczynaliśmy odliczać dni płodne. Jestem osobą zadaniową, co miało wpływ na sytuację, kiedy moja ginekolożka powiedziała, że jeśli nie chcemy dłużej czekać, możemy spróbować in vitro. Było nas stać na zabieg, więc pozostało to już tylko kwestią wspólnej decyzji.
Powstało pięć komórek jajowych, które nazywałam „nabojami”, oznaczało to, że mamy pięć „strzałów”. Za każdym razem słyszeliśmy, że wszystko jest dobrze i mamy silne jajeczka, ale podczas trzech transferów nic z tego nie wychodziło. W tym czasie rzuciłam pracę, stwierdziliśmy, że zmieniamy styl życia i przeprowadzamy się za granicę. W międzyczasie poddaliśmy się badaniom immunologicznym, po których zdecydowaliśmy się na szczepienia limfocytami, ale czwarta próba transferu też się nie powiodła. Wtedy trochę odpuściłam i byłam pewna, że nic już z tego nie wyjdzie. Ostatni nabój, który wystrzeliliśmy, miał być najsłabszy ze wszystkich. Po jakimś czasie, kiedy zrobiłam badanie krwi, wyszło, że mam 1000 Beta hCG, co oznaczało ciążę. Tak bardzo wypierałam tę możliwość, że kiedy zobaczyłam wyniki, powiedziałam tylko: „Ale jak to?!”. Tym ostatnim jajeczkiem była Klara.
O tym, że staramy się o dziecko metodą in vitro, wiedziała tylko najbliższa rodzina. Wszyscy nas wspierali. Tata z teściową zawieźli mnie nawet na jeden z transferów i zobaczyli, jak to wszystko wygląda. Do dziś nie do końca wiem, dlaczego powiedziałam o tym tak niewielu osobom. Pochodzę z największego miasta w Polsce, mam wyższe wykształcenie i na co dzień nie mam problemu z mówieniem, że zaszłam w ciążę dzięki in vitro. Zresztą kiedy byłam już w ciąży, nie mówiłam też o tym niezaufanym lekarzom. Dziś myślę, że bałam się, że może to zostać gdzieś odnotowane. Robiłam to dla ochrony Klary, żeby nikt nie wytykał jej potem palcami.
Dla mnie i mojego partnera było to zdecydowanie umacniające doświadczenie, ale nie wiem, czy powiedziałabym to samo, gdyby nie było pozytywnego efektu – dziecka. Po tym, jak urodziła się nasza córka, Krzysiek powiedział mi, że nie chce, żebym jeszcze raz przez to wszystko przechodziła. Był bardzo wspierający i choć łatwo przeszłam całą procedurę, przez cały ten czas musiał robić mi zastrzyki, a ja panicznie boję się igły.
Kiedy Klara miała osiem miesięcy, zapytałam mojego ginekologa, czy jest opcja, żebym za jakiś czas zaszła w ciążę bez in vitro. Okazało się, że nie, więc zrezygnowałam. Miesiąc później siedziałam u niego w gabinecie i zapytałam: „Panie doktorze, co tu się wydarzyło?”, a on na to „Olga, no cud normalnie!”. To było drugi miesiąc ciąży.
Magdalena: Strach przed ludzką reakcją jest we mnie do dzisiaj. Kiedy nie muszę, najczęściej mówię, że po wielu latach udało się
Z powodu niepłodności idiopatycznej leczyliśmy się siedem lat. Od początku wiedzieliśmy, że decyzja o przejściu procedury in vitro będzie ostatecznością i podejmiemy ją, gdy zawiodą inne sposoby. Długo zwlekaliśmy i łudziliśmy się, że może uda nam się doczekać upragnionego dziecka w bardziej naturalny sposób.
Przeszliśmy szereg badań, próbowaliśmy wszelkich dostępnych metod leczenia, od dokładnej obserwacji cyklu, poprzez przyjmowanie różnorodnych leków czy zastrzyków hormonalnych, aby dojść do pięciu prób inseminacji. Chyba najbardziej obciążająca była świadomość, że in vitro to nasza ostatnia deska ratunku i jeśli się nie powiedzie, odbierze nam tę resztkę nadziei, która bezustannie napędzała nas do działania.
Główną przeszkodą w in vitro był dla nas jego koszt. Siedem lat leczenia w różnych klinikach, badania, leki – to wszystko skutecznie pozbawiło nas oszczędności. Nie załapaliśmy się też na dofinansowanie z rządowego programu in vitro i za wszystko musieliśmy zapłacić sami. Udało się dzięki wsparciu rodziny oraz zaciągnięciu pożyczek. Problemem był też fakt, że mieszkamy na wsi. Bałam się, i nadal się boję, reakcji sąsiadów. Nie chciałam być wytykana palcami, obawiałam się szeptów za plecami. Jednak największy strach czułam, myśląc o tym, jak w przyszłości będzie traktowane moje dziecko, które urodzi się dzięki tej metodzie.
Leczenie niepłodności jest dużym sprawdzianem dla związku. Seks na zawołanie, każdy dzień miesiąca podporządkowany staraniom o dziecko, badania i brane garściami hormony, które sieją spustoszenie w organizmie i głowie. In vitro to punkcje, transfery i ciągłe wizyty, na które musieliśmy jeździć co dwa dni bądź codziennie 350 kilometrów w jedną stronę. Wytrwanie w tym wspólnie, bez nerwów, kłótni, napięć jest nie lada wyzwaniem. Ale nam się udało, bo kiedy jedno opadało z sił, drugie ciągnęło ku górze. Kiedy przychodziły chwile zwątpienia, rozpaczy, bólu, byliśmy w tym razem. Nie przetrwałabym tego wszystkiego bez miłości i wsparcia mojego męża.
Rodzina i znajomi wiedzieli od początku, że zdecydowaliśmy się na in vitro, ale przyznam, że wahaliśmy się, czy dzielić się tym ze światem. Strach przed reakcjami jest we mnie do dzisiaj. Kiedy nie muszę, najczęściej mówię, że po wielu latach udało się, i nie precyzuję, w jaki sposób.
Mieliśmy wsparcie z każdej strony, choć wiem, że dla moich teściów jest to niewygodny temat, bo oboje są zagorzałymi katolikami. Nigdy nas nie skrytykowali, zawsze dopytywali o postępy w leczeniu, ale ucinali temat, kiedy przechodziliśmy do rozmów o technicznej stronie procedury. Sama nigdy nie spytałam ich, co myślą o tym, że ich wnuczka przyszła na świat dzięki metodzie krytykowanej przez Kościół. Wolę nie wiedzieć, tak jest łatwiej dla obu stron.
Jestem szczęśliwa, że mam córkę, i wdzięczna, że istnieje metoda, która pozwala cieszyć się z narodzin upragnionego dziecka. Nie zdecydowałabym się jednak na to kolejny raz. Wielu ludzi myśli, że in vitro jest dla leniwych, że to pójście na łatwiznę. Nic bardziej mylnego – to najtrudniejsze, co spotkało mnie w życiu, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Czy poleciłabym in vitro? Tak, ale w ostateczności. Wiem, że to banał, ale kiedy marzysz o dziecku, jesteś w stanie zrobić absolutnie wszystko, a ta metoda jest ostatnią deską ratunku dla wielu par.
Ewa: Od początku mieliśmy takie samo podejście, oparte na rzetelnej wiedzy medycznej, zaufaniu do lekarzy, podejmowaniu konkretnych działań
Decyzja o in vitro była finalnym etapem w naszej walce o dziecko. Kiedy po pół roku starań nie byłam w ciąży, uznaliśmy, że zrobimy sobie badania, żeby mieć pewność, że wszystko jest w porządku, a upragniona ciąża to tylko kwestia czasu. Okazało się, że mąż ma obniżone parametry nasienia, a moje cykle są nieregularne i bezowulacyjne. Oznaczało to, że nasze szanse są bardzo małe.
Myśląc o powiększeniu rodziny, mieliśmy wizję romantycznych wieczorów przy świecach zwieńczonych cudownym seksem, który wkrótce zaowocuje dobrą nowiną. Kiedy okazało się, że musimy podjąć leczenie, romantyczne wizje szybko uleciały i trzeba było podejść do tematu zadaniowo. Na początku sięgnęliśmy po jak najmniej ingerujące metody leczenia niepłodności – diagnostykę problemu, stymulację owulacji, monitoring cyklu czy hormony na żywotność plemników. Z perspektywy czasu to właśnie ten czas był dla nas najcięższy, bo ze względu na leki i ciągłe wizyty u lekarza miał on bardzo medyczny wymiar.
Z jednej strony cieszyliśmy się, że znamy przyczynę wcześniejszych niepowodzeń, i wzięliśmy sprawy w swoje ręce, z drugiej leki powodowały u mnie obrzęki, bóle brzucha, wzrost wagi i problemy z cerą, a częste wizyty na USG były bardzo trudne do pogodzenia z pracą. Seks, który wcześniej kojarzył nam się przede wszystkim ze spontanicznością i przyjemnością, musiał być nagle zaplanowany w rytm owulacji. Podchodziliśmy do tego możliwie dojrzale, bo wiedzieliśmy, o co walczymy, ale mijały kolejne miesiące bez ciąży i coraz trudniej było o optymizm. Na krótką metę nie byłoby to takie straszne, ale mijający czas powodował frustrację i narastające napięcie. Widok kobiety w ciąży był dla mnie trudny.
In vitro stało się dla nas kolejnym krokiem na długiej drodze do upragnionej ciąży, w którą udało nam się zajść już po pierwszym transferze. Sporą część samego zabiegu refundowało nam miasto. Nie bez znaczenia dla budżetu było właśnie to, że udało nam się zajść w ciąże już za pierwszym razem. Strach pomyśleć, jaki byłby poziom kosztów, gdybyśmy zwlekali z podjęciem decyzji lub musieli podchodzić do transferu zarodka kilka razy, co przecież jest nierzadkim scenariuszem.
To, że zdecydowaliśmy się na tę metodę, jest dla nas informacją medyczną, której należy się szczególna ochrona, bo przecież ta sprawa dotyczy sfery intymnej. Jest to także istotna informacja dotycząca nie tylko nas, ale też naszego dziecka, dlatego nie poruszamy tego tematu z przypadkowymi osobami. Jednak nigdy nie ukrywaliśmy go przed rodzicami, przyjaciółmi i wybranymi osobami, z którymi akurat chcieliśmy się nim podzielić. Wszyscy bardzo nas w tym wspierali.
Problem z bezpłodnością to dla par szkoła rozmów, wzajemnego zrozumienia i wrażliwości. Bywają sytuacje, kiedy zaczyna szwankować poczucie kobiecości i męskości, dlatego ważne jest, aby być w tym wszystkim razem. U nas też bywały trudne momenty, ale ostatecznie bardzo nas to do siebie zbliżyło. Zajście w ciążę okazało się początkiem wspaniałej przygody, jaką są ciąża i rodzicielstwo. Doceniliśmy też, że w fundamentalnych sprawach jesteśmy zgodni, i od początku mieliśmy takie samo podejście, oparte na rzetelnej wiedzy medycznej, zaufaniu do lekarzy i podejmowaniu konkretnych działań.
Dziś dzięki in vitro mamy cudowną córeczkę i kolejną w drodze. W tamtym czasie musieliśmy przejść przez poszczególne etapy zmagań, ale dziś podjęlibyśmy tę decyzję o wiele szybciej.
To rozwiązanie obrosło już takimi legendami, że nawet my – promedyczni i wyedukowani – założyliśmy, że powinno być ono ostateczną ostatecznością. Dziś uważam, że mogliśmy znacznie szybciej skrócić nasze frustracje i szybciej zakończyć to wieczne czekanie na dwie kreski.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.