Ich prace zawsze były o czymś, komentowały rzeczywistość i to, jak się przez te lata zmieniała, ona i my z nią – pisze o artystach z Twożywa Anna Sańczuk. To zarazem fragment albumu „Twożywo. Plądrujemy ruiny rzeczywistości”, ostatniego dzieła legendarnej grupy, powstałego w kilka lat po jej rozwiązaniu.
Twożywo to w moim życiu warszawskim cała epoka, i to być może ta najfajniejsza, nazwijmy ją „poststudencka”. Poznałam chłopaków pod koniec lat 90., a potem oni i ich sztuka towarzyszyli mi przez ponad dekadę, ich prace wiszą na ścianach mojego mieszkania do dziś.
Kiedy się spotkaliśmy, byli jeszcze studenciakami, a ja „młodą dziennikarką pracującą na daleko wysuniętej placówce”, robiłam z nimi wywiad do radia o ich teatrze autobusowym, czyli vlepkach klejonych po autobusach. Działali wtedy jeszcze we trzech – oprócz Mariusza Libela i „Zgreda”, czyli Krzyśka Sidorka, był Robert Czajka, który wkrótce potem odszedł i zajął się grafiką. Od ulicznych vlepkarzy już wtedy odróżniało ich to, że nie traktują tego jak zabawy, że mają jakiś głębszy komunikat do przekazania, a naklejka to tylko medium, by dotrzeć do jak największej publiczności. Przy tamtych pierwszych spotkaniach byli trochę nieufni, najeżeni, a jednocześnie ujmujący z tą swoją bulgoczącą „pod pokrywką” energią twórczą: robić, robić, robić, wymyślać, spierać się, działać na ulicy. Prawdziwi robotnicy sztuki, bohaterowie street artu napędzani czarna kawą i papierosami (to zdecydowanie były ich „narkotyki”, Jarmush mógłby spokojnie nakręcić kolejny film z serii „Kawa i papierosy”, w którym wystąpiliby Libel i Sidorek).
Dobrze nam się gadało, zaprzyjaźniliśmy się i spędzaliśmy razem coraz więcej czasu. Można ich było spotkać najczęściej w ich ukochanej, legendarnej „Poziomce”, czyli postpeerelowskim, nieistniejącym już barku na Krakowskim Przedmieściu, albo w tzw. ruderze, czyli pracowni w pięknym, dość zrujnowanym domu na Starej Ochocie. Ruderę wspominam ze szczególnym sentymentem – nie zliczę godzin przegadanych w kłębach dymu, wypitych kaw parzonych rytualnie przez panów z wielkim namaszczeniem. Ktoś wpadał, wypadał, przynosił piwo albo wieści z miasta. Tam odbywało się rozkminianie rzeczywistości, wymyślanie nowych projektów przerywane uroczymi kłótniami Zgreda i Libela. Bo też oni wiecznie się o coś spierali, dogadywali sobie niczym stare małżeństwo, wyzłośliwiali się na swój temat, ale bez agresji, za to z wdziękiem i inteligencją. Bo wdzięk i inteligencja były od nich nieodłączne – to widać we wszystkich pracach Twożywa. No i ironiczne poczucie humoru, jednak bez cienia cynizmu. Zawsze czuło się w nich ten społecznikowski, idealistyczny aspekt, o który tak trudno dziś w tych cholernych skomercjalizowanych czasach (może dlatego już nie działają jako grupa), ich czarne serca zawsze biły po lewej stronie, to nas też jakoś zbliżało.
Rozwijali się, weszli w obieg galeryjny, rozprzestrzenili na billboardy, murale, potem współtworzyli pionierską scenę net artu w sieci. Zawsze jednak zachowując to jedyne w swoim rodzaju połączenie wielowymiarowej, błyskotliwej gry słów i grafiki. Ich prace zawsze były o czymś, komentowały rzeczywistość i to, jak się przez te lata zmieniała, ona i my z nią. Ale nie wprost, składały się z wielu warstw i pokładów sensu, bo wynikały z głębokiego namysłu nad światem, niezliczonych lektur, dyskusji.
W pewnym momencie Twożywo otaczało mnie z każdej strony. Wzięłam udział w ich projektach: „Tarcie to ciepło. Ciepło to rodzina” („Wpadnij do rudery, musimy ci zrobić zdjęcie do takiego naszego projektu. Aha, a czy mogłabyś też załatwić żółtą, gumową kaczuszkę?”) oraz „Dwudziestolatki” (chociaż miałam już wtedy lat 29). Chłopcy zaprojektowali też okładkę książki „Warszawa. W poszukiwaniu centrum”, którą napisałam wspólnie z Bartkiem Chacińskim i Jackiem Skolimowskim. Kiedy dochrapałam się swojego pierwszego „mieszkania na kredyt”, za miskę ugotowanych przeze mnie pierogów namalowali mi na ścianie wersję swojego billboardu „Warszawa. Trud, brud, smród” – jedyną w swoim rodzaju „reklamę negatywną” tego inspirującego nas miasta, które wszyscy troje kochaliśmy i którego jednocześnie nie znosiliśmy. Kiedy urodziła się moja pierwsza córka, chłopcy wpadli ze sprzętem któregoś popołudnia i udekorowali ścianę jej pokoju swoim szablonowym graffiti, więc to sztuka Twożywa była tym, na co patrzyła od początku swego życia. A czytać uczyła się na wierszykach z genialnego „Telementarza typograficznego”.
Tamto mieszkanie już sprzedane (na szczęście poszło w dobre ręce, Zuzia, która tam teraz mieszka, też jest po historii sztuki i dba o te artefakty), ale ja nadal obcuję z Twożywem codziennie. W mojej obecnej kuchni wisi lampa zrobiona przez chłopaków z blachy offsetowej z odzysku, w sypialni nadstawka od kredensu, którą kiedyś znaleźli na staro-ochockim śmietniku i mi podarowali, na ścianach ich plakaty. Kiedy otwieram portfel, czasem wypada z niego Maria Materia – odprysk jednej z dziesiątek ich genialnych akcji, tym razem wycelowanej w kult mamony. To mały obrazek w formie ściemnionej karty płatniczej, która „upoważnia posiadacza do korzystania na warunkach promocyjnych ze wszystkich towarów i usług dostępnych na rynku” i głosi, że „posiadacz karty jest jednocześnie zwolniony od odpowiedzialności za własny los i kształt wybranej przez siebie egzystencji”. Twożywa już nie ma, a Maria Materia niepodzielnie rządzi. Nie tak miało być, chłopaki!
*
Książka „Twożywo. Plądrujemy ruiny rzeczywistości” powstała z inicjatywy Osmana Djadjadisastry – lekarza i kolekcjonera sztuki mieszkającego w Niemczech, posiadającego w swoich zbiorach prace wielu polskich artystów XX wieku, takich jak: Jerzy Nowosielski, Jerzy Bereś, Maria Pinińska-Bereś, Ewa Partum, Teresa Murak, Edward Dwurnik, Marek Kijewski, oraz grup: Koło Klipsa, Gruppa, LUXUS, Łódź Kaliska, Twożywo. Została skomponowana i zaprojektowana przez Mariusza Libla i Krzysztofa Sidorka. Współwydawcą publikacji jest Galeria Monopol. Książkę można kupić na stronie Fundacji Bęc Zmiana.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.