Sześćdziesięcioletnia Ludmiła pracuje jako niania i działa w Krainie, trzydziestoletnia Vlada śpiewa i występuje na scenie z synem Jarkiem, dwudziestoletnia Romi pracuje w korporacji i zajmuje się sztuką. W drugą rocznicę pełnoskalowej inwazji uchodźczynie z Ukrainy, przedstawicielki różnych pokoleń, opowiadają o swoim życiu w Polsce.
Ludmiła: Po wojnie chcę wracać do domu, ale córka mówi mi, że tamtej Ukrainy już nie ma
Do Polski przyjechaliśmy 6 marca 2022 r. Nalegała na to córka mieszkająca w Warszawie, która w Polsce mieszka od kilku lat. Na początku wojny działała jako wolontariuszka na Dworcu Centralnym. Widziała wielu przerażonych ludzi uciekających z Ukrainy.
Wcześniej starałam się zachować spokój. Pomagałam w miejscowej samoobronie. Ale kiedy szkoła w centrum miasta, jednostka wojskowa i domy zostały zbombardowane, zginęli cywile, postanowiłam uciekać.
Jestem wdzięczna ludziom, którzy na początku mi pomogli. Teraz już tej pomocy nie potrzebuję. Mam łzy w oczach, gdy myślę o tych pierwszych dniach pobytu w Polsce. Nigdy tego nie zapomnę. Szybko sama zaczęłam działać w Centrum Pomocy Puławska. Tam zaczęłam uczyć się polskiego. Mieszkałam wtedy u córki. Ona pomogła mi znaleźć pracę. W Ukrainie byłam księgową, w Warszawie od prawie dwóch lat opiekuję się dzieckiem w polskiej rodzinie – zaczęłam, gdy chłopiec miał dziewięć miesięcy, teraz ma dwa i pół roku. Dzięki temu, że na siebie zarabiam, mogłam wynająć mieszkanie.
W Polsce spotkałam samych wspaniałych ludzi – moich pracodawców, sąsiadów, osoby z centrum pomocy. Tylko na Facebooku czasem czytam o gorszym traktowaniu Ukraińców. Osobiście się z tym nie zetknęłam.
Codziennie rozmawiam z mężem, który został w Ukrainie. I z jedną przyjaciółką, która też nie mogła wyjechać. Codziennie śledzę wiadomości o wojnie – rano, wieczorem, w nocy. Wciąż zastanawiam się, jak mogę pomóc. Wysyłam tyle pieniędzy, ile mogę. Ale życie w Polsce też jest drogie – inflacja, czynsz, ogrzewanie. Utrzymuję też mieszkanie w Żytomierzu.
Prawie każdą wolną chwilę spędzam teraz w Krainie, gdzie spotykam się z ludźmi, prowadzę warsztaty kulinarne – kuchni polskiej, ukraińskiej, wschodniej, przygotowuję wspólne śniadania. Organizowałam też kolację sąsiedzką przed Gwiazdką, na którą przyszło ze 180 osób. U mnie w domu zawsze się gotowało – babcia miała ośmioro dzieci, więc musiała radzić sobie w kuchni. Mama też lubiła gotować. Ja najbardziej lubię lepić pierogi.
Cieszę się na lato, bo kupiłam małą działkę. Posadzę pomidory, ogórki. W domu też ciągle pracowałam na działce. Dobrze mi w Warszawie, ale gdy wojna się skończy, wracam do Ukrainy. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Córka nie chce o tym słyszeć. Jej życie jest tutaj. Tłumaczy mi też, że tamtej Ukrainy już nie ma.
Vlada: Przyszłość z synem budujemy w Polsce
Gdyby nie mój syn, Jarek (Yarik), pewnie zostałabym w Ukrainie. Gdy wybuchła wojna, mieszkaliśmy w Kijowie. Przez pierwszy tydzień inwazji ukrywaliśmy się w piwnicy. Potem uciekliśmy. Spakowałam plecak, wzięłam Jarka za rękę i wsiadłam do autobusu do Polski. Zostawiłam mieszkanie tak, jakbym miała do niego za tydzień wrócić. Laptop leżał jeszcze otwarty na biurku. Nie sądziłam, że wojna będzie trwała tak długo, a ja tak długo będę musiała mieszkać za granicą. Nie zapomnę dnia, w którym wyszły na jaw informacje o rosyjskiej zbrodni w Buczy. Mieszkaliśmy tak niedaleko, to mogliśmy być my…
W Polsce trafiłam do Strzałkowa pod Poznaniem, gdzie szybko przygarnęła nas polska rodzina. Mieszkaliśmy u nich w domu przez rok. Przyjęli nas z otwartymi ramionami, tak jak syna w szkole, choć był tam na początku jedynym Ukraińcem. Nie mówiliśmy po polsku. Jarek szybko się nauczył, ale ja wciąż czuję, że nie mówię dość dobrze.
Jestem aktorką i piosenkarką, syn pracuje jako dziecięcy aktor. Na początku wojny organizowałam w Polsce koncerty na rzecz Ukrainy – nie tylko po to, by pomóc moim rodakom finansowo, lecz także po to, by szerzyć świadomość na temat rosyjskiej inwazji. Udzielałam również wywiadów, w których powtarzałam, że zagrożenie rosyjską agresją nie dotyczy tylko Ukrainy. Mam poczucie, że im dalej na zachód, tym mniej o nas wiadomo.
Ze Strzałkowa jeździliśmy na castingi do Warszawy. Nasz pierwszy duży projekt? Kampania społeczna Fundacji Otwarty Dialog, w której wystąpiliśmy u boku Krystyny Jandy i Marii Dębskiej. Nie wiedziałam wtedy, jaką legendą jest pani Krystyna.
Z czasem przeprowadziliśmy się do Warszawy na stałe. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam niechęci w stosunków do uchodźców z Ukrainy. Zwłaszcza przed wyborami w powietrzu czuło się napięcie i agresję. Wtedy przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wrócić do Ukrainy. Gdy jest mi smutno, myślę sobie, że ci, którzy nie chcą nas w Polsce, pewnie sami czują się w tym kraju źle. Gdy słyszę „wracaj do swojej Ukrainy”, wiem, że tak naprawdę nie mamy, dokąd wracać. Łatwo mówić „wracaj”, gdy masz nad sobą czyste niebo, po którym nie latają samoloty.
Ułożyłam sobie w Polsce życie. Mam sporo przyjaciół – więcej Polaków niż Ukraińców. Środowisko artystyczne przyjęło nas jak swoich. Gramy spektakle w Warszawskiej Operze Kameralnej. Syn czuje się w Polsce jak w domu – po normalnej szkole chodzi do ukraińskiej, potem jeździ na castingi, występuje w dubbingu, daje ze mną koncerty.
Czuję głęboką wdzięczność za wszystko, co mnie tu spotkało. Naprawdę nie oczekiwałam, że Polacy będą wobec nas tak otwarci. Wciąż chce mi się płakać ze wzruszenia, gdy przypominam sobie pierwsze dni pobytu w Polsce, gdy widziałam wolontariuszy pracujących po 24 godziny na dobę.
Tęsknię za domem każdego dnia. Nie mam nawet słów, by to wyrazić. Choć moje serce zostało w Ukrainie, przyszłość póki co budujemy w Polsce.
Romi: Wrócę do Ukrainy, jeśli po wojnie zmieni się tam sytuacja polityczna
Warszawa przypomina mi Kijów – architektura, kultura, jakiś wspólny vibe. Jest tu też oczywiście duża wspólnota ukraińska. Jest mi tu wygodnie, bezpiecznie. Ale ani Warszawy, ani Polski nie nazywam domem. Nie marzyłam o tym, żeby tu zamieszkać. Wyjazd z Ukrainy nie był moim wolnym wyborem. Zmusiły mnie do niego okoliczności. Trafiłam do Warszawy 25 lutego, w drugim dniu pełnoskalowej inwazji Rosji na mój kraj.
Planowałam pojechać do Izraela, gdzie mieszka mój tata, ale do Polski przyjechałam z rodziną, przyjaciółką i narzeczonym. Jego polska rodzina zaproponowała, żebyśmy z nimi zamieszkali. Szybko zaczęłam szukać pracy. Stwierdziłam, że polski rynek pracy może okazać się mniej konkurencyjny niż w innych krajach europejskich, zwłaszcza dla młodej dziewczyny na stanowisku juniorskim. Nie miałam wtedy zbyt dużego doświadczenia zawodowego. Dostałam pracę w amerykańskiej korporacji i zdecydowałam się zostać. Z polskimi współpracownikami rozumiem się dobrze, pracują też z nami obcokrajowcy, mam kontakt z ludźmi ze Stanów i z Wielkiej Brytanii.
Tak naprawdę jako uchodźczyni nie czuję się dobrze tylko w urzędzie. Pracownicy administracji publicznej wcale nas dobrze nie traktują. Zachowują się, jakby zastanawiali się, co my tu jeszcze robimy. Oczywiście zdarzają się też osoby, które uważają, że jesteśmy tu tylko dlatego, że dostajemy jakieś zapomogi od rządu polskiego. Traktują nas, jakbyśmy byli ciężarem. To nieprawda, ja nigdy z takiej pomocy nie korzystałam, sama na siebie zarabiam.
Śledzę wiadomości na temat życia Ukraińców w Polsce. Sporo osób pisze o agresywnych zachowaniach wobec uchodźców, więc w miejscach publicznych rozmawiam po polsku.
Na początku było inaczej. Gdy przyjechaliśmy, wszyscy chcieli nam pomóc. Inaczej czułam się wtedy i wśród Polaków, i wśród Ukraińców. Kontakt z innymi uchodźcami był mi potrzebny. Dzieliliśmy się doświadczeniami, rozmawialiśmy o wojnie, wspominaliśmy Ukrainę. To ułatwiło mi przetrawienie tego, co się wydarzyło. Chociaż, oczywiście, nigdy do końca nie da się przetrawić tragedii, która spotkała Ukrainę.
Angażowałam się w działalność artystyczną Słonecznika i Galasa, wierząc, że poprzez sztukę można przekazać doświadczenie wojny. To środowisko bardzo mi pomogło. Perspektywa artystki daje pewien dystans – nawet najtrudniejsze doświadczenia możesz analizować z zewnątrz. Wciąż uważam, że dzięki sztuce ludzie mogą poczuć chociaż cząstkę tego, co czuje artysta. Nie potrzeba do tego słów. Ale siłą oddziaływania sztuki też jestem trochę rozczarowana. Widzę, że po dwóch latach wszyscy są zmęczeni tematem naszej wojny. Potrzebują nowej tragedii, którą mogą skonsumować. Gdy kiedyś patrzyłam na ukraińską sztukę, wierzyłam, że wysyła w świat przesłanie o tym, z czym się zmagamy. Dzisiaj, w jakimś sensie, widzę w tym jakąś porażkę.
Z czasem moje więzi z Ukraińcami tu w Warszawie osłabły. Wcześniej czuliśmy się zjednoczeni, potem wychodziły na jaw różnice – pochodzenia, miejsca zamieszkania, zainteresowań. Okazało się, że wcale nie mamy ze sobą tyle wspólnego. Teraz mam dwie-trzy bliskie osoby z Ukrainy. Zmieniłam podejście do życia. Chciałabym skoncentrować się na mojej przyszłości – planach zawodowych, kolejnych studiach.
Zmieniłam też podejście do informacji o wojnie. Mierzę się z tym, bo z jednej strony chcę być poinformowana, ale z drugiej coraz bardziej unikam wiadomości z frontu. To dla mnie po prostu zbyt bolesne. Wyjechałam z Ukrainy tak szybko, że właściwie nie zaznałam wojny – nie musiałam chronić się przed bombami. Nie potrafię tak naprawdę wyobrazić sobie, co oznacza codzienne życie w czasie wojny. Gdy patrzę na zdjęcia żołnierzy i ich rodzin, które tracą najbliższych, myślę sobie, że tak nie powinno być. Nie powinniśmy żyć w świecie, w którym takie tragedie się zdarzają.
Śledzę raczej przekazy polityczne – czytam i słucham wywiadów udzielanych przez ukraińskich polityków. To niełatwe, bo to, co nie podobało mi się w Ukrainie kiedyś, wciąż mój kraj trawi. Korupcja, błędy, które popełniają władze. Zainteresowanie Zachodu słabnie, a my potrzebujemy pomocy, żeby wygrać wojnę. Musimy budować zaufanie do ukraińskiego rządu, do ukraińskiej praworządności. Żeby przetrwać na arenie międzynarodowej, Ukraina musi poradzić sobie z problemami wewnętrznymi.
Nie wiem, czy chcę wrócić do Ukrainy. Chciałabym, żeby sytuacja polityczna się zmieniła. Opuściłam Ukrainę z powodu wojny, ale jeśli miałabym wrócić, to chciałabym wrócić do innego kraju. Jest jeszcze jeden problem – tożsamość osób uchodźczych jest inna niż osób, które zostały. Rozdźwięk widać nawet w rodzinach, także w mojej. Tych, którzy mieszkają teraz w Niemczech, uważa się za zdrajców. Ci, którzy zostali, zachowują się trochę, jakby mieli nam za złe, że wyjechaliśmy. Jeśli tak dzieje się wśród najbliższych, to co dopiero wśród obcych? Jak pogodzić tak podzielone społeczeństwo? Jak rozmawiać o tak odmiennych doświadczeniach? Czy po wojnie będziemy w ojczyźnie mile widziani?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.