Gdyńskie hale były prototypem Polski kapitalistycznej, ale gdy kapitalizm faktycznie nastał i cały kraj zamienił się w jeden wielki bazar, straciły swoją wyjątkowość i powab. Pozostały jednak na szlaku zakupów gdynian i teraz, w wieku osiemdziesięciu lat, przeżywają kolejną młodość.
Kiedy na jakiś czas zamieszkałem w Gdyni, uderzyło mnie, jak żywy i wszechobecny jest tam mit okresu międzywojennego. Ściany zakładów fryzjerskich, punktów ksero i lodziarni zdobią ołtarzyki z czarno-białych zdjęć – tak jakby każdy sklepikarz czuł się dziedzicem tradycji dawnych inżynierów i kapitanów. Drugim zaskoczeniem była silna reprezentacja schludnie i zamożnie wyglądających obywateli i obywatelek w dojrzałym wieku. Kawa i gazetka, odprasowane polo i świeża farba na włosach – bardziej rentierzy niż renciści, biznes z tradycjami, Poznań z dostępem do morza. Oba zjawiska spotykają się w miejskiej hali targowej, która jest jednocześnie perłą przedwojennego modernizmu i źródłem niejednej trójmiejskiej fortunki.
Gdy architekt Jerzy Müller przybył w 1920 roku z Radomia do wioski Gdynia i założył przedsiębiorstwo budowlane, szybko padł ofiarą swojego optymizmu. Choć port był już w budowie, osada rozwijała się niemrawo i nie dawała zarobić. Müller ogłosił więc plajtę i wyjechał. Gdy wrócił w 1929 roku, pracy dla architektów już nie brakowało. Monika Żeromska, która w kolejnej dekadzie bywała i w Gdyni, i w Warszawie, porównywała oba miasta do dorastających dziewcząt, które przepoczwarzając się „z niezdarnych i bez wdzięku w śliczne i wdzięczne, (…) ozdabiały się nowymi tynkami, kwiatami, wystawami bogatych sklepów, kolorowymi i estetycznymi neonami”. W tym duecie Warszawa mogła wyglądać na starszą siostrę, która odmładza się strojem, natomiast Gdynia rzeczywiście liczyła sobie zaledwie kilkanaście lat i rosła w oczach. A jak podlotek rośnie, to apetyt mu dopisuje. Władze zdecydowały, że należy go karmić w sposób zorganizowany i racjonalny, a kupcom trzeba zapewnić zadbaną i higieniczną przestrzeń do handlu żywnością. Dlatego nieopodal portu i linii kolejowej wyznaczono działkę pod Miejskie Hale Targowe. W przyszłości miały służyć tylko hurtownikom, ale na razie także załatwianiu codziennych zakupów oraz zaopatrywaniu statków. Projekt zlecono właśnie Jerzemu Müllerowi, któremu asystował młody warszawiak Stefan Reychman.
Le Corbusier uczył, że architekci zamiast traktować inżynierów z góry, powinni się od nich uczyć, jak stosować beton, stal i szkło – nowoczesne materiały, które miały stworzyć styl XX wieku. Pogląd ten długo nie mógł się przebić w architekturze gmachów publicznych. Gdyby Müller i Reychman projektowali urząd albo uczelnię, pewnie oczekiwano by od nich zaprojektowania chociaż uproszczonej kolumnady albo przykrycia nowoczesnej konstrukcji odrobiną dekoracji czy luksusową okładziną kamienną. Ale hala to tylko hala – maszyna do handlowania. Ważne, żeby dało się ją zbudować w miarę tanio, potem łatwo myć i wietrzyć, a klienci i dostawcy się nie tratowali. Kto by gloryfikował marchew i śledzia jakimiś kolumnami?
Pod nieobecność stróżów tradycji Müller i Reychman stworzyli jeden z najbardziej radykalnych budynków w ówczesnej Polsce, o architekturze sprowadzonej do inżynierskiego minimum. To właściwie kompleks trzech brył. Nad dwiema niskimi – halą rybną i mięsną – góruje główna hala warzywno-drobiowa. Jej łuki o wdzięcznym kształcie paraboli wznoszą się 16 metrów ponad ziemią. Do tej pory takie proste konstrukcje stosowano w hangarach, tu – przy 33 metrach rozpiętości – zamiast samolotów pod jednym dachem ustawiono dziesiątki stoisk. Ściany szczytowe są obficie przeszklone, dzięki czemu w środku jest jasno niemal tak jak na zewnątrz. To architektura, która przemawia odwagą prostego, zamaszystego gestu.
11 listopada 1937 roku halę uroczyście poświęcono i oddano w służbę miastu. Podczas okupacji Niemcy wykorzystali jej przestronne wnętrze na… hangar lotniczy. W 1943 roku lotnicy alianccy ją zbombardowali, ale po wojnie została błyskawicznie odbudowana – z pewnymi zmianami, ale nikt przecież nie widział w tym młodym budynku zabytku. Najważniejsze było, by znów mógł karmić Gdynię.
Hala spełniała tę rolę sumiennie, ale z czasem stała się czymś więcej niż lokalnym ryneczkiem. Bliskość portu zachęcała gdynian do prowadzenia – określenie z epoki –„pozaetatowych działań dochodotwórczych”, czyli do handlowania wszystkim tym, co niedostępne w państwowych sklepach, a co trafiało tu ze statków dzięki przedsiębiorczym marynarzom, przemytnikom i różnej maści pośrednikom. Na stoiskach kusiły modne ciuchy i markowe alkohole, cytrusy i zegarki, słodycze i zabawki. Legalne, nielegalne, zalegalizowane łapówką, zawieruszone w plątaninie przepisów. Wszystko to czyniło z targowiska egzotyczną wyspę dobrobytu, nieoficjalną „specjalną strefę ekonomiczną”, w której ryzykanci szybko się bogacili. Pewien znajomy, którego studia przypadły na złote lata hali, opowiadał mi, jak dziewczyna w sytuacji romantycznej wyznała mu, że jej największym marzeniem jest wyjechać na saksy, zarobić na własną budę i w ten sposób – jak się wyraziła – „ustawić się do końca życia”. Rosły fortuny kupców i pośredników. „Średnia krajowa wynosiła dwa czy trzy tysiące, ja ze wszystkim – w przemycie byłem słaby – wyciągałem dziesięć tysięcy. No więc byłem gość” – wspominał kapitan Tomasz Sobieszczański, do którego dotarła Aleksandra Boćkowska, autorka książki „Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL”, która nadbałtyckiemu eldorado poświęciła cały rozdział.
Gdyńskie hale były prototypem Polski kapitalistycznej, ale gdy kapitalizm faktycznie nastał i cały kraj zamienił się w jeden wielki bazar, straciły swoją wyjątkowość i powab. Pozostały jednak na szlaku zakupów gdynian i teraz, w wieku osiemdziesięciu lat, przeżywają kolejną (trzecią? czwartą?) młodość. Władze miasta nie poczuwają się już wprawdzie do odpowiedzialności za to, by wszyscy mogli tanio i higienicznie zaopatrzyć się w śledzia, ale za to dbają o dziedzictwo przedwojennej architektury. Od kilku lat remontują halę: a to ocieplą dach, a to oczyszczą elewację, a to wyremontują drzwi. Najbardziej rzucają się w oczy zrekonstruowany na podstawie przedwojennych fotografii podświetlany napis nad wejściem i zegar z kwadratową tarczą. Standard budynku podnosi się stopniowo i niepostrzeżenie, a handel działa bez przerwy, dzięki czemu hala nie dzieli losu tych zabytków, które zostały zamknięte na wieloletni, całościowy remont, a po jego zakończeniu przypominają podejrzanie nowy antyk.
To nie jest miejsce wytworne, tylko powszednie. Jak na każdym targu, jest tu trochę badziewia, ale poza tym królują kwiaty, świeże ryby i pieczywo, wędliny z wiejskich wytwórni i wymyślne herbaty, w sezonie kaszubskie truskawki i szparagi. Na ponad dwustu stoiskach wewnątrz i na zewnątrz można kupić wszystko, co potrzebne i niepotrzebne do życia, powybrzydzać, pogawędzić, popodsłuchiwać, popatrzeć na ludzi. Każdemu należy się koło domu takie miejsce. Może przydałoby się do najwyższej hali, pod zachwycający paraboliczny dach, przenieść kwiaty, warzywa i owoce? Od razu zrobiłoby się bardziej instagramowo. A może lepiej nie majstrować, tylko dać hali żyć po swojemu?
Teraz na ekranie powinien się wyświetlić napis KONIEC, a z głośnika popłynąć muzyka z trzeszczącej przedwojennej płyty. Niestety za wcześnie na happy end. Oto w czasie, gdy jedna ręka gdyńskiego ratusza dopieszcza zabytek modernizmu, druga uchwaliła plan, który pozwala na budowę ogromnego centrum handlowego w pobliżu. Czy hala, pełna wigoru staruszka, która najbardziej cieszy się, gdy wszystkim smakuje, zamieni się w świetnie zakonserwowany, ale ledwie żywy eksponat?
PS Wszystkim, którzy chcą dogłębnie poznać mechanizmy prywatnego handlu w PRL, polecam książkę Jerzego Kochanowskiego „Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944–1989”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.