„Nie ma już żadnych zasad w tej grze. Grasz i wymyślasz ją na bieżąco” – pisał „Vogue” w 1971 roku. A gra, która stała się metaforą mody całej ósmej dekady XX wieku, okazała się jedną z najbardziej kreatywnych, jeśli nie najciekawszych w historii. Zerwano z jednym trendem na sezon, z dychotomią płci i z monopolem Paryża na high fashion. Pojawiła się za to niesamowita liczba ciekawych projektantów już nie tylko z francuskim nazwiskiem. Moda z jednej strony była coraz bardziej globalna i zdemokratyzowana, z drugiej – trafiła do muzeów jako dziedzina sztuki.
Dla niemałego grona zmiany lat 70. były szokujące. Ubiór weekendowy czy urlopowy stał się odzieniem odpowiednim na każdą okazję. Rozróżnienie na strój dzienny, popołudniowy czy wieczorowy zaczynało zanikać, a moda wieczorowa w niewielkim tylko stopniu odbiegała od codziennej. Czasem spódnice były nieznacznie dłuższe lub wykonane z nieco szlachetniejszych tkanin, ale różnice nie były znaczące. Dress code przechodził do historii.
Proces ten jeszcze wspierała niezależność młodych ludzi i ich chęć wyróżniania się. Indywidualność była ważniejsza niż zbiorowość – własny styl był bardziej na topie niż podążanie za jakimiś konkretnymi wytycznymi. Trendów w jednym czasie było co najmniej kilka, co najlepiej obrazują choćby długości spódnic – od mini przez midi po maksi, czyli właściwie wszystkie. Podobnie było z dżinsowymi spodniami: ogrodniczki dla ciężarnych i pracujących w ogrodzie, poszarpane dla buntowników, luźne dzwony dla hippisów, przerobione rurki dla punkowców, szorty w stylu dyskotekowo-popowym dla dziewczyn o długich nogach.
Nawet ideałów urody pomału zaczynało być więcej niż tylko jeden: wizja pięknie zbudowanego białego ciała (choć dalej było to raczej ciało niezwykle szczupłych i zgrabnych osób – poza punkowcami). Na okładki, pokazy i sesje (mimo że wciąż był to tylko niewielki procent) trafiały czarnoskóre piękności, jak Beverly Johnson, Marsha Hunt, Naomi Sims. Karierę zaczęły robić urodzona w Nikaragui Bianca Jagger czy pochodząca z Somalii Iman.
Różne były subkultury: hippisi, punkowcy i glamrockowcy, wszystkie buntownicze i wywrotowe, ale każda o zupełnie odmiennej estetyce. Zaistniało retro promujące modę na nawiązywanie do minionych epok, ale też… różnych, właściwie wszystkich dekad XX w. Ta obfitość to przede wszystkim efekt wyjścia poza jedno centrum mody – objawienie się w kilku miastach świata talentów z odmiennych kręgów kulturowych, ale i generalnego postępu w marketingu, komunikacji i technologii, który umożliwiał szybszą produkcję i szybsze zmiany w coraz tańszej modzie.
Lata 70. Hippisi: Moda miłości i zaangażowana politycznie
Nadal, jak w latach 60., intrygował Londyn z butikami w szemranych lokalizacjach (tak odległa wizja od głównych alei Paryża czy Nowego Jorku). Teraz szałem było nie tylko proponowanie świeżej i lekkiej odzieży dla młodzieży, jak u Mary Quant, lecz także kierowanie tej oferty do młodzieży o zdecydowanych poglądach na życie i politykę. Hippisi, obecni zarówno tu, jak i w wielu innych krajach, zainicjowali trend na naturalność (surowców i wyglądu), luźne fasony, swoistą nagość (zgodnie z prawem nie mogła ona jednak zapanować na ulicach), swobodnie rozpuszczone długie włosy i, niezależnie od płci, owłosienie na całym ciele. Przede wszystkim jednak na modę zaangażowaną politycznie.
Radosne kolory i niekonwencjonalnie zestawiane ze sobą elementy były zaprzeczeniem konserwatywnego ubioru rodziców, jednego obowiązującego stylu czy odpowiedniości dress code’u do okazji. Eklektyczna mieszanina akcesoriów różnej proweniencji stała się modą akceptacji, poszanowania różnych kultur, rzemiosł, technik i surowców, modą miłości i niezgody na wojnę (zwłaszcza tę w Wietnamie).
Naturalność i niedoskonałość stały się wartościami samymi w sobie, kontrastem dla zafascynowanej technologią i jej osiągnięciami mody kosmicznej oraz epoki, która uwierzyła w modernizm, model idealnej rodziny i postęp technologiczny. Teraz nie było tkanin lepszych niż te, które udało się pozyskać naturalnie – choć wówczas nikt nie alarmował, ile wody czy środków chemicznych wymaga ich wyprodukowanie – bawełny, lnu, wełny i denimu, a projektanci zafascynowani ich wyglądem sięgali po naturalne jedwabie i tweedy. Byli wśród nich m.in. Ossie Clark, Jean Muir, Laura Ashley, Bill Gibb, Chantal Thomass czy YSL.
Dzięki hippisom równie popularna, wręcz przeżywająca renesans, stała się dzianina. Nosiło się i tę od kultowej paryskiej projektantki Sonii Rykiel z włoskiego Missoni, ale przede wszystkim tworzoną na szydełku lub na drutach w domu, w duchu DIY, „zrób to sam”. Hitem były swetry w niepowtarzalne wzory (choć wiele robiono według powtarzalnych wzorów z poradników), golfy, czapki, szale, rękawiczki, skarpetki, a nawet wełniane sukienki. Chętnie zakładano też długie chłopskie lub cygańskie spódnice, indyjskie szale, afgańskie kaftany czy kożuchy ze Wschodu (te polskie w USA sprzedawały się całkiem nieźle!). Inspirując się ludami Ameryki Łacińskiej, często tworzono patchworki, a tymi z Azji czy z Afryki – tkano makatki, chusty, wytwarzano naszyjniki, bransoletki i amulety wzorowane na magicznych przedmiotach.
Lata 70. Punk, razem z Vivienne Westwood i Malcolmem McLarenem, odmienia modę ulicy
Ten potencjał świetnie wykorzystała najsłynniejsza para Londynu tamtych lat, Vivienne Westwood i Malcolm McLaren. I choć rudowłosa projektantka znudzona hipisowskim stylem stworzyła jego wyraźną alternatywę, to po latach przyznała, że dzieciom kwiatom dziękuje za upolitycznienie mody. Kolejne odsłony butiku pary przy Kings Road 430: Let it Rock, Be resonable, demand impossible, Sex, Seditionaires, World’s End, pojawiały się mniej więcej co dwa lata przez całą ósmą dekadę, miały coraz bardziej rozbudowaną ofertę. Finalnie stworzyła ona konfekcyjną oprawę punku, również stylu muzycznego, lansowanego w dużej mierze przez Sex Pistols, którego menedżerem był McLaren. Finalnie zmieniła totalnie podejście do ustalonych kanonów piękna i porządku społecznego, a tym samym zrewolucjonizowała system ukonstytuowany nawet nie przez dekady, ale setki lat.
Punk zerwał z podziałem na płcie, z tym, czego przez wieki uczono na lekcjach savoir-vivre’u, a nawet z tym, co właściwe sex shopowi, a co strojom dziennym. Przetwarzanie odzieży wyszperanej przez Westwood na targowiskach manifestowało na wielu poziomach anarchistyczne zerwanie z regułami – również tymi dotyczącymi tworzenia perfekcyjnych ubrań w maszynowej, bezosobowej produkcji. Rozdzieranie, naszywanie cekinami, ćwiekami, agrafkami, łańcuchami czy politycznymi hasłami, m.in. „Punk is not death”, „F*ck off”, „God save the Punks”, było alternatywą dla luźnej i romantycznej garderoby dzieci kwiatów, ale też dla mody w ogóle.
W butiku można było nabyć fetyszyzujące zestawy, hitem były skórzane czarne kurtki z wysprejowanymi sloganami, rozciągnięte savoir-vivre swetry czy ubrania z pasami w stylu bondage i anarchistyczne koszule, zszyte z różnych kawałków tkaniny z wizerunkiem Karola Marksa. Nie można oczywiście zapomnieć o T-shirtach: ze sloganami, których kariera zaczęła się na dobre w tym właśnie momencie, wykańczanych piórkami, łańcuszkami, zamkami błyskawicznymi, ćwiekami czy agrafkami. Do tego obroże na szyje, glany lub szpilki nabite ćwiekami, wyrzucona na wierzch bielizna. Na głowie? Irokez lub choć przemalowane włosy w nieładzie, intensywny makijaż w niepokojących barwach (np. czarne usta). Jak słusznie zauważył Andrew Bolton: „Nie ma żadnego innego kontrkulturowego ruchu, który miałby tak długi i głęboki wpływ na modę wysoką”. Punk odmienił modę ulicy, ale też niezwykle szybko inspirował twórców high fashion, by wspomnieć choćby inną brytyjską gwiazdę tego okresu, Zandrę Rhodes, która już w 1977 r. stworzyła punkową kolekcję w wersji de luxe.
Lata 70. David Bowie zakłada cekiny i boa z piór, Biba Barbary Hulanicki promuje retro
Glamrockowcy potraktowali modę równie wywrotowo, ale z większą dozą żartu i optymizmu. To tu mężczyźni chętnie wkładali boa z piór, cekiny i suknie. Wzorem Davida Bowiego uwielbiali obcisłe ubiory, zwłaszcza seksowne spodnie lub kombinezony z błyszczących tkanin. Mogły je zastąpić obszerne dzwony. Na nogach triumfowały buty na wysokiej platformie, często o bardzo długiej, sięgającej nawet za kolano cholewce, które dopełniały buduarowo-kabaretowe akcesoria i teatralny, wręcz pantomimiczny makijaż. Malowano powieki, rzęsy, usta i paznokcie. Dość mocno i widocznie. Zaznaczano wyraziście oko, a pomadkę nakładano na wzór „serduszka” bądź dość wyraźnego kształtu, wciętego na górnej wardze.
Zupełnie inaczej, choć równie teatralnie, było w Bibie – sklepie urodzonej w Warszawie Barbary Hulanicki. Ten kilkupiętrowy luksusowy dom towarowy oferował szeroki asortyment w romantycznym duchu retro, bardzo spójnym z wystrojem wnętrz, a nawet muzyką puszczaną w tle zakupów. Bo tu, podobnie jak i innych miejscach, nie oferowano już tylko ubrań, ale cały styl życia. Mr Freedom, prowadzony przez Tommy’ego Robertsa, stawiał z kolei na popupowe kolekcje różnych twórców, np. Johna Dove’a, Molly White, Jima O’Connora czy Pameli Motown, inspirowane komiksami, art déco i stylem lat 50., ale też motywami amerykańskiej flagi. Te ostatnie świetnie sprawdzały się zwłaszcza w trasach koncertowych Eltona Johna czy Micka Jaggera. Na pokazach w Londynie podziwiano też kolekcje Ossiego Clarka, Billa Gibba czy Zandry Rhodes – już absolwentów i absolwentki szkół artystycznych.
Lata 70. Moda wkracza do muzeów jako dziedzina sztuki, we Włoszech wyobraźnię rozpalają Versace, Valentino i Gucci
W Nowym Jorku zdecydowanie królował Halston ze swoimi zwiewnymi, doskonale skrojonymi kreacjami i tymi wykonanymi z ultrasuede, czyli syntetycznego zamszu wynalezionego na początku dekady. Tuż za niezwykłym ekscentrykiem plasowali się Oscar de la Renta, Stephen Burrows, Anne Klein i Donna Karan. Emocje budzili wciąż Andy Warhol i Studio 54… Dla historii mody ważne okazały się też wystawy w Metropolitan Museum of Art – jeszcze nie tak celebryckie, jak dzisiejsze, ale rozpoczynające nie tylko profesjonalne kuratorskie podejście do mody i jej historii, lecz także nastawione na odbiorcę, edukację i promocję. Już w 1967 r. pokazano „The Art of Fashion”, dając początek ekspozycjom, w których miejsce i tytuł manifestują istotną kwestię dla coraz bardziej umasawiającego się zjawiska: moda jest sztuką. W 1973 r. w tej szacownej i dość hermetycznej instytucji zatrudniona została kultowa redaktorka mody Diana Vreeland, która w szybkim tempie próbowała pokazać fenomeny związane z modą jako zjawiskiem artystycznym, a nie tylko z fasonami czy krojami. W dekadzie lat 70. zrealizowała m.in. retrospektywę Balenciagi, „Vanity Fair” czy hollywoodzkiego glamouru, a w kolejnej legendarne dziś Pierre’a Cardina i YSL.
We Włoszech królowały barokowy styl Gianniego Versace, ekskluzywny od Valentino Garavaniego czy Roberta Cappuciego, ale też mniej dziś pamiętany superseksowny Elio Fiorucciego, który miał nawet dystrybucję w Studio 54 w Nowym Jorku oraz był bohaterem hitu Sister Sledge „He’s the greatest dancer”). Równie dobrze miało się Gucci, a po latach praktyki u Ceruttiego samodzielną markę zaczął prowadzić Giorgio Armani. Pomału dawała o sobie znać też rewolucja z Japonii – Kenzo Takada, Yoshi Yamamoto, Issey Miyake czy Rei Kawakubo, którzy na dobre odmienili modę lat 80. Paryż, choć stracił palmę pierwszeństwa, wciąż przyciągał elitę na pokazy haute couture, mimo że już nie tak liczne, ale przede wszystkim miał YSL, niepokornego twórcę, który teraz u boku Pierre’a Bergé rozwinął skrzydła. To czas wielkiej prosperity jego marki, słynnej kolekcji nawiązującej do czasów okupacji – po raz pierwszy Francuz sięgnął w Paryżu po takie tabu – czy coraz to ciekawszych kolekcji orientalnych i etnicznych.
Lata 70. Zanika dress code, w modzie zacierają się różnice płciowe
Zarówno u YSL, inspirujących modę subkulturach, jak i nawet w modzie głównego nurtu widać było zatarcie różnic płciowych, tak mocno akcentowanych przez modę co najmniej od… późnego średniowiecza. Kobiety zaczęły wkładać elementy garderoby postrzeganej jako męska, a mężczyźni, choć co prawda nie w takim stopniu jak panie, uznawane za damskie. Trochę w tym utylitarności komercyjnego produktu, który nadaje się dla wszystkich, więc sprzedaje się lepiej, a trochę generalnego zanikania dress code’u, ale przede wszystkim to efekt przemian społecznych. Kobiety walczyły o swoje prawa, a na znak tego nosiły krawaty, kamizelki, spodnie czy marynarki. Granice przecierają artyści, zwłaszcza David Bowie lubiący buty na koturnach, obcisłe kreacje, m.in. od Kansaiego Yamamoto, czy sukienki z cekinami i boa, Mick Jagger, Patti Smith czy Amanda Lear. W głównym nurcie YSL projektuje nawet seksowny garnitur wieczorowy, Biba ma bardziej codzienną, choć nie tanią, wersję w swojej ofercie, a nawet klasyczny krawiec męski z londyńskiej Savile Row, Tommy Nutter, odważa się zrealizować garnitury dla kobiet.
W latach 70. XX w., w wyniku sprzeciwu wobec modernizmu, a zatem wobec funkcjonalności i prostoty, i niezgody na jeden z góry ustalony wzorzec, pojawiła się mnogość rozwiązań, określana pluralizmem stylistycznym. Wszystkie zwrócone w kontrze do ustalonych z góry zasad, tego, co mainstreamowe, podporządkowane modzie głównego nurtu oraz wykonane za pomocą maszyn i przy wsparciu technologii, ale też dzięki tym maszynom i technologii szybko do głównego nurtu włączane.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.