Gdy poznałam Baracka, zapytałam, czy chciałby kiedyś zostać burmistrzem Chicago. Trochę za nisko oceniłam możliwości mojego przyjaciela – śmieje się Valerie Jarrett. Z prezeską zarządu Obama Foundation, a wcześniej doradczynią Baracka Obamy za czasów jego prezydentury, rozmawialiśmy podczas Impact’23 w Poznaniu.
Niełatwo połączyć przyjaźń i pracę zawodową, zwłaszcza jeśli ta praca wymaga sprzeciwienia się bliskiej osobie. Pani była doradczynią prezydenta Baracka Obamy, pozostając bliską przyjaciółką jego i jego żony, Michelle. Jak godziła pani te role?
To, że się przyjaźnimy, pozwoliło mi być lepszą doradczynią. Gdy Barack Obama został wybrany na prezydenta, nasza znajomość trwała już 17 lat (dzisiaj ponad 30). Znaliśmy nawzajem swoje wartości, priorytety, rozumiałam jego wizję Ameryki. Zależało mu na doradcy, który będzie z nim szczery. Zawsze był zainteresowany opinią ludzi ze swojego zespołu, nie tylko moją. Chciał, żebyśmy pomagali mu przeanalizować sprawy dogłębnie. Najlepszym sposobem, żeby to zrobić, jest zaprezentowanie przeciwstawnych perspektyw. Nieraz rodziło to konflikty – dla mnie wejście z nim w spór było łatwiejsze niż dla reszty zespołu, bo jestem jego przyjaciółką. Wiedziałam, że mi ufa. To była też wielka odpowiedzialność.
Przyjaźń można nazwać „miękką” wartością. Czy uważa pani, że dopiero połączenie twardych i miękkich wartości pozwala na większą efektywność?
Bycie dobrym doradcą wymaga pewnego poziomu zaufania, a ono jest zarazem „twarde” i „miękkie”. Prezydent Obama ufał, że będę pracować, „odrabiać lekcje”, dawać mu najlepsze porady polityczne. A zarazem wierzył w moje wartości, mój charakter, moją integralność, uczciwość, zdolność sprzeciwienia się, kiedy trzeba. Ta kombinacja dała podwaliny naszej pracy. Ten, komu doradzasz, musi wiedzieć, skąd jesteś, jaka jest twoja przeszłość, twoja historia.
Jak zaczęła się wasza znajomość?
W 1991 roku próbowałam zrekrutować jego ówczesną narzeczoną, Michelle, z domu Robinson, do pracy w biurze burmistrza Chicago Richarda Daleya. Byłam wtedy zastępczynią jego szefa sztabu. Michelle miała imponujące CV. Zaproponowałam jej pracę. „Złe wieści: mój narzeczony nie uważa, żeby to był dobry pomysł”, usłyszałam. Zdumiało mnie to: „Dlaczego dbasz o to, co on myśli?”. Wtedy wytłumaczyła, że jej narzeczony chce pracować w służbie publicznej, nie we wszystkim zgadza się z burmistrzem Chicago i obawia się, jak będzie odebrana jej praca w upolitycznionym biurze burmistrza. Zapytała też, czy spotkam się z nimi na obiad, żeby omówić ich wątpliwości. Opowiedzieliśmy sobie nawzajem swoje historie. Zrobiło na mnie wrażenie, że Barack mimo tego, że dopiero co skończył studia prawnicze, był zainteresowany służbą publiczną. Powiedziałam, że może zostałby kiedyś burmistrzem. Trochę nie doszacowałam jego możliwości. Michelle w końcu przyjęła ofertę pracy. A po pracy często spotykaliśmy się na kolację u mnie, bo uwielbiam gotować, nasze córki się kumplowały, razem jeździliśmy na wakacje.
Urodziła się pani w Iranie – dlaczego pani rodzice zdecydowali się na wyjazd do tego kraju?
Mojemu ojcu, jako czarnemu lekarzowi w latach 50. XX wieku, było trudno znaleźć pracę w jednym z głównych szpitali akademickich w Stanach. Dostał ofertę pracy w nowo powstającym szpitalu w Szirazie w Iranie, gdzie objął oddział patologii i patomorfologii. Byłam drugim dzieckiem, które urodziło się w tym szpitalu, a mieszkaliśmy w Iranie do mojego piątego roku życia. Badania, które mój tata prowadził w tym szpitalu, przyciągnęły uwagę laboratoriów University College w Londynie, więc przeprowadziliśmy się na rok do Anglii, a później tata dostał ofertę pracy na uniwersytecie w Chicago. Tymczasem Chicago było domem mojej mamy, a także jej mamy i jej sióstr. Kiedy dorastałam, mój tata mówił do mnie często: „Czasami, żeby dotrzeć do miejsca, w którym naprawdę chcesz być, trzeba nadrobić drogi”.
Syndrom oszustki dotyka wielu pracujących kobiet. Ja sama na propozycję przeprowadzenia wywiadu z panią powiedziałam: „Nie wiem, czy mam wystarczające kwalifikacje, zajmuję się głównie kulturą, nie polityką”. Czy pani też tego doświadczyła?
Oczywiście, tylko różnica jest taka, że kiedy ja byłam młoda, nie istniał jeszcze ten termin, więc myślałam, że jestem jedyną osobą, która tak się czuje. Nie zdawałam sobie sprawy, że to doświadczenie wielu kobiet. My, kobiety, dążymy do perfekcji. Nie wydaje mi się, żeby mężczyźni byli aż tak obciążeni tym dążeniem. Większość mężczyzn, kiedy widzi ogłoszenie o pracę, a spełnia 20 proc. wymagań, będzie aplikować, podczas gdy kobiety na widok tego samego ogłoszenia nie zdecydują się aplikować, o ile nie będą spełniać 100 proc. wymagań.
Mam świadomość, że wiele razy podejmowałam wyzwania, o których nie wiedziałam, że im podołam. I udawało mi się zrealizować plan. Zdobywałam zaufanie do samej siebie.
Dziś, kiedy mówi się o syndromie oszustki, jest łatwiej. W grupie siła. Ważna jest też gotowość zaakceptowania tego, że może nam się nie udać, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy próbować. Jeśli się nie uda, ćwiczysz elastyczność i odporność. A to najlepsze sposoby radzenia sobie z impostor syndrom.
A jak radzi sobie pani z byciem ocenianą?
Kluczowe jest doświadczenie. Pomogło mi to, że zaczynałam w lokalnych władzach w Chicago. Wyborcy patrzyli mi na ręce. Przyzwyczaiłam się więc do tego, że muszę zapracować na ich zaufanie. Nauczyłam się także tego, jak reagować, kiedy prasa pisze rzeczy niekoniecznie zgodne z rzeczywistością, jak się z dziennikarzami spierać.
Ważne było otaczanie się dobrymi ludźmi, którzy podnosili mnie na duchu, zwracali mi uwagę, kiedy się myliłam, oraz pomagali mi radzić sobie z byciem ocenianą. Moi rodzice powtarzali mi zawsze, że muszę zachowywać się uczciwie, bo jeśli wiem, że postępuję słusznie, mogę odpierać ciosy.
Ocena i krytyka na pewno nie były dla mnie łatwe na początku drogi, a kiedy stawka idzie w górę, ocena staje się ostrzejsza, mniej fair. Nie ma lepszego sposobu na odegranie się niż sukces.
Równolegle z karierą wychowywała pani samodzielnie córkę – to wielkie wyzwanie.
Wychowanie dziecka to najważniejsza praca w życiu. Gdy córka była mała, myślałam, że może gdybym była mądrzejsza, lepiej zorganizowana, bardziej zdyscyplinowana, gdybym spała krócej, byłoby łatwiej. Potem zrozumiałam, że wychowanie dziecka jest zawsze trudne. Istnieją strukturalne i kulturowe powody, dla których to trudniejsze dla kobiet niż dla mężczyzn. Dlatego też poświęciłam dużą cześć pracy zawodowej, by działać na rzecz równości płci.
Nie da się mieć wszystkiego, na pewno nie w tym samym czasie. Pytanie o to, czy kobiety mogą mieć wszystko, często w praktyce oznacza, że kobiety robią wszystko.
Nie jesteśmy w stanie być perfekcyjne, a proszenie o pomoc jest ważne. Kiedy byłam młodą pracującą mamą, chciałam udowodnić, że jestem w stanie zrobić wszystko sama. Uważałam, że proszenie o pomoc jest słabością. Moja mama pomogła mi zrozumieć, że jest inaczej. Miałam wielkie szczęście, bo byłam otoczona rodziną i przyjaciółmi, którzy byli chętni do pomocy i wsparcia. Mój tata codziennie odwoził córkę do szkoły i przywoził.
Dziś myślę, że odniosłam sukces: wychowałam odpowiedzialną, kompetentną, kochającą dorosłą osobę, która teraz sama jest matką. Sama przechodzi przez to, przez co ja przechodziłam. Córka powiedziała mi, że nauczyłam ją, jak być pracującą matką. Kiedy jej powiedziałam, że miałam poczucie winy, że nie spędzałam z nią wystarczająco dużo czasu, powiedziała, że nie czuła się w żaden sposób zaniedbywana. – Byłaś super, mamo. Nie miałam pojęcia, że czułaś się winna – usłyszałam. Mam wielką nadzieję, że pracujące mamy wezmą to pod uwagę i nie będą się zadręczać.
Żałuję tylko, że czasami nie byłam w stanie być z córką tu i teraz. To moje przesłanie do mam – pamiętajcie, że dzieci są małe tylko przez krótką chwilę. Kiedy jesteś z dzieckiem, ciesz się nim. Świat może poczekać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.