Maksymalny czas trwania? Dziesięć minut. Czas pracy: cztery tygodnie. Dla HBO powstało 14 filmów stworzonych przez 16 twórców. O swoich wizjach w ramach projektu „W domu” opowiadają nam Jerzy Skolimowski, Mariusz Treliński, Renata Gąsiorowska, Krzysztof Garbaczewski i Michał Englert.
Jerzy Skolimowski: „To nie my”
Legendarnego twórcę pandemia zastała na Sycylii, gdzie miały powstać zdjęcia do jego nowego filmu fabularnego. Wraz z żoną, Ewą Piaskowską, postanowili zostać na włoskiej wyspie. – Mieliśmy wynajętą XVI-wieczną saraceńską wieżę, która praktycznie stoi w morzu. Wokół niej skalisty teren i oliwny gaj. Pies ma gdzie biegać, jest gdzie chodzić na spacer, jest gdzie malować – opowiada reżyser. Skolimowski nie tracił czasu. Przez pół roku powstało kilkanaście dużych prac. – Na propozycję Izy Łopuch, szefowej produkcji HBO Polska, zgodziłem się bez wahania, co było właściwie aktem lekkomyślności. Gdybym poprosił o czas do namysłu, zdałbym sobie sprawę, że jest nas tylko dwoje, nie mamy żadnego sprzętu poza kamerką fotograficzną, Ewa w życiu nie robiła zdjęć do filmu… Poza tym w swojej karierze tylko raz brałem udział w takim kolektywnym przedsięwzięciu. Jako początkujący malarz wystąpiłem na wystawie grupowej w Los Angeles. Potem działałem już tylko indywidualnie. A tu nagle mam się poddać ryzyku konfrontacji z jakąś, być może młodzieńczą, ekstrawagancką formą, przy której mój filmik może okazać się archaiczny albo mało sexy… Mój autorytet mógł paść na deski. Ale wybrnęliśmy z tej sytuacji. I cieszę się, że akt odwagi się opłacił, bo ten film dał mi wielką satysfakcję.
Piaskowska raz na jakiś czas jeździła do oddalonego o kilkanaście kilometrów miasteczka. Za każdym razem wystawiając sobie przepustkę, że jedzie do supermarketu czy apteki. Tylko przy takiej „praktycznej”, mogła zrobić zdjęcia. W „To nie my” Skolimowski zestawia niemal nieruchome, czarno-białe obrazy z wibrującymi życiem dźwiękami. Film został nakręcony na kamerze bez profesjonalnego sprzętu rejestrującego dźwięk, więc takie ułożenie materiału było koniecznością. Pomógł Kacper Habisiak z Dreamsound Studio, który skolekcjonował potencjalne odgłosy do wykorzystania. Kontakty z włoskimi przyjaciółmi były wyłącznie telefoniczne, bo ze względów bezpieczeństwa nie można było się spotkać. Zdalnie pracowała także montażystka Agnieszka Glińska.
– Chcieliśmy utrwalić surrealistyczny obrazek cudownego miasteczka, które nagle kompletnie zamarło. Żywej duszy na ulicach. Tak, jakby esencja życia została gwałtownie zduszona. Dookoła działa się prawdziwa tragedia. Były dni, że we Włoszech umierało na koronawirusa po tysiąc osób dziennie.
Lockdown był dla Włochów trudny także z innych powodów. – Włosi są zupełnie inni niż Polacy. Muszą się na powitanie uściskać, wycałować z jednej i drugiej strony, potrząsnąć dłońmi, wziąć się za ramiona. To jest część ich kultury, tak ze sobą blisko współżyją. I tym bardziej to było dla nich katastrofalne doświadczenie.
Czy pandemia zmieniła Skolimowskiego? – Oczywiście, to prawdopodobnie najbardziej dramatyczne wydarzenie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Ale w moim życiu było tych tragicznych wydarzeń sporo. Jako dziecko przeżyłem drugą wojnę światową. Dlatego to, co się wydarzyło teraz, nie było największym szokiem.
Mariusz Treliński: „Nic nie zatrzyma tej wiosny”
„Współczesnym jest ten, kto wpatrując się we współczesność, widzi nie jego światło, a ciemność”, pisał Giorgio Agamben. To jego nazwiskiem zatytułowany jest jeden z rozdziałów filmu Mariusza Trelińskiego w ramach projektu „W domu”. – Nie chciałem budować syntezy czasu i świata, którego przecież nie ogarniamy. Jakakolwiek ocena jest niemożliwa i ten, kto się na nią kusi, jest szaleńcem – mówi reżyser.
Tuż przed wybuchem pandemii Treliński był we Włoszech. – Z jednej strony policja, z drugiej strony policja, zatrzymany ruch. Sanitariusze w maskach przenoszą ciało. Wokół spryskiwanie, odkażanie. Pętla zaciskała się błyskawicznie. Wystarczy powiedzieć, że z Włoch wyjechałem ostatnim samolotem Lufthansy, potem zamknięto granice.
Swój film reżyser stworzył w domu na Warmii. Jedynym jego gościem był kot przybłęda. – W Polsce zbyt rzadko zaprasza się twórców, by ze sobą rozmawiali. Dla mnie w tym filmie najciekawsze było właśnie to spotkanie. Uważam, że każdy z osobna niczego wiekopomnego nie zapisze, natomiast te wszystkie etiudy połączone razem, stworzą interesujący system odniesień. Kluczowe będą relacje między nimi, echa, powtórzenia, wspólne motywy lub ich brak.
Kiedy przyszła propozycja z HBO, przez chwilę obawiał się, że to ma być portret. Odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że ma pełną dowolność. – Paraliżuje mnie mówienie o sobie. Jeszcze przed szkołą filmową, bawiąc się z kolegami na podwórku, automatycznie stawałem za kamerą. Nie lubię sytuacji odtwórczej, wolę sterować tym, co robię. Mówienie w pierwszej osobie paraliżuje. Formułując najprostsze zdanie, robimy coś szalenie pretensjonalnego. „Ja patrzę”. „Ja siadam”.
Filmową opowieść Treliński poskładał ze skrupulatnie wyselekcjonowanych nagrań, chwyconych telefonem. – Po telefon, jako narzędzie rejestracji, od lat. Zapisywanie to odruch. Nie notuję konkretnych wydarzeń, raczej elementy estetyczne, sytuacje, kolory, faktury, twarze, które napotykam. Czasem plamy na asfalcie, czasem ułamany korzeń, rysa w przestrzeni, układ chmur.
Ale te wizualne notatki nie mają nic wspólnego z internetowym narcyzmem. – Selfies, cywilizacja fotografowania siebie, świata wokół siebie, są próbą uwznioślenia naszej rzeczywistości, pokazania jakiejś wyimaginowanej euforii, bardziej fantazmatu niż realnego życia. W sumie to bardzo bolesny proces szukania akceptacji i równocześnie nieustannego negowania własnego miejsca i tożsamości. Ja nie próbuję świata ulepszać. Próbuję się nim zaskoczyć. Im bardziej człowiek się poddaje impulsom, chwyta to, co go zafrapuje, tym bardziej te rzeczy się stają ciekawe.
Co w okresie zamknięcia dotknęło go najmocniej? – Rzadko kiedy dochodzi do zatrzymania na taką skalę. Przymusowego postoju, kiedy zostajemy sami ze swoimi myślami. Człowiek oglądał na mapie miejsca, w których był czy o których marzył, dalekie wyspy, Bali, Tajlandia, i nagle widział tę chorobę wszędzie. Jakby pajęczyna weszła nam do gardeł i wszystkich trzymała, skrępowanych, odrętwiałych. Ta sytuacja ma wymiar poezji. A jednocześnie moment trwogi, w którym przestaliśmy sobie ufać, podchodzić do siebie, zaczęliśmy się siebie bać nawzajem. Ale zwycięża prosta, pierwotna wola życia. Słońce wróciło, pojechaliśmy nad wodę, pływamy w jeziorze, wszystko jest pięknie! Ale to wrażenie duszącej pajęczyny było przerażające, pozostawiło w nas cień. Dlatego cieszę się, że udało się zarejestrować coś z tego wczesnego okresu.
Renata Gąsiorowska: „Dom w skorupce”.
Autorka chwalonej na całym świecie feministycznej animacji „Cipka” na początku podeszła do propozycji HBO sceptycznie. – Miałam poczucie, że moje życie się przez pandemię drastycznie nie zmieniło. Pracuję z domu, sama, zdalnie i niespecjalnie wychodzę z tej swojej jaskini. Ale potem pomyślałam o kurach i przyszło mi do głowy, że jajo to taka dobra metafora zamknięcia i czekania. Od tego to wszystko wyszło. Od dawna oglądam na platformie Twitch streaming z farmy w stanie Utah w Stanach. Włączam go rano, kiedy zaczynam pracę. U nich jest chyba osiem godzin wcześniej, więc kury jeszcze śpią. To dla mnie „zapasowy” kontakt z naturą. To działa terapeutycznie. Zachwyca mnie, jak się te kury ruszają. Jako animatorka naturalnie zwracam uwagę na takie rzeczy. Kiedy nie ma dialogu, sama choreografia postaci, ich mikroruchy potrafią tworzyć język. Animowanie tej ich „choreografii” było naprawdę fantastyczne.
Gąsiorowska miała przewagę, bo nie potrzebowała aktorów ani plenerów. Ale animacja to bardzo czasochłonny proces. W jej filmie bohaterowie żyją w jaju, z którego raz na jakiś czas wychodzą, np. po zakupy. – Kontrast między niebezpiecznym zewnętrzem a cieplutkim wnętrzem wynikał z tego, jak odbierałam wtedy świat. Czy chcemy, czy nie, pandemia na nas wpływa. Narasta lęk. Stąd też ta potrzeba ucieczki w nasz wewnętrzny świat. W jajo.
W „Domu w skorupce” przewija się też motyw płodności. – Nie lubię dzieci, nie chcę ich mieć. Ale im bardziej zbliżam się do trzydziestki, tym bardziej działają moje hormony. Można zażartować, że moje uczucia macierzyńskie zostały przelane na te kurczaczki w streamie. Wspaniale się zgrało, że akurat wtedy, kiedy nagrywałam, jednej z kur wykluwały się małe. Prawdziwy kurzy „Truman’s Show”!
Krzysztof Garbaczewski: „Ślimak”
Reżyser teatralny od kilku lat współtworzy kolektyw Dream Adoption Society, który łączy nowe technologie ze sztuką w spektaklach teatralnych, performance’ach i instalacjach, często wystawianych pod auspicjami warszawskiego Teatru Rozmaitości. Tuż przed pandemią rozdał cały sprzęt jego członkom, by mogli tworzyć także podczas lockdownu. – Cały czas zastanawiamy się, jakim przesunięciom ulega plan filmowy, gdy przenosi się go do VR-u. Posiadanie takiego sprzętu jest ciekawe w pracy z aktorem. To substytut sytuacji realnej. Pracujemy w „jakby” rzeczywistości. Tęsknimy za nią, ale też odkrywamy w tym nowym świecie nowe doznania. Poruszamy się na granicy tego, co wirtualne, i tego, co realne.
Swój projekt tworzył wspólnie z artystami, z którymi pracuje na co dzień: aktorką Sandrą Korzeniak, kompozytorem Janem Duszyńskim, operatorem Robertem Mleczko i Anastazją Worobiową (trójwymiar). Dla Garbaczewskiego ciekawy stał się udział widowni. – Wszystko, co pokazujemy w filmie, działo się na żywo. Sandra rysowała swoje mieszkanie, a ja na tej podstawie „budowałem” wirtualne, prowizoryczne mieszkanie. Chciałem sam się zaangażować w ten projekt, nie tylko zlecić go grafikom. Rysunek ma roboczy wymiar, chodziło o to, by technologia nie przesłaniała ludzkiego wymiaru spotkania.
W czasie realizacji tego projektu odszedł mistrz i przyjaciel artysty, poeta Andrzej Strumiłło. – Dopiero co dostałem od niego jego ostatni tomik z dedykacją. Te wiersze są bardzo przejmujące, dotykają tematu odchodzenia, przywołują konteksty malarskie. Starałem się zawrzeć w filmie jego ducha – deklaruje Garbaczewski.
Michał Englert, obok Małgorzaty Szumowskiej współtwórca „Chłopca z widokiem”
Dla Englerta i Szumowskiej „W domu” nie było pierwszą filmową antologią. – Małgośka miała już na koncie „Visions of Europe”, projekt Zentropy, firmy Larsa von Triera. Zbiór pięciominutowych impresji na temat Europy, same dobre nazwiska, m.in. Bela Tarr, Peter Greenaway, Aki Kaurismäki. Tym chętniej przyjęli zaproszenie Izy Łopuch.
– Powstała krótka forma. Nie chciałbym do tych kilku minut dopisywać jakiejś prozy, narzucać interpretacji, bo popsułoby to odbiór. To trochę jak komentowanie plakatu. Natomiast mogę na pewno powiedzieć, że lubię – myślę, że Małgośka również – taki sposób narracji, który zostawia szersze pole do odbioru, subiektywnych i intuicyjnych skojarzeń odbiorcy.
A jak Englert widzi przyszłość kina po pandemii? – Dorastałem w czasach, kiedy czekało się na nowe filmy wielkich mistrzów, niepokornych eksperymentatorów. Teraz czeka się na nowe sezony.
Masa seriali tworzona jest wedle klucza. Niebezpiecznie gubi się własny charakter pisma filmowców. Z drugiej strony, ta finansowa poduszka daje też szansę na zaryzykowanie bardziej odważnych, autorskich projektów, co pokazuje „W domu”. Mam nadzieję, że to się nie skończy. Życzyłbym sobie, żeby kino przetrwało.
Polska odsłona to druga, po hiszpańskiej, wersja projektu. Wzięli w niej udział: Jacek Borcuch, Andrzej Dragan, Krzysztof Garbaczewski, Renata Gąsiorowska, Magnus von Horn, Paweł Łoziński, Jan P. Matuszyński, Tomek Popakul, Jerzy Skolimowski, Krzysztof Skonieczny, Małgorzata Szumowska / Michał Englert, Mariusz Treliński, Anna Zamecka / Sung Rae Cho i Xawery Żuławski.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.