Na początku XXI wieku po raz pierwszy w historii świata liczba państw demokratycznych prześcignęła liczbę tych z rządami autorytarnymi. Ale już w 2019 roku zestawienie wskazywało na wynik odwrotny. Nowe dyktatury mają swoich spin dyktatorów, którzy umiejętnie korzystają z oszustwa, oczerniania, manipulacji. W jaki sposób niszczenie demokracji odbywa się w Izraelu?
20 maja w sobotnie popołudnie jechałam na lotnisko w Tel Awiwie. Wzdłuż szosy policja ustawiała barierki, zbierały się wozy policyjne. – Za godzinę się zacznie – skomentował przygotowania taksówkarz. – Młodzi wyjdą na ulice bronić demokracji.
Tego wieczora na ulicach Tel Awiwu zebrało się ponad 100 tysięcy osób. To jeden procent obywateli Izraela. Protesty trwają od stycznia 2023 roku – przeciwko próbie przeprowadzenia reformy Sądu Najwyższego przez prawicowy rząd premiera Netanjahu. Rząd to kuriozalny, bo w koalicji siedzą obok siebie faszyści, rasiści i ultraortodoksi. I choć są mniejszością, trzymają w szachu premiera, który tylko dzięki ich głosom utrzymuje parlamentarną większość. To piąty rząd Izraela w ostatnich czterech latach i kolejny, na czele którego stoi premier Netanjahu, oskarżony o korupcję, oszustwo i nadużycia władzy. Aktualnie toczą się przeciwko niemu trzy procesy. Wielu uważa, że reforma sądownictwa ma uchronić premiera przed więzieniem.
Netanjahu i jego koalicjanci chcą pozbawić sądy jakiejkolwiek władzy
W styczniu 2023, po ogłoszeniu planów reformy, protestowało kilkadziesiąt tysięcy osób, ale w każdą kolejną sobotę na ulice wychodziło coraz więcej ludzi. Jak wyjaśniał Konstanty Gebert w podcaście „Ziemia zbyt obiecana”, nie protestowali przeciwko pomysłowi reformowania sądownictwa, ale przeciw tej konkretnej reformie, która demoluje trójpodział władzy. Reformę przygotował Jariw Lewin, minister sprawiedliwości, a prywatnie przyjaciel premiera. Według jednego z jej zapisów parlament mógłby obalić każdy wyrok Sądu Najwyższego zwykłą większością głosów. Sąd Najwyższy w Izraelu – kraju bez konstytucji – pilnuje, aby uchwalane prawo było zgodne z ustawami zasadniczymi (które rangą odpowiadają zapisom konstytucji). Dzięki wprowadzeniu w życie reformy parlament mógłby obchodzić zapisy ustaw zasadniczych. Co więcej, proponowane zmiany dają też rządowi większy wpływ na mianowanie sędziów. Netanjahu i jego koalicjanci chcą sądy po prostu upolitycznić i pozbawić jakiejkolwiek władzy.
Jeśli brzmi to znajomo, nic w tym dziwnego. Polscy politycy mówią wprost, że strona izraelska pytała ich „o doświadczenia w zakresie [reformy sądownictwa]”, międzynarodowi dziennikarze w rozmowach z ekspertami porównują Izrael do Polski, a protestujący na ulicach Izraela skandują: „Jariwie Lewin, tu nie Polska”.
W marcu na demonstracje przychodziło już pół miliona osób. To tak, jakby u nas na ulice w obronie konstytucji wychodziły co tydzień prawie dwa miliony osób. Pomimo rosnącej siły protestów premier Netanjahu nie chciał się ugiąć. Odrzucił kompromis, proponowany przez prezydenta Izraela, protestujących nazwał anarchistami, a jako obywateli pierwszej kategorii wskazał tych, którzy zebrali się w Jerozolimie, żeby poprzeć reformy. Pod koniec marca zdymisjonował ministra, który śmiał zasugerować, żeby jednak wycofać się z pomysłu zmian w Sądzie Najwyższym. To wtedy na ulice całego Izraela wyszło 630 tysięcy osób, a dwa dni później rozpoczął się strajk generalny – pierwszy w historii Izraela.
Protestowały uniwersytety, protestowały szpitale, protestowali agenci Mossadu i rezerwiści (od których zależą możliwości obronne państwa), strajk robotników wstrzymał loty na telawiwskie lotnisko. Piloci protestowali już wcześniej – żaden nie zapisał się na pilotowanie samolotu, którym Netanjahu razem z żoną miał polecieć z wizytą dyplomatyczną do Włoch (lot się jednak odbył – rząd zagroził liniom El Al sankcjami). Moi znajomi podsyłali mi zdjęcia samochodu wyładowanego dziesięcioma walizkami z komentarzem „Sara Netanjahu jedzie na dwa dni do Europy”. Nawet jeśli był to mem, pokazuje jednak, jak bardzo znienawidzona jest premierowa. Kilka lat temu mówiło się, że na delegacje zagraniczne zabiera walizki brudnych ubrań, żeby zrobić pranie na koszt odwiedzanego państwa. W 2016 roku sąd uznał, że jest winna znęcania się nad służbą, a w 2019 roku została skazana za nadużywanie publicznych pieniędzy – pomimo tego, że premierostwo miało własnego kucharza, opłacanego przez państwo, i tak wydali około 100 tysięcy dolarów (w trzy lata) na ekskluzywne posiłki zamawiane do ich rezydencji.
Rząd uważa, że ma prawo ignorować protestujących
Oskarżony o korupcję Bibi, jak wszyscy nazywają premiera, używając zdrobnienia od imienia Benjamin, bagatelizuje sprawę – kto by poszedł siedzieć za picie różowego szampana i palenie cygar? Ale wie, że wcześniej w Izraelu polityków – a nawet premierów – za korupcję skazywano. – Żeby ochronić siebie, rozwala państwo – komentuje jeden z moich znajomych, który na co dzień unika angażowania się w politykę. Ale pod koniec marca wysyłał mi nocne zdjęcia ludzi zgromadzonych wokół ognisk na telawiwskiej ulicy z podpisem: „człowiek musi robić, co do niego należy”. Podobne zdanie o postawie Netanjahu ma Konstanty Gebert. W swojej książce „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” pisze: „cały system polityczny kraju stał się zakładnikiem jednego człowieka, opętanego obawą, że może za swe czyny wylądować za kratkami […]”.
A jednak po strajku generalnym Netanjahu odroczył głosowanie nad reformą. Minął miesiąc, naznaczony eskalacją przemocy między Izraelem a Palestyną, miesiąc, w którym Izrael obchodził 75. rocznicę swojego istnienia.
Do czerwca głosowanie nad reformą sądownictwa nie odbyło się. Na razie Izrael pozostaje demokratycznym państwem – pomimo rządu, który uważa, że zdobycie parlamentarnej większości (zresztą niewielkie, bo w sumie partie koalicyjne wygrały 38 tysiącami głosów) upoważnia do ignorowania protestującej mniejszości.
Oczywiście, nie jest to jedyne państwo z tak silnie spolaryzowanym społeczeństwem, nie jedyny kraj, w którym wybory wygrywają populiści, ale żeby móc sprawować rządy, tworzą oryginalne koalicje, dopuszczając do głosu nacjonalistów, a nawet faszystów. Ale choć polaryzacja i radykalizacja budzą niepokój, dopóki protestowanie i kontrprotestowanie są możliwe, można mówić, że demokracja działa. Jak długo jeszcze?
Na początku XXI wieku po raz pierwszy w historii świata liczba państw demokratycznych prześcignęła liczbę państw z rządami autorytarnymi. Wynik wynosił 98 do 80. Piszą o tym Sergei Guriev i Daniel Treisman w książce „Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku”. Jednak już w 2019 roku demokratycznie rządzonych państw było 87, a dyktatur 92. Książka profesora nauk ekonomicznych i profesora nauk politycznych opisuje nowe zjawisko: dyktatorów, którzy udają, że ich rządy są demokratyczne. Tak jak demokracje mają spin doktorów, tak dyktatury mają spin dyktatorów. Pozują oni na oświeconych władców, zachowują wolne wybory, nie zamykają granic, ale niczego nie pozostawiają przypadkowi. Korzystają z oszustwa i oczerniania. Trzymają w ręku media narodowe, którymi umiejętnie manipulują. To oni decydują, jak będą wyglądały wiadomości. Dopuszczają krytykę, jeśli tylko jest niszowa. Autorzy książki na jednym wdechu wymieniają Putina, nieżyjącego już Cháveza i Orbána. Czy Netanjahu zdaje sobie sprawę, że może do nich dołączyć?
Na razie, jak komentuje Gebert, cytując znajomego, Izrael bał się węgierskiej szarży, a musi szykować się na „polskie salami”, gdzie demokracji nie obala się w ciągu jednego dnia, ale kroi się ją powoli: plasterek po plasterku.
*
– Rząd chce nas zmęczyć, myśli, że się znudzimy – przez całą drogę na lotnisko rozmawialiśmy z taksówkarzem o protestach. – Ale my wiemy, jaka jest stawka. Nie wolno nam zasnąć.
Jego słowa brzmią w uszach, kiedy czytam o przedwyborczych decyzjach polskiego rządu. Wiemy, jaka jest stawka. Nie wolno nam zasnąć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.