Ewa Bukowska debiutuje w roli reżyserki filmem „53 wojny” opartym na autobiograficznej „Miłości z kamienia. Życie z korespondentem wojennym” Grażyny Jagielskiej. – Proces emancypacji w patriarchalnym społeczeństwie nie jest bynajmniej skończony – mówi nam Bukowska ambasadorka Kobiet Filmu, która walczy o to, żeby reżyserki nie doświadczały dyskryminacji w zawodzie uznawanym za „męski”.
W centrum „53 wojen” jest Anka (nagrodzona w Koszalinie magnetyczna Magdalena Popławska). Kamera nie odstępuje bohaterki na krok, wydaje się niemalże ciasno do niej przylepiona. Śledzi konflikt narastający z dala od strefy zbrojeń, ale przybierający na sile w tempie wystrzelonej kuli. „Żeby przeżyć wojnę, nie musisz na nią pojechać” – głosi reklamujący film slogan. I rzeczywiście, to nie Anka naraża życie na froncie, ale tęsknota za Witkiem (Michał Żurawski), nasilający się strach, a przede wszystkim bezsilność, ją niszczą. Pisarska kariera kobiety zamiera, coraz częściej dostaje się dzieciom. Milczący telefon urasta do rangi bożka. Przecież jeden jego sygnał może oznaczać życie lub śmierć. Dla Witka Anka i ich dzieci to dom, punkt stały. Ale wojna jest jak narkotyk, nie umie jej odpuścić. Wraca, obiecuje, że to już ostatni raz. Po czym znika, a spirala zaczyna się nakręcać od nowa.
Debiutująca w pełnym metrażu Ewa Bukowska pokazuje, jak zamknąć w osiemdziesięciu minutach ekranowego czasu pigułę emocji, która zabiera widzowi spokój jeszcze długo po tym, jak zapalą się światła na kinowej sali. Swój fabularny debiut reżyserka oparła na autobiograficznej „Miłości z kamienia. Życie z korespondentem wojennym” Grażyny Jagielskiej. Bukowska zaprosiła też do współpracy świetną kompozytorkę, Natalię Fiedorczuk-Cieślak, która stworzyła do „53 wojen” ścieżkę dźwiękową będącą osobnym, równie ważnym i precyzyjnie napisanym, bohaterem. Słychać w niej wszystkie toksyny nieuleczalnej miłości, szaleństwo i ból. No i „Superstar” The Carpenters dawno nie brzmiał tak świeżo.
O tym, jak trudno było dojść tu, gdzie jest teraz, i co dalej opowiada reżyserka Ewa Bukowska.
Coraz więcej kobiet robi w Polsce doceniane kino. W obiegu pojawiają się nowe nazwiska – Hajdas, Szelc, Smoczyńska, Dębska. Wygląda na to, że trafiła pani ze swoim fabularnym debiutem na dobry czas!
Droga do powstania „53 wojen” to droga wiodąca czarnym szlakiem przez stromą, niezwykle skalistą górę. Śliską nawet latem. Oblepioną kamieniami, wręcz głazami. Powodowane wstrząsami nieprzyjaznej góry (zwanej Górą Reżyserów) lubią one spadać z dużą siłą wprost na wspinającego się. Przy wejściu na tę drogę jest tablica ostrzegawcza: „Kobietom poruszać się wolno tylko czarnym szlakiem. Aktorkom, nawet byłym, wstęp wzbroniony”. Udało mi się nakreślić klimat?... (śmiech) Właściwie wszystko było przeszkodą. Ale jestem tu, gdzie jestem i tylko to się liczy. Film. Teraz przede mną nowa droga, oby z większymi prawami do wykonywania zawodu reżysera.
Ta nieprzychylność, o której pani opowiada, to zjawisko charakterystyczne dla branży filmowej?
Nie. Po zdjęciach do „Wojen…” szukałam pracy. Jakiejkolwiek, również w telewizji. Po prostu potrzebowałam środków do życia. Próbowałam w trzech dużych stacjach telewizyjnych, też przy telenowelach. W jednej ubiegałam się o reżyserię programu... o balkonach. Powiedziano mi, że łatwiej jest wyreżyserować film fabularny niż balkony, dlatego nie mogą mi powierzyć tak trudnej roboty, bo sobie nie poradzę. Dwie pozostałe odmawiały z innych, również mało eleganckich, powodów. Ten czas ocierał się o żebractwo. Miałam takie wrażenie, że moja zła sytuacja ludzi cieszy. Dopiero ten rok przyniósł zmianę. Dyrektor Teatru Telewizji TVP zamówiła u mnie sztukę. Coś się rusza. Świadomie o tym wszystkim wspominam, bo to są bardzo niebezpieczne zjawiska. Bezpodstawne blokowanie ludzi, odmawianie im prawa do podstaw życia. Mam nadzieję, że kolejni – a zwłaszcza kolejne kobiety, często o unikalnych umiejętnościach – nie będą musiały przechodzić przez upokorzenia tylko dlatego, że postanowiły sięgnąć po zawody trudnego dostępu. Jedno jest pewne. Żeby wytrwać, trzeba mieć naprawdę psychikę ze stali.
Jak obecna proporcja płci wśród twórców wpływa na kształt naszej kinematografii i co powinno się na tym polu zmienić?
Myślę, że kobiety mają w sobie więcej z tych koniecznych do spełnienia warunków, by budować prawdziwie mądre i twórcze środowisko. Całym sercem wspieram ich działania, które od jakiegoś czasu wprowadzają świeży powiew. Chociaż sama jestem typem samotnego wilka, to upatruję szansę w grupie, głównie w młodych koleżankach z branży. One są zupełnie inne niż te, którym wiekowo bliżej do mnie. Niezależne, silne, świadome. A, co najważniejsze, wyzbyte kompleksów. A to warunek, żeby tworzyć i stwarzać innym warunki do godnego tworzenia.
Parytet to mrzonka, czy realny plan?
Jasne, że wyobrażam sobie świat, w którym w każdym ciele decyzyjnym połowa osób to kobiety. To wpłynęłoby na kulturę, na tematy filmów, wydawanych książek, albumów muzycznych, wystawianych sztuk teatralnych. Kultura jest obszarem objętym różnego typu dotacjami, grantami. Inicjatywa Kobiety Filmu podjęła działania mające na celu przerwanie błędnego koła, w którym mężczyźni dają pieniądze mężczyznom. Dzięki takiemu schematowi panowie panom zapewniają start w przyszłość, pozwalając zdobywać doświadczenie, które sprawia, że ci mężczyźni sami potem zaczynają decydować, znowu faworyzując mężczyzn. Tu nie chodzi o żaden konflikt płci. Tu chodzi o świeże spojrzenie. O ideę. A każda idea, która wychodzi ku światu, musi się zrealizować.
Prasa bardzo dobrze zareagowała na ten film, festiwale też. Ale w kilku recenzjach wyczułam zdziwienie, że „taka piękna”, „delikatna” kobieta wybiera tematy stereotypowo męskie.
Łatka „kino kobiece” została chyba przypięta po to, by wyjaśnić nowe zjawisko, jakim jest większa ilość kobiet reżyserów. Ale co on tak naprawdę oznacza? Być może większą eksplorację problemów kobiet i stawianie pytań o ich miejsce w świecie. Celem jest wolność i samoświadomość. Proces emancypacji w patriarchalnym społeczeństwie nie jest bynajmniej skończony. Ja nie utożsamiam się z hasłem: „panie na lewo, panowie na prawo”. Opowiadanie filmowe zazwyczaj jest subiektywnym punktem widzenia reżysera, po prostu czasem tym reżyserem jest kobieta.
Swój pierwszy pełny metraż oparła pani na książce. Ale, jak często pani podkreśla, nie jest to adaptacja.
Scenariusz to najbardziej intymna część pracy nad filmem. Jestem tylko ja i temat. W moim przypadku jest tak, że bardziej muszę czuć historię, niż ją rozumieć. Intelekt włączam na końcu, gdy wiem, że przyszedł czas złapać dystans do tego, co napisałam. Jeśli piszę historię i wychodzę poza sferę głębokiego odczuwania, to wiem, że coś nie gra. Tak to ze mną już jest. Proces wyglądał mniej więcej tak: najpierw napisałam adaptację, robiłam to zresztą pierwszy raz, więc było to wyzwanie. Na tę odmienną dla mnie sytuację nałożył się jeszcze dodatkowo fakt osobistych problemów, co generalnie dało taki efekt, że nie wiedziałam co piszę. Miałam straszne wrażenie, że mój umysł jest suchy i panuję tylko nad logiką tekstu, że pisząc nic nie czuję, a w moim przypadku to niedobrze. Dopiero potem to się zmieniło, kiedy dotarło do mnie, że zaraz zaczną się zdjęcia i z tego suchego tekstu prawdy nie wydobędę. Wspólnie z Jagielskimi doszliśmy do wniosku, że będzie lepiej, dla ich komfortu i mojego również, jeśli porzucę pomysł klasycznej adaptacji. Do grona inspiracji dołożyłam drugą książkę Grażyny – „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”, i zgodnie z ustaleniami, na motywach pierwszej wersji rozwinęłam swoją historię. To bardzo ułatwiło mi sprawę. Nie czułam ograniczeń. Moja bohaterka stała się mi bliższa. Skoro nie była już Grażyną, a stała się Anką, stała się też częścią mnie.
A jak się poczuła Grażyna po pierwszym seansie filmu?
Pokazałam im nieskończony film. Zrobiłam to celowo, żeby mieli komfort zgłoszenia ewentualnych zastrzeżeń i żebyśmy mieli czas coś jeszcze zrobić. Film został przyjęty prawie bez uwag, podobał się, a ja to przyjęłam z ulgą. To było ważne, bo dając mi prawo do ekranizacji, okazali zaufanie, więc czułam wobec nich rodzaj zobowiązania. Oczywiście jasne było od razu, że Witek nie jest Wojtkiem, natomiast Grażyna jednak w pewnych momentach zobaczyła w Ance siebie.
Stworzenie wiarygodnej psychologicznie historii, a także postaci takiej, jak Anka, z taką a nie inną psychiczną dyspozycją, musiało wymagać specjalistycznych konsultacji. Jak wyglądały te przygotowania?
Research to podstawa przy tworzeniu każdego scenariusza. Oprócz materiału, jakiego dostarczyła mi książka, zgłębiałam wiedzę na temat żołnierzy powracających z wojen, ludzi po traumatycznych przeżyciach, czy też ludzi uciekających w depresję. To było konieczne. Na poziomie scenariusza konsultowałam się z terapeutką Anną Tańską. Potem pracowała z nią Magda. To były niezwykle przydatne rozmowy, bardzo potrzebne w budowaniu wiarygodności postaci.
Po obejrzeniu filmu widz wie, że nikt inny nie mógł zagrać głównej roli. Magda jest w roli Anki zjawiskowa.
Wyjątkowość Magdy polega na tym, że dla niej przekraczanie granic siebie jest stosunkowo łatwe. Jeśli tylko ma zaufanie i widzi zasadność działań, o jakie ją się prosi, po prostu wykonuje zadania. To jest właśnie talent, ta łatwość. To też rodzaj empatii, którą nosi w sobie Magda, umiejętność wejścia w emocje różnych ludzi. Jeśli aktor ma taką zdolność, to staje się medium, przez które mogą przemówić inni. Bardzo wyczerpujący zawód. Naszej współpracy nie towarzyszyły żadne trudności. Magda po prostu jest wybitną aktorką. Unikalną osobowością. Wielopoziomową, kruchą konstrukcją. To wystarczy, żeby stworzyć wybitną rolę. Praca z nią to tylko przyjemność. Magdę przyrównałabym do aksamitu. W zależności od tego, jak poruszysz dłonią, uzyskasz inny odcień. O! Magda jest aksamitna.
Magda byłaby inną postacią bez niesamowitej muzyki, która jej towarzyszy i wspiera. Dźwięki są właściwie osobnym bohaterem filmu!
To zasługa Natalii Fiedorczuk-Cieślak. Kompozytorki, pisarki, wokalistki, kobiety niezliczonych talentów. Natalia jest moim wsparciem na wszystkich poziomach twórczych. Pracowałyśmy razem przy „Powrocie”. To była bardzo udana współpraca, no i teraz też poszło wspaniale! Niezwykła wrażliwość, moc i kruchość jednocześnie. Muzyka z głębi podziemia i melodyczny melancholijny minimalizm. Czasem mistyczna szamańska i surrealistyczna, dokładnie odzwierciedla to, co dzieje się w głowie Anki. Daje miejsce na różne przestrzenie, zamyka je lub otwiera. I wtedy te przestrzenie stają się dzikie. To właśnie dzieje się z Anką, gdy konfrontuje się ze światem lub sobą. A Natalia wydobywa to z obrazu i wciąga widza jak wir rzeczny. W pracy rozumiemy się bez słów.
A jakie znaczenie dla tego filmu ma przestrzeń, w której rozgrywa się film? Przez rozmaite detale dokładnie pokazuje pani lata 90., czas kształtowania się Polski w nowym kształcie socjoekonomicznym, czas wykluwania się nowej świadomości obywatelskiej. Mnie to szalenie zaciekawiło.
Zdjęcia do „53 wojen” były jak przeniesienie się w czasie, ale przeniesienie do „mojego” czasu, który bardzo dobrze znam. Dorastałam w tym okresie. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o scenografii czy kostiumach. Dziewczyny pokazywały mi zdobyczne zdjęcia z tamtych lat z wielkim namaszczeniem, zachwycając się elementami, które pamiętam. Tylko że wówczas były one zwykłym obciachem, dopiero teraz nabrały zupełnie innego wymiaru. Np. haftowana, dżinsowa kurtka Magdy. Wtedy bym czegoś takiego za żadne skarby nie włożyła. Albo białe skarpetki, skrajny symbol obciachu. Nie zakładało się ich nawet do szpitala. A teraz? To samo w dźwięku, czy materiałach dokumentalnych. Wybrałam te fragmenty, czy głosy radiowe, które budziły mnie rano do szkoły albo z którymi kończyłam dzień. Relacje wojenne Waldemara Milewicza, a potem jego śmierć... Mocno to przeżyłam. Potem Trójka i Beksiński. Jego charakterystyczny wibrujący głos, ostatnia audycja, śmierć… To też mocno mnie poturbowało. W ogóle całe młode życie namiętnie słuchałam Trójki, telewizor włączałam tylko w ważnych sprawach. I najczęściej trafiałam na Milewicza. Chciałam ważne dla mnie momenty i ludzi zachować w moim debiutanckim filmie i w ten sposób zapamiętać ich na zawsze.
Ton „53 wojen” w dużym stopniu wyznacza też to, że znalazła pani w tym pełnym napięć i smutku scenariuszu miejsce dla humoru.
Życie, nawet najczarniejsze, też składa się z elementów humorystycznych. To dla mnie naturalne, więc zupełnie nie kalkulowałam. Ale poczucie humoru to bardzo subiektywna sprawa. Jeśli autor scenariusza pisząc dramat, czuje komizm opisywanych sytuacji, to oczywiście korzysta z takich elementów. Jeśli natomiast jest pozbawiony prywatnie tego czucia, jego opowiadania są bardziej jednowymiarowe. Akurat ja, czytając „Anioły jedzą trzy razy dziennie...”, dostawałam histerycznego śmiechu. Histerycznego! To był nieopanowany śmiech przez łzy. Ból tych żołnierzy stawał się wtedy dla mnie jeszcze bardziej dotkliwy. Uznałam za niezbędne użycie fragmentów „Aniołów…” w filmie właśnie dlatego.
„53 wojny” to dla mnie też opowieść o rodzinach, które kształtuje nieobecność, brak.
Ta wojenna historia jest niezwykle pojemna i uniwersalna. Wielka Nieobecność. Nieobecność na poziomie fizycznym, mentalnym, każdym. To dotyczy chyba co drugiej rodziny. W filmie akurat mamy ludzi, którzy wykonują unikalne zawody, ale od innych różni ich tylko ta zawodowa wyjątkowość. Generalizując, współczesna rodzina to samotni ludzie, którzy się nie widują. Unikają rozwiązywania problemów i ulegają tabloidyzacji, czyli idą na łatwiznę. Żyją według zasady: „prawdziwy materialista niczego się nie boi”. Posługują się alkoholową lub narkotykową moralnością, czyli moralnością żałosną. To bardzo smutne i, powiem szczerze, nie widzę światełka w tym tunelu. Ta droga wiedzie ku przepaści. Ale tak musi być. Musi nastąpić upadek. Potem to się zmieni.
Wspomniała pani o tym, jak w procesie powstawania tego filmu w pewnym sensie przecinało się to, co własne, intymne i to, co literackie. Proces „emancypacji” czy też „wyłaniania się siebie”, który obserwujemy u bohaterki to coś, co was z Anką łączy?
Pracując nad tą historią, musiałam pozwolić sobie na przekroczenie moich prywatnych granic. Postawić przed sobą lustro i przejrzeć się w nim. Ance oddałam moje emocje, ale tylko emocje. Inne sprawy były nie do wzięcia, bo jestem zupełnie inną osobą. Nie ulegam uzależnieniom. Mam wręcz organiczną potrzebę wolności. Wiem, że to brzmi zabawnie w kontekście bardzo długiego i trudnego związku, który mam za sobą. Ale jednocześnie z tą potrzebą wolności jest we mnie ogromne poczucie odpowiedzialności za wszystko, do czego się zobowiązuję. Robię absolutnie wszystko i więcej, żeby skończyć robotę, której się podjęłam. Musiałby mi ktoś przystawić „gana” do skroni, żebym przestała. Tak właśnie się skończyło moje przedsięwzięcie „rodzina”. Z perspektywy już odległej widzę, że działałam w jakimś strasznym braku świadomości. Odchodząc, odzyskałam ją. I to jest nie do przecenienia.
Co daje tę determinację?
Ratuje mnie światopogląd. Rozumiem, dlaczego dzieją się pewne rzeczy. Dlaczego ludzie ze strachu, że są niewystarczający, niszczą życie innym. A przecież każdy jest wystarczający. Każdy! Gdybyśmy tylko siebie akceptowali, to wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, mogąc rozwijać się w wybranych kierunkach. Ale tak nie jest. Ludzie źle o sobie myślą i z tego wynikają same problemy. Ta świadomość mi wystarczy, żeby nie czuć żalu i pretensji. Chociaż, jeśli jestem zmuszona, to nie unikam walki w imię jakiejś ważnej sprawy czy idei. Każdy ma swoją lekcję do przerobienia. Jak to mówią, „Bóg nie daje większych zadań, niż te, które człowiek może udźwignąć”.
Bukowska za film otrzymała nagrodę już Perspektywa im. Janusza Morgensterna dla najbardziej obiecującego reżysera. W listopadzie powalczy w dwóch konkursach festiwalu Camerimage – Debiutów Reżyserskich 2018 i Konkursie Filmów Polskich.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.