Fenomen związany barwnymi anegdotami, środowisko, o którym krążą rozpalające wyobraźnię legendy, bohema, jakiej po drugiej wojnie światowej już nie było – to wszystko można powiedzieć o Szkole Paryskiej. Ale przede wszystkim artyści z nią związani współtworzyli tradycję wielkiego francuskiego malarstwa. Ich prace można oglądać w Poznaniu.
Bohema Paryża narodziła się w obdrapanych pracowniach i gwarnych kawiarniach, zasiedlanych przez przybyszów z różnych zakątków świata, w tym z Polski. Nad Sekwanę sprowadziło ich jedno marzenie: dokonać w sztuce czegoś wielkiego. Choć różni, tworzyli „wspólnotę dusz” – Szkołę Paryską. Jej historii poświęcona została wystawa „École de Paris. Artyści polsko-żydowscy” w galerii Akademii Lubrańskiego w Poznaniu.
„École de Paris istnieje” – to krótkie zdanie, opublikowane na łamach dziennika „Comœdia” w 1925 r., dało nazwę jednemu z najbardziej fascynujących zjawisk w sztuce XX w. Pisarz André Warnod ukuł pojęcie „Szkoły Paryskiej”, by określić kosmopolityczny krąg artystów osiadłych w stolicy Francji przed I wojną światową. Środowisko to składało się z cudzoziemców, którzy lgnęli do Miasta Świateł, pokonując często daleką drogę.
Constantin Brâncuși przywędrował na piechotę z Rumunii, Foujita na pokładzie okrętu z Japonii. Jules Pascin opuścił bezpowrotnie rodzinną Bułgarię, Amedeo Modigliani wyemigrował z Włoch, a Marc Chagall i Chaïm Soutine zostawili za sobą białoruskie sztetle. Paryż – matecznik sztuki starych mistrzów i nowoczesnej awangardy – wabił przybyszów nadzieją na sławę i olśniewającą karierę.
Lwią część École de Paris stanowili malarze i rzeźbiarze żydowskiego pochodzenia, emigrujący z Europy Środkowej i Wschodniej. Wszystko, czego odmawiano im w krajach ojczystych, znaleźli nad Sekwaną. Tam mogli doskonalić warsztat w prywatnych uczelniach, pokazywać swoje prace na salonach, a przede wszystkim uprawiać sztukę, której nie krępowały ani zakazy chasydzkiego prawa, ani skostniałe kanony akademii. We francuskiej „ziemi obiecanej” spotkali się z tolerancją i obyczajową wolnością. Pośród Słowian liczną kolonię tworzyli artyści i artystki z Polski rozbiorowej. W samym tylko 1913 r. było ich w Paryżu ponad 300. Przyjeżdżali za namową rodaków, którzy już wcześniej ulegli czarowi metropolii lub ułożyli sobie w niej życie. Z każdym rokiem coraz częściej na ulicach słyszano mówiących w jidysz lub po polsku (nierzadko z kresowym akcentem).
Niezależnie od narodowości napływający falami twórcy posługiwali się zrozumiałym dla nich językiem sztuki nowoczesnej. Szkoła Paryska była więc – jak donosił „Nasz Przegląd” w 1930 r. – „wspólnotą dusz, gdzie obok Francuza zasiada Hiszpan lub Włoch, a przy Polaku – Niemiec, Rosjanin lub Żyd, a wszystkich razem wspólnie wiąże esprit i tradycja wielkiego francuskiego malarstwa”.
Montparnasse był biedny, ale barwny
Po wyjściu z pociągu na stacji Gare de l’Est nowo przybyli mogli czuć się zdezorientowani. Wielu z nich nie znało francuskiego, a za jedyny drogowskaz służyło im słowo: „Montparnasse”. To tam kierowali pierwsze kroki. Już nie Montmartre, rozsławiony przez impresjonistów (zbyt kosztowny i tłoczny), lecz właśnie Montparnasse, leżący na zielonych przedmieściach, stał się nową dzielnicą artystów. Gdy w 1912 r. na rive gauche (lewy brzeg Sekwany) przeprowadził się Pablo Picasso, inni poszli jego śladem. Zasiedlali kamienice, stare magazyny, warsztaty, pawilony, urządzając w nich mieszkania-atelier. Dobrze oświetlone wnętrza (choć nie zawsze przestronne) oraz niskie czynsze rekompensowały często brak bieżącej wody, ogrzewania i elektryczności. „Wszystkim nam źle się żyje. Cudowne jest to, że jednak się żyje” – przyznawał André Salmon, literat, krytyk i przyjaciel twórców École de Paris.
Do dziś za symbol Montparnasse’u uchodzi obrośnięty winobluszczem budynek „La Ruche” (fr. ul) przy Passage Dantzig. Ośmiokątny gmach, poskładany z pozostałości po pawilonach Gustawa Eiffela, powstał z myślą o ubogich zbłąkanych duszach. Za zaledwie 50 franków rocznie artyści najmowali ciasne trójkątne izby, które pieszczotliwie nazywali „trumienkami”. Nie mieli co liczyć na wygody. Wystarczał im dach nad głową, nawet jeśli przeciekał. Swój koloryt „La Ruche” zawdzięcza barwnym lokatorom, takim jak Chagall, Alexander Archipenko, Ossip Zadkine, Pinchus Krémègne, Michel Kikoïne. Pomieszkiwali tam również polscy malarze, m.in. Henryk Epstein, Marek Szwarc i Simon Mondzain (właśc. Szymon Mondszajn). Często głodni, zziębnięci, ale solidarni w nędzy, artyści wiedli w „Ulu” niełatwe życie. Mimo to wspominali je z rozrzewnieniem. „Albo tu umrzesz, albo wyjdziesz stąd sławny” – mawiał Chagall.
Kawiarniana bohema: Picasso, Modigliani, Hemingway
Serce dzielnicy biło na przecięciu bulwarów Raspail i du Montparnasse. Kto znalazł się w okolicy, miał do wyboru dwie sąsiadujące ze sobą kawiarnie. W Le Dôme przesiadywali przeważnie Niemcy i Skandynawowie, mrukliwi i zajęci swoimi sprawami. Do La Rotonde natomiast przychodził międzynarodowy koktajl osobowości. W oparach tytoniu i piołunówki Soutine pożerał łapczywie ciepły posiłek, nie bacząc na bon ton i sztućce. Picasso, Kisling i Pâquerette (modelka Paula Poireta) pozowali do zdjęć Jeanowi Cocteau. Za butelkę wina Modigliani płacił rysunkami, a Guillaume Apollinaire odczytem poezji. Panowała atmosfera wspólnego domu, w którym zawsze jest gwarno. „Już pierwsze spojrzenie na zadymione, wysokie, gęsto zastawione stolikami wnętrze La Rotonde sprawia, że czujesz, jakbyś wszedł do ptaszarni w zoo” – pisał w 1922 r. Ernest Hemingway, bywalec paryskich knajp.
Kawiarnie na Montparnassie karmiły i ciało, i duszę. Artyści schodzili się do nich, by wymieniać myśli, załatwiać interesy, dyskutować o polityce. Niekiedy żarliwa dysputa kończyła się bójką, co Foujita skrzętnie dokumentował w szkicowniku. Gdy w jednym lokalu robiło się zbyt tłoczno, zaglądano do kolejnych. Kafejki, bistra i kabarety wyrastały bowiem jak grzyby po deszczu. Po I wojnie światowej na Lewym Brzegu otworzyły się m.in. La Coupole, Dingo Bar, Le Parnasse i Le Select. To one trzymały przy życiu mit artystycznej cyganerii. „Zamawiam sobie kawę, zapalam fajkę i na gawędce czas mi mile schodzi. Kręcą się mali i duzi, różnych narodowości twarze. (…) Kawiarnia stwarza nastrój sztuczny i zastępuje niektórym atmosferę pracowni” – pisał w swoim „Pamiętniku” malarz Tadeusz Makowski.
Polska kolonia artystyczna w Paryżu
La Rotonde była ulubionym miejscem schadzek Polaków. Na zachowanej fotografii z 1925 r. przed fasadą café sportretowani zostali m.in. Henryk Hayden, Jan Wacław Zawadowski (ps. Zawado), Roman Kramsztyk, Eugeniusz Zak z żoną Jadwigą oraz Leopold Zborowski – marszand, promotor Modiglianiego. Kolonia polskich twórców – jak zresztą cała bohema École de Paris – opierała się na więzach towarzyskich i przyjacielskich (nierzadko również rodzinnych). Wprawdzie nie brakowało rywalizacji i personalnych animozji, to jednak starano się podtrzymywać znajomości wśród krajan. Pomagały w tym towarzyskie salony organizowane przez starszą gwardię „polonijnych paryżan” (m.in. przez Misię Godebską i Władysława Mickiewicza, syna polskiego wieszcza).
Od końca XIX w. do 1918 r. w Paryżu działało ponad 150 polskich artystek. W ojczyźnie miały ograniczony dostęp do uczelni plastycznych, podczas gdy nad Sekwaną mogły nie tylko studiować, lecz także eksponować swoje dzieła. Podejmowana przez kobiety decyzja, by zawodowo zająć się malarstwem lub rzeźbą, nie wzbudzała w paryżanach większego poruszenia. Przekraczając próg stolicy sztuki, przed Polkami i Polakami otwierała się szansa na światową karierę, która nie mogłaby być ich udziałem nigdzie indziej. Jak stwierdzał w jednym z wywiadów Eugeniusz Zak: „Atmosfera paryska zawiera w sobie cudowną mieszaninę pracy i przyjemności. (…) Tysiączne podniety, które wtłaczają pędzel w rękę”.
Mela Muter: Matka Szkoły Paryskiej
Na początku XX stulecia, bo już w 1901 r., w Paryżu jako pierwsza pojawiła się warszawianka – Mela Muter (Maria Melania Mutermilch). Polska Żydówka – wówczas już żona i matka – zamieszkała na Montparnassie w Cité Fleurie. Ten kompleks domków pracowni mieścił się z dala od La Ruche i La Rotonde. Wydaje się to nie bez znaczenia, bo choć Muter znała i przyjaźniła się z artystami École de Paris, to jednak trzymała się na uboczu. Również jej sztukę naznacza swoiste odosobnienie i zdystansowanie wobec awangardowych trendów. Największy wpływ miały na nią nie kubizm czy fowizm, lecz postimpresjonistyczne dokonania Szkoły z Pont-Aven. Grube impasty i punktowo nakładana farba, spod której przeziera niezagruntowane płótno, to znak rozpoznawczy malarstwa Muter. Artystka niczego nie idealizowała, ani nie upiększała. W przytłumionym kolorycie i ekspresyjnym ruchu pędzla zawierała coś surowego i szczerego. Tą szczerością obdarzała zwłaszcza różnorodne wizerunki matek z dziećmi. Obrazy macierzyństwa stawały się – jak pisał brat malarki – „pięknymi zwierzeniami, przepojonymi naturalistycznym mistycyzmem”. Dla wielu to właśnie Mela pozostaje matką École de Paris.
Co robił w Paryżu książę Kisling z Krakowa
Tytuł „księcia Montparnasse’u” należał natomiast do Mojżesza Kislinga, choć niektórzy widzieli w nim raczej nadwornego błazna. Jowialny krakowianin z fryzurą „à la Joanna d'Arc” znał każdego, a każdy słyszał o Kislingu. Zwykle to on był prowodyrem suto zakrapianych biesiad i potańcówek, które z bulwarów przenosiły się do jego atelier przy rue Joseph-Bara. – Tak się lubował w rozkoszy, że nic sobie nie robił z nędzy – mówił o nim André Salmon. Do legendy przeszedł honorowy pojedynek stoczony przez Kislinga z Leopoldem Gottliebem w 1914 r. Gdy obaj oddali chybione strzały z rewolwerów, sięgnęli po szable. Szczęśliwie skończyło się na zadrapaniach. Kiedy indziej artysta przeprowadził wśród znajomych sondę. Na pytanie, „Co myślisz o Kislingu?”, właściciel La Rotonde odpowiedział: – To mój najlepszy klient! Żywiołowy, ale też romantyczny charakter Kislinga odzwierciedlało jego malarstwo. Jego pejzaże pulsujące kolorem i wizerunki postaci o dużych szklistych oczach mają w sobie wiele niewinnego wdzięku. W portretach Marie Laurencin czy Kiki de Montparnasse polski artysta uchwycił nutę melancholii i coś z ich lirycznej subtelności. Na płótnach, jak w soczewce, skupiał odkrycia awangardy (fowistyczną paletę barw i kubizujące formy), ale też nawiązania do sztuki poprzedników (zwłaszcza Ingresa i Cézanne'a). Wyjątkowy styl Kislinga wymyka się prostym definicjom. Bez względu na obraną estetykę artysta pragnął nadać swoim obrazom indywidualny rys, natchnąć je – jak twierdził – „własną uczuciowością malarską”.
Alicja Halicka: Polska kubistka w „Vogue’u”
„Była to majowa niedziela roku 1912. Świeciło wspaniałe słońce” – tak pierwszy dzień w Paryżu opisywała we wspomnieniach Alicja Halicka. Panieńskiego nazwiska, które brzmiało Rosenblatt, przestała używać niedługo później. Znano ją również jako panią Marcoussis – żonę Louisa Marcoussisa, choć i to nazwisko nie do końca pokrywało się z prawdziwym. Uległszy sugestii Apollinaire’a, zmienił je na brzmiące francusko. Ludwik Markus przyjechał do Paryża 11 lat przed Alicją. Zdążył w tym czasie wejść w towarzystwo Picassa i Georges’a Braque’a i wraz z nimi wystawiać na Salonie Niezależnych. Tak jak oni tworzył martwe natury – rozkawałkowane i sklejone na nowo w duchu kubizmu syntetycznego. Halicka uczyła się wówczas pod okiem wybitnych nabistów – Paula Sérusiera i Maurice'a Denis. Wkrótce porzuciła feerię kolorowych plam w ich stylu na rzecz brył w brunatnej tonacji. Podążając tą drogą, stała się jedną z pierwszych kobiet tworzących malarstwo kubistyczne. Mimo uznania, jakim darzyli ją krytycy i marszandzi, artystka po paru latach zerwała z kubizmem (w czym swój udział miał zaborczy małżonek). Nie zahamowało to jej kreatywnych sił. Nadal eksperymentowała ze stylistykami, projektowała tkaniny, kreowała też wynalezione przez siebie „wytłaczane romanse” (romances capitoneés). Te oryginalne prace – jak tłumaczyła artystka – „miały zarazem coś z szopki, zabawki i kolorowej pocztówki”. Łącząc malarstwo, kolaż, skrawki materiałów, pióra i druciki, tworzyła małe zdobne obrazki z postaciami w finezyjnych strojach. Przykuły one uwagę Heleny Rubinstein, która w 1935 r. poprosiła Halicką o pomoc w tworzeniu reklam kosmetyków w Nowym Jorku. Za oceanem czekały też inne wyzwania. „Współpracę zaoferowały mi dwa najważniejsze amerykańskie magazyny, Harper’s Bazaar i Vogue, nienawidzące się niczym rodziny Montecchich i Capulettich. Trzeba było lisiego sprytu i ostrożności węża, by zachować dobre stosunki i z jednym, i z drugim” – pisała po latach artystka. W styczniowym numerze „Vogue’a” z 1938 r. natrafić można na materiał nazywany „wytłaczane romanse”, opatrzony podpisem „Madame Halicka”.
Co pozostało po École de Paris
Wraz z wybuchem II wojny światowej czas École de Paris bezpowrotnie przeminął. Tworząca ją bohema rozproszyła się. Kisling, Chagall i Zadkine wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, Muter schroniła się w Awinionie, a pod Vichy zamieszkali Halicka z Marcoussisem (zmarł w 1941 r. na raka płuc). Roman Kramsztyk został rozstrzelany w getcie warszawskim podczas tak zwanej Wielkiej Akcji. Henryka Epsteina przewieziono do KL Auschwitz, skąd nigdy nie wrócił. Montparnasse obumarł. Gwarna dotąd La Ruche opustoszała na długie lata, a do La Rotonde życie wróciło dopiero po wojennej zawierusze.
Szkoła Paryska przetrwała jednak jako fenomen historii sztuki, wokół którego krążą barwne anegdoty i rozpalające wyobraźnię legendy. O losach paryskiej cyganerii przypominają również wystawy, jak ta trwająca obecnie w poznańskiej Akademii Lubrańskiego. Ekspozycja „École de Paris. Artyści polsko-żydowscy”, na której zaprezentowanych zostało ponad 70 dzieł malarskich, to wartościowy przekrój osiągnięć Szkoły Paryskiej. Daje wgląd nie tylko w bogactwo estetyk i eksperymentów formalnych, lecz także w różnorodność postaw, charakterów i temperamentów. Za pośrednictwem obrazów opowiada o prominentnych artystkach i artystach, których skromne początki sprzed wieku zaowocowały twórczością podziwianą do dziś. Paryż, do którego przybyli, obiecywał, że zapiszą się w annałach światowej sztuki. I obietnicy tej dotrzymał.
Wystawę „École de Paris. Artyści polsko-żydowscy” można oglądać do 12 kwietnia 2024 r. w Galerii Sztuki Akademii Lubrańskiego w Poznaniu (Muzeum Archidiecezjalne w Poznaniu). Zaprezentowane dzieła pochodzą z prywatnych kolekcji Wojciecha Fibaka, Marka Roeflera (Villa la Fleur), Krzysztofa Musiała oraz Bolesława i Liny Nawrockich. Ekspozycja powstała z okazji obchodów XXVII Dnia Judaizmu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.