Zrobił sto filmów, w tym pięć nagrodzonych Oscarem. Pracował z dziesiątką utytułowanych statuetką amerykańskiej akademii reżyserów. W tym roku świętuje 50-lecie pracy zawodowej i 75. urodziny. Charakteryzator Waldemar Pokromski wciąż jest głodny wyzwań. Ani myśli się zatrzymać.
– Waldemar, 50 procent twojego sukcesu, to jesteś ty sam – twoja osobowość – powtarza Pokromski za jednym z producentów. Zaraz tłumaczy, że nie chce, żeby to zabrzmiało, jakby się chwalił. Jest skromny, pogodny, ciepły, dyskretny. Dyskrecja jest szczególnie ważna – to, co dzieje się w charakteryzatorni, tam zostaje. Ale to tylko jedna z wielu zmiennych potrzebnych w jego zawodzie.
Pytam, po czym poznaje profesjonalistę. – Wystarczy, że spojrzę, jak dotyka włosów, ten pierwszy ruch dłoni przy głowie wszystko zdradza – śmieje się. W niepozornym geście mieści się cała znajomość charakteryzatorskiej materii. Potwierdzają to aktorzy, z którymi pracował. Gdy przeczesuje palcami pierwsze pasmo, są już spokojni, wiedzą, że trafili w dobre ręce. Po 50 latach pracy to już odruch, ale w 1971 roku, gdy właśnie od pracy z włosami Pokromski zaczynał, wcale nie było łatwo.
Malarz i rzeźbiarz w jednym
Na potrzeby historii cofniemy się na moment do jej początku, czyli do chwili, w której młody Waldemar Pokromski ze Sławy Śląskiej zamarzył o karierze artysty. Miał co prawda ciotkę kostiumografkę, ale sztukę raczej czuł w kościach, niż wyniósł z domu. Zapału do pracy w filmie nabrał jednak dopiero na planie u Andrzeja Wajdy, gdzie zatrudnił się jako statysta – w „Krajobrazie po bitwie” zagrał jednego z tłumu wypędzonych z byłego obozu koncentracyjnego, przekształconego w obóz dla uchodźców. Podpatrzył wtedy, że charakteryzator to nie takie złe zajęcie, a w zasadzie malarz i rzeźbiarz w jednym, tyle że pracuje na żywym organizmie. Spodobało mu się, a że nie dostał się do ASP, zaczął poważnie myśleć o karierze filmowca.
Myślenie połączone z jego otwartością i determinacją okazało się magiczne. Zaraz trafiła się znajoma, która przyniosła wiadomość o ofercie dla charakteryzatora w NRD. „Bardzo fajnie, tylko że ja nie jestem charakteryzatorem” – odparł wówczas, ale czym prędzej zaczął się przyuczać. Poszedł na ucznia do zakładu fryzjerskiego, gdzie spędził kilka miesięcy – musiał się spieszyć, żeby nikt nie sprzątnął mu pracy sprzed nosa. Po czym spakował się i po prostu wyjechał.
W Berlinie, czyli prawie na Zachodzie
Posadę dostał w Wittenberdze, pracował i trochę eksperymentował. Dyrektor Teatru Elbe-Elster wysłał go na studia, co weekend Pokromski jeździł do Drezna, gdzie mieścił się w zasadzie jedyny wydział charakteryzacji przy szkole artystycznej. Latem, gdy teatry zamykano, dorabiało się przy filmie. Pojechał więc do Berlina (Wschodniego, rzecz jasna), spodobał się i tam już został – na dobrych kilka lat w Studiu DEFA, niemieckiej fabryce snów. Fabryka to żadne nadużycie – w późniejszym Babelsberg Studio kręciło się jedną produkcję za drugą, na etacie zatrudnionych było 50 charakteryzatorów, a repertuar bazował na wymagających filmach historycznych – dla młodego Pokromskiego okazało się to kolejną dobrą lekcją.
Do Berlina za lepszym zarobkiem i możliwościami rozwoju przyjeżdżali wtedy polscy aktorzy. Tam poznał Krystynę Jandę, Daniela Olbrychskiego, Maję Komorowską. Choć w bloku komunistycznym, dla polskich twórców to był substytut Zachodu, magnetyzował. Według stoika, którym jest z pewnością Pokromski, praca działa się sama. Wzruszając ramionami mówi, że łatwo mu wszystko przyszło. Nie można w to jednak wierzyć, bo jego zawód jest niebywale wymagający. Na plan przychodzi pierwszy, często o świcie, a po nocy wychodzi ostatni – to on gasi światło. – Jestem szczęściarzem, że zawsze mogłem robić to, co uwielbiałem – mówi, jedynie podśmiewując się z codziennych niedogodności filmowego życia.
Na planie u Stevena Spielberga
Pod koniec lat 80. dostał faks. Najpierw krótki, z informacją, że znany amerykański reżyser szuka polskiego charakteryzatora z doświadczeniem zagranicznym. Pokromski odesłał swoje résumé. Wkrótce czekała na niego w berlińskim hotelu odpowiedź – długa na metr, od Stevena Spielberga. Zapraszał go na plan „Listy Schindlera”. Znajomi podekscytowali się, z zazdrości aż piekło. To był moment przełomowy, który otworzył mu wiele drzwi i pozwolił zrezygnować z etatu. Choć niewiele brakowało, by Pokromski uciekł z planu „Listy…”. Zwątpił, miał serdecznie dosyć pracy w trudnych warunkach. Było zimno, film trudny, na planie tabuny aktorów i pełna dyscyplina, praca od 18 do 20 godzin na dobę. Chciał się wycofać, ale powstrzymała go żona, Aldona – anioł sukcesu Pokromskiego, który co rusz wspomina, że gdyby nie jej wyrozumiałość, to nie byłby tu, gdzie jest. Jej zdanie przypieczętował producent filmu. – Waldemar, przecież my tu walczymy o Oscara – usłyszał od niego. Uwierzył i został. Wspomina, że zrobił sobie wtedy zdjęcie z Benem Kingsleyem, filmowym księgowym Itzhakiem Sternem. Kingsley powiedział: „Waldemar, zróbmy razem znowu jakiś film, tylko żeby było ciepło”. Ostatnio spotkali się na zdjęciach w Maroku, śmiali się, że trochę trwało, ale w końcu się ziściło. Kręcili dla Terrence’a Malicka. – To będzie jego największy film, dzieło życia – zapewnia.
Encyklopedia charakteryzacji
Spytać go o specjalizację, to jak otworzyć encyklopedię charakteryzacji. Wąsy, włosy, filmy czarno-białe, efekty specjalne, postarzanie, upiększanie z wykorzystaniem minimum środków wyrazu. Wąsy Pokromski przyklejał filmowemu Lechowi Wałęsie i Romanowi Polańskiemu, którego ucharakteryzował na Papkina do „Zemsty” Wajdy. Kilogramów dokładał filmowej Marii Callas i słynnemu Lucyferowi z Fausta Aleksandra Sokurowa, który szpetne cielsko – rzeźbione w piance i silikonie przez dwa miesiące z pomocą czwórki asystentów – wynurza z kąpieli w pełnej krasie. Na koncie ma kreacje współczesne i historyczne, bohaterów przyszłości, nieskończoną liczbę trupów.
* Cały artykuł i więcej materiałów związanych z kinem w styczniowo-lutowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i na Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.