Moimi filmami wyrażam to, o czym wszyscy marzą – mówił reżyser Walerian Borowczyk. Film dokumentalny „Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka” w reżyserii Kuby Mikurdy, który można oglądać w HBO i HBO GO, przypomina postać kontrowersyjnego geniusza awangardy.
Gdy mówię Kubie Mikurdzie, że dzięki jego „Love Express” powróciłam do filmów Waleriana Borowczyka, które znałam ze studiów, zapala się. – Chciałbym, żeby film otworzył na Borowczyka nowe pokolenie odbiorców, którzy zobaczą w nim czyste kino, oderwane od epoki, w której tworzył, i od niego samego – mówi reżyser.
„Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka” to film wiernego fana. Takiego, który nie potrafi wybrać ulubionego obrazu swojego mistrza. – To bardzo konsekwentna kolekcja. A kolekcja działa jako całość, więc nie można wyjąć z niej jednego elementu. Jedna praca odsyła do drugiej, widać powtórzenia, odbicia, wariacje. W każdej jest coś niezwykłego, ale dopiero zestawione razem tworzą faktyczne arcydzieło – mówi Mikurda.
Fanami Borowczyka są także rozmówcy dokumentalisty. Tacy jak Terry Gilliam, twórca „Monthy Pythona”, który u Borowczyka ceni poczucie humoru. Absurdalne, obrazoburcze, zaskakujące. Tacy jak irlandzki reżyser Neil Jordan, który uważa, że Borowczyk przekraczał granice kina, tworząc niepokojąco podniecające obrazy. Tacy jak krytyk kultury Slavoj Žižek, dla którego Borowczyk jest ucieleśnieniem žižkowskiej teorii kina. – Pokazał zakazane fantazje, które najpierw wyzwoliły, a potem powtórnie zniewoliły widza. Bo teraz musi pragnąć i pożądać tego, co i w jaki sposób pokazuje kino – mówi słoweński filozof.
U Mikurdy znawcy kina zamieniają się w zachwyconych widzów właśnie. W dokumencie pokazał, jak eksperci reagują na filmy Borowczyka, które już wielokrotnie widzieli. – Nic z tego nie rozumiemy – mówią zachwyceni. Co on robi? O co mu chodzi? Co to znaczy? To nieważne, ważne, że działa na emocje. Jego wyobraźni trzeba ulec. Neil Jordan, komentując scenę ze zbioru filmowych nowel „Opowieści niemoralne” z 1974 roku, w której naga kobieta kąpie się w lepkiej, czerwonej krwi, mówi: – To, że mnie to podnieca, chyba źle o mnie świadczy, prawda? Tak jak on, mniej wprawiony widz też trochę się wstydzi tego, na co patrzy, a trochę nie może powstrzymać wypieków na policzkach. Bo tak jak twierdzi Borowczyk, seks interesuje każdego i zawsze interesować będzie. Każdy z nas jest odrobinę fetyszystą, podglądaczem, perwersem. Borowczyk różnił się od większości tym, że zupełnie się tego nie wstydził. To właśnie bezkompromisowość, niezależność i osobność zapewniły mu status geniusza. Jego wybitny talent dostrzeżono już na uczelni.
Andrzej Wajda jeden z rozmówców Mikurdy, wspomina, że profesor, który uczył jego i Borowczyka na krakowskiej ASP, pod koniec zajęć wskazał jeden prawdziwy talent spośród adeptów – Borowczyka. „Ten syn kolejarza z Poznania”, jak nazywa go Wajda, urodził się w 1923 roku we wsi Kwilcz w zachodniej Wielkopolsce. Po studiach chciał uczyć w gimnazjum rysunku. Zamiast tego został „artystą multimedialnym”, jak mówi o nim Mikurda – malarzem, grafikiem, rzeźbiarzem, scenografem, rekwizytorem, operatorem, reżyserem, pisarzem.
Debiutował w 1946 roku „Sierpniem”. Od 1959 roku pracował w Paryżu. Najpierw jako animator surrealista we współpracy z plakacistą Janem Lenicą, potem tworzył filmy aktorskie. Realizował je trochę jak animowane. Aktorów traktował jak rekwizyty. – Na planie robił te wszystkie rzeczy, których reżyser nigdy nie robi – wspomina w „Love Express” Francuz Noël Véry, wieloletni operator mistrza. Łącznie z ręczną obsługą pompki, która służyła ejakulacji „Bestii”.
– Często gdy chcemy dowiedzieć się prawdy o artyście, interesujemy się tym, jaki był, gdy schodził z planu. Borowczyk najprawdziwszy był na planie. Wszyscy moi rozmówcy potwierdzają, że pracował cały czas. Jego żywiołem był obraz, nie słowo. Gdy mówił, udzielał wywiadów, czy pisał, często nie był w stanie w pełni oddać swojej wizji. W jego domu rodzinnym cały czas się coś tworzyło, konstruowało, rysowało. I on też miał potrzebę, żeby cały czas coś robić, nawet na spotkaniach szkicował coś w notatniku – opowiada reżyser. – Fascynowali Borowczyka pionierzy kina, ludzie, którzy nie wiedzieli, jak się kino robi, ale zachwycili się jego możliwościami. Budowali sobie kamerę w szopie za domem, pokazywali filmy znajomym. Takie „kino naiwne”, jak „artyści naiwni”, których bardzo lubił. Jego ojciec był malarzem, który tworzył dla siebie i swoich dzieci. Sztuka budowała relację, była sposobem komunikacji w rodzinie. Podobny rodzaj świeżości, spontaniczności mają jego animacje.
Wystarczyło, że francuscy recenzenci zobaczyli „Dom”, „Szkołę” i „Renesans”, a już obwołali go geniuszem. Może największym w swoim pokoleniu – pisali. Krótkometrażowa „Rozalia” według opowiadania Maupassanta o kobiecie, która morduje swoje dzieci, dostała w Cannes Srebrną Palmę. „Blanche” według „Mazepy” Słowackiego wygrała Grand Prix w Berlinie. Poprzeczka postawiona była wysoko, może nieosiągalnie wysoko. A Borowczykowi kolejnymi filmami udawało się przekraczać samego siebie. Zakazany w Polsce „Goto, wyspa miłości” z 1968 roku wyrażał lęk przed autorytarną władzą. Jego największym osiągnięciem pozostaje cykl „Opowieści niemoralne” z 1974 roku. Rok później nakręcił swój jedyny pełnometrażowy film w Polsce. Skandalizujące „Dzieje grzechu” na podstawie powieści Stefana Żeromskiego w kinie zobaczyło osiem milionów widzów. Czekali na „momenty”.
– Borowczyk utożsamiał erotykę z wolnością. Jego wybór tworzenia filmów erotycznych nie był koniunkturalny, chociaż wpisywał się w modę na takie kino, która była konsekwencją rewolucji obyczajowej. To kolejny etap jego poszukiwań. Wciąż szukał nowych sposobów, żeby się wyrazić. W wywiadzie przytoczył kiedyś przykład więźnia w celi śmierci, który nie ma do dyspozycji żadnych narzędzi, więc tworzy krwią albo kurzem, bo nic nie powstrzyma prawdziwego artysty – tłumaczy Mikurda.
Borowczyk funkcjonował w różnych obiegach – najpierw znała go jedynie garstka specjalistów od animacji, później miał kilka sukcesów kasowych, a w końcu zyskał status reżysera kultowego. – Ogromna większość jego filmów nigdy nie trafiła jednak do mainstreamu, nie tyle ze względu na tematykę erotyczną, ale także eksperymentalną formę. Jego fanom podoba się to, że oglądając go, przynależą niejako do tajemnego kręgu. Jeden z moich rozmówców powiedział mi nawet, że może nie powinniśmy tak go promować, bo świetnie działa w swojej niszy, na marginesie głównego nurtu – tłumaczy twórca dokumentu.
Po „Opowieściach”, „Bestii” i „Dziejach grzechu” przylgnęła jednak do Borowczyka łatka twórcy kina „różowego”. Trafiły na podatny grunt. W latach 70. we Francji erotyka stała się najpopularniejszym gatunkiem filmowym. Ale dla Borowczyka była tylko jednym ze środków wyrazu. Dziś jego wizja erotyki już nie szokuje, a może nawet wkurzać, bo pokazuje spełnienie marzeń mężczyzny o seksualności kobiety. Nie rozumiał emancypacji kobiet. Aktorka Lisbeth Hummel, która grała w „Bestii”, powiedziała otwarcie: „To naiwna, anachroniczna męska fantazja”.
Sceny kobiecej masturbacji różą, trójkąt z udziałem Lukrecji Borgii, czy atak Bestii, czyli człowieka przebranego w świadomie chałupniczy kostium niedźwiedzia, są zabawne, choć podszyte grozą.
– Borowczyk jest światem, który pewnego dnia zniknął – mówi Noël Véry. Pewnego dnia po swoim ostatnim filmie, erotycznym produkcyjniaku „Emmanuelle V”, w który nakręcił właściwie tylko kilka scen. Nie potrafił pogodzić się z tym, że tracił status demiurga. Zmarł na serce w 2006 roku w Paryżu.
– Historia Borowczyka pokazuje, że nawet najbardziej niezależny artysta może polec w starciu z rynkiem, z machiną, która nastawia się wyłącznie na zysk. Ale nawet w ostatnich filmach, zmiażdżonych przez krytykę, przemontowanych przez producentów, były sceny i detale, z których był dumny – mówi Mikurda. Takie jak czarne majtki pod białą sukienką, czerwony kapelusz papieski na głowie nagiej kobiety, róża służąca do pieszczot, a także części kobiecego ciała – usta, rzęsy, piersi.
Dziś z Borowczyka zostaje humor, lekkość, osobność. Ogląda się go tak, jakby sam twórca nie oglądał filmów (może poza Fellinim), jakby nie podlegał modom, jakby nie wpisywał się w żaden nurt, grupę, czy styl.
– Neil Jordan mówił mi, że w kinie nie ma co szukać wolności, bo to bardzo złożony proces, który wymusza ciągłe kompromisy. Może to się zmienia, może wraz z obniżeniem kosztów technologii wolność reżysera zbliża się do wolności pisarza czy malarza. Myślę, że dziś Borowczyk kręciłby filmy telefonem – mówi Mikurda. A o czym? – Bertrand Bonello, którego głos, obok Slavoja Žižka, jest mi najbliższy, powiedział coś bardzo cennego o transgresji we współczesnym kinie. Dziś seksualność, ani przemoc już nie są tabu. Trzeba szukać gdzie indziej. Nie bać się polityki, zderzać ze sobą idee, które wydają się najbardziej odległe. W ten sposób uwalnia się myślenie, ale też wywołuje prawdziwy twórczy skandal.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.