Przejście czerwonym dywanem to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Nie można go kupić, dostępują go wybrani – twórcy najważniejszych filmów albo specjalni goście partnerów festiwalu. Na zaproszenie marki Chopard pojechałam do Cannes na premierę filmu „Stillwater”, by przekonać się, jak smakuje życie gwiazd.
Cannes zaczyna się już na lotnisku w Wiedniu – tu na lot do Nicei przesiadają się filmowcy i dziennikarze z środkowej Europy. Żeby dowiedzieć się, kto jest kim w branży, zamykam oczy i wsłuchuję się ciche rozmowy. Okazuje się, że miejsce po lewej zajmuje słowacka dokumentalistka, obok niej siedzi pracownik Słowackiego Instytutu Filmowego, a w rzędzie z przodu niemiecka producentka. Wszyscy się znają, narzekają na COVID, który namieszał im w planach zawodowych, wspominają stare dobre edycje festiwalu sprzed 5–10 lat.
Na lotnisku w Nicei uderza w nas fala gorąca. Jestem szczęściarą – zamiast czekać na minibus, wskakuję do chłodnej limuzyny, która czeka na mnie od godziny. Przez przyciemniane szyby oglądam autostradę, a później fragment Lazurowego Wybrzeża. Po 40 minutach jestem na miejscu, w hotelu Martinez.
Hotel Martinez
Strategiczny punkt Cannes – pięciogwiazdkowy hotel z tradycją sięgającą lat 20. ubiegłego wieku, to festiwalowa siedziba gwiazd. Tuż przed podjazdem ustawiono barierki, na które napierają fani uzbrojeni w telefony, wypatrują celebrytów – Pedra Almodóvara, Andie MacDowell czy Jodie Foster. Ale im dłużej obserwuję gęstniejący tłum, stojąc w mikrokorku limuzyn podjeżdżających pod główne wejście, tym bardziej upewniam się w przeświadczeniu, że zdjęcie jest tylko pretekstem. Bo nawet jeśli oczom fana ukaże się gwiazda, to w odległości kilkudziesięciu metrów. Ponadto fan może cieszyć się tym widokiem co najwyżej 15 sekund, tyle, ile trwa wejście do auta. No i telefonem nie uda mu się zrobić porządnego zdjęcia na Instagram. Co przyciąga gapiów? – Każdy chce poczuć się częścią festiwalu – odpowiada concierge i wzrokiem delikatnie przywołuje mnie do porządku. Odruchowo chciałam wziąć swoją walizkę. To faux pas, podobnie jak samodzielne otwarcie drzwi samochodu. Jestem gościem, więc moją rolą jest czekać, aż stosowne gesty wykonają inni – szofer albo boj hotelowy.
W hotelu, marmurowej oazie chłodu i ciszy, nie znajduję wzrokiem gwiazd, widzę za to ich świtę – asystentów, ochroniarzy, stylistów, fryzjerów i makijażystów. Jest 15, rozpoczynają się przygotowania do wieczornej premiery.
Wsiadam do windy, wjeżdżam na szóste piętro, wychodząc, staję twarzą w twarz z kimś, kogo, jak mi się wydaje, znam bardzo dobrze. Nagle dociera do mnie, że to Matt Damon. Sytuacja trwa ułamek sekundy, ale jest tak zaskakująca, że zastygam zdezorientowana. Ochroniarze delikatnie uśmiechają się, mijając mnie z boku.
W pokoju czeka na mnie list powitalny z plastikową kartą – bilet wstępu na dach.
Na siódmym piętrze, przez apartament numer 731 wchodzi się na wielki taras. To centrum festiwalowe marki Chopard, trzy strefy luksusu z widokiem na morze.
Pierwsza to wielki salon z głębokimi kanapami i miękkimi fotelami. Tu pośród palm, w cieniu, przy muzyce miksowanej na żywo przez DJ-a można przeprowadzić wywiad albo przesiadywać leniwie z kawą i wymyślnym ciastkiem, na które dyskretnie namawia obsługa. Tu czeka się też na umówione spotkanie w strefie beauty. By ułożyć włosy, zrobić makijaż i manicure, każdy z gości Choparda może zapisać się w grafiku od rana. Ale najbardziej pożądane są oczywiście popołudniowe terminy – tuż przed premierą.
Trzecia strefa to kameralne gabinety – tu w półmroku ogląda się diamentową biżuterię z nowej kolekcji na tegoroczny czerwony dywan. To przestrzeń dla stałych klientów, wybranych dziennikarzy i gwiazd.
Czerwony dywan
Na biletach na premierę widnieje 18.15, choć wiadomo, że film zacznie się godzinę później. Jednak do Palais des Festivals et des Congrès trzeba przybyć punktualnie, inaczej miejsca przepadną. Choć pałac festiwalowy znajduje się 10 minut spacerem od hotelu, jedyną metodą transportu jest limuzyna. Po pierwsze dlatego, że kreacje wymagają szpilek, po drugie – taki jest rytuał. Dla specjalnie oznaczonych limuzyn punktualnie o 17 pustoszeje główna ulica wzdłuż promenady. Inne auta nie mają wjazdu. Atmosferę glamour łamie tylko obecność policji, która systemowo sprawdza, czy w bagażnikach nie ma broni i terrorystów. Od zamachu w Nicei z 1996 roku służby są czujne.
Po pięciominutowej przejażdżce szofer otwiera drzwi, za którymi wyrasta ściana fotoreporterów. Moją chwilową dezorientację, co momentalnie zauważa obsługa. Zostaję przeprowadzona do krótkiej kolejki z boku i razem z innymi czekam na swoją kolej.
Tymczasem na czerwonym dywanie królują modelki i aniołki Victoria’s Secret – Norweżka Frida Aasen i Brazylijka Izabel Goulart. Pozują, zatrzymując się co kilka kroków, wybierają swoich ulubionych fotoreporterów, próbują różnych póz, zmieniają mimikę. Ich suknie i diamentowa biżuteria lśnią. Kiedy obsługa delikatnie sugeruje, że powinny przejść dalej, pozują w ruchu, a później na schodach. Potrafią wykorzystać każdą sekundę.
Kiedy po kilku minutach mam przejść tę samą trasę, czuję ciężar spojrzeń i oślepiających świateł. W tych warunkach pewność siebie, która pozwoliłaby mi na względny luz i kokieteryjne spojrzenia, jest zupełnie nieosiągalna. Najchętniej odwróciłabym role, wyciągnęła telefon i sfilmowała perspektywę z czerwonego dywanu. Niestety, zasady surowo tego zabraniają.
Premiera filmu „Stillwater”
– Masz świetne miejsce, tuż przy przejściu, będziesz doskonale widzieć wchodzące gwiazdy – mówi Annette, PR menedżerka Choparda. Tymczasem czekając na film, na ekranie oglądamy to, co dzieje się na czerwonym dywanie. -– Reżyser Tom McCarthy i wcielająca się w pierwszoplanową rolę żeńską Abigail Breslin – mówi komentator. Zaraz za nimi francuska aktorka Camille Cottin i gwiazda wieczoru, odtwórca głównej roli i mój hotelowy sąsiad, Matt Damon. Po kilkunastu minutach wspólnych zdjęć wszyscy wchodzą na salę, w deszczu owacji przechodzą znów tuż obok mojego fotela. Gromkie brawa cichną, ale gdy tylko zaczyna się czołówka, wybuchają z nową siłą, przy każdej planszy z wytwórnią filmową. –To wielkie święto całej branży filmowej – przypomina mi się zdanie Annette.
Kiedy po ponddwugodzinnej projekcji zapalają się światła, znów rozbrzmiewają gromkie brawa. Cała obsada wstaje, a Mattowi Damonowi w oku kręci się łezka. Oglądamy ten moment wzruszenia na wielkim ekranie, zręczni operatorzy kamer wychwytują najdrobniejszy detal.
A później znów podjeżdża limuzyna i zawozi mnie kilkaset metrów dalej, tym razem do restauracji na plaży. Tutaj wciąż jest bardzo elegancko, ale zasady etykiety powoli się luzują. Toasty szampanem i widok zachodzącego w morzu słońca wydają się równie nierzeczywiste, co wydarzenia mijającego dnia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.