Około 1957 roku bóg zamieszkał na Manhattanie i przyjął imię Halston. Dzięki niemu Ameryka odkryła, że w modzie ma coś ciekawego do powiedzenia.
Halston, scena pierwsza, scenariusz i reżyseria: ja. Po atelier najważniejszego projektanta USA miota się zalana łzami Elsa Peretti, kiedyś modelka i trochę projektantka biżuterii, teraz bardziej to drugie. Jako arystokratka z importu, rodowita Włoszka, Elsa ma megatemperament, w chwilach skrajnego poirytowania ujawnia biegłą znajomość slangu z rynsztoka. Oprócz Elsy, która gestykuluje niczym nasza Krystyna Janda, w gabinecie jest jeszcze gospodarz – Halston. To on zrobił z Peretti najpierw modelkę, a następnie projektantkę, szepnął słowo we właściwe ucho i tadam! – dostała kontrakt u Tiffany’ego. Jest mu za to dozgonnie wdzięczna, tu i teraz płacze z powodu perfum Halstona. Zapach to kreacja projektanta, a już na pewno jego decyzja, natomiast flakon stworzyła Elsa. Gdy wykonała powierzone jej zadanie, Halston przy świadkach zapytał: Ile? W sensie: czym może się zrewanżować. A ona na to: Przestań, od przyjaciół grosza nie wezmę, w życiu. Wystarczy buziaczek oraz jakiś drobiazg z showroomu, np. ta kurteczka z soboli, o, jaka milusia. Wymiana barterowa odbyła się przed premierą perfum. Wszyscy wierzyli, że to będzie kolejny wielki sukces projektanta, ale nikt nie przewidział, na jaką skalę: perfumy Halston okazały się hitem dekady, a może nawet i ćwierćwiecza, przeżyły swojego twórcę, a samo opakowanie zyskało status ikony designu.
Halston, scena druga. Pozostajemy w gabinecie projektanta, bo chociaż wszyscy zazdrośni tudzież trzymani na dystans twierdzą, że chłopak lubi „przypudrować nosek” i pójść w tango, praca nie zrobi się sama, jeszcze nie teraz. Poza tym na 21. piętrze wieżowca Olympic Tower od 1978 roku Halston ma idealne warunki do życia: lustra na całą ścianę, meble z lśniącego drewna lub pleksi, w wazonach 40 storczyków – codziennie nowa dostawa, za oknem iglice katedry Świętego Patryka, a na wyciągnięcie ręki Liza Minnelli, muza, przyjaciółka skandalicznie lojalna, nawet dziś nie powie nic, co mogłoby strącić koronę z głowy Halstona. Ich wzajemne relacje opierają się na absolutnym zaufaniu, zwłaszcza w kwestiach estetyki. Gdy baronowa Rothschild zaprasza Lizę na długi weekend tu i tam w Uropie, największy przyjaciel wśród projektantów mody mówi: Kup pięć sztuk bagażu Louis Vuitton i przynieś do atelier, reszta to już jego broszka, z rozkoszą pobawi się w „walizko, spakuj się”. Zrobi to z miłości, wdzięczności i za free, Liza wie, jak się zrewanżować. W Halstonie odbiera Oscara dla najlepszej aktorki i bierze drugi z czterech ślubów, w Halstonie pokazuje się w telewizji i w Studiu 54, regularnie bywają tam razem, przed wyjściem jedzą lekką kolację: pierwsze danie – łosoś, drugie – kokaina. Jesienią 1973 roku w Wersalu dochodzi do legendarnego pojedynku projektantów amerykańskich z francuskimi, Liza jest wtedy choreografem, dyrektor artystyczną, mistrzem ceremonii i gwiazdą. Amerykanie wygrywają pięć do zera, chociaż w drużynie Francji grają: Saint Laurent, Cardin, Givenchy, Ungaro i Marc Bohan, numer jeden u Diora. Od swego mentora, Charlesa Jamesa, Halston przejmuje życiowe motto: jesteś tak dobry, jak twoi klienci. Pod tym względem naprawdę nie ma się czego wstydzić: Jackie Kennedy, Bianca Jagger, Barbra Streisand, Marisa Berenson, Liz Taylor, prezesowe, baronowe, córki bogaczy. Z tysięcy patentów na szybki sukces wybiera ten, w który wierzy cała Ameryka: nieustanna promocja, permanentna autoreklama.
Wszyscy, których portrety sfabrykował Andy Warhol, chodzą po świecie w Halstonie. Wyjątkiem jest chyba Mao Zedong, głównie dlatego, że panowie nieznacznie rozminęli się w czasie, wielki wódz rewolucji wypisał się z życia cztery lata przed przybyciem do Chin wybitnego projektanta. Może to i dobrze, przynajmniej uniknęli krępującego porównywania swoich osiągnięć. Miliard rodaków wódz Mao ubrał w mundurki, to prawda, ale wszystkie jednakowe, „mao wytworne”, Halston już na starcie przebił go seksapilem. Szmizjerki z firmowego ultrazamszu, arabskie kaftany, piżamy z jedwabnego szyfonu – raczej do szaleństw niż do spania, szorty dla dorosłych kobiet, swetry dla bogaczy… Nowoczesność projektów Halstona opiera się na kroju: tak jedzie nożycami po materiale, by do stworzenia sukienki czy peleryny wystarczał już tylko jeden szew. W 1964 roku w branżowym dzienniku „WWD” wieszczy: Bądźmy szczerzy, w najbliższej przyszłości sukienki nie będą w piórach i z udziwnieniami, im prościej, tym ładniej. Świat kreatorów sukien umiera, zaczyna się nowa era krawiectwa.
Na 11 stronie wspomnień Lesley Frowick, bratanicy Halstona, czytam, że jej wujek miał dwa lata, gdy zdobył tytuł najzdrowszego małego mieszczucha. Na 12 stronie, że w szkole średniej tańczy lepiej od Beyoncé i podpowiada znajomym, w co mają się ubrać, by wyglądać. Dwie strony dalej nachodzi mnie ochota, by postąpić z książką jak niegdyś żołdacy z fortepianem Chopina, ale nie, jak zuch czytam do końca i dzięki temu wreszcie co nieco rozumiem. Halston jest dzieckiem wielkiego kryzysu, urodził się w 1932 roku w Des Moines w stanie Iowa, a to trochę nigdzie. Na chrzcie dano mu dość pospolite imię Roy, szybko więc zaczął robić użytek z drugiego, a nazwisko Frowick zgubił po drodze, do niczego się nie przydało. Przez chwilę studiował rysunek w Chicago, projektował wystawy drogich domów towarowych i wreszcie kapelusze, bo wyjść z gołą głową na ulicę to kiedyś był straszny wstyd. Jako modysta (komputer mówi mi, że nie ma takiego słowa, zły rodzaj) Halston zdobywa najważniejsze klientki Chicago i Nowego Jorku, w tym drugim mieście zarządza działem nakryć głowy domu towarowego Bergdorf Goodman, o jego talencie w samych superlatywach pisze Diana Vreeland, sypią się nagrody. Ten etap kariery trwa ponad 15 lat, daje mu know-how o zasadach funkcjonowania prawie każdej branży: talent to jedna trzecia sukcesu, reszta to urok osobisty, uroda, kontakty, pracowitość i wiara, że jest się wyjątkowym, w tę wiarę trzeba wpompować codziennie litr wysokooktanowego paliwa. Jeszcze w Bergdorf Goodman Halston sugeruje kolegom, że jego imię brzmi bardziej egzotycznie, „a” to fonetyczne „o”. A wtedy z wizytą wpada mama, przypomina synkowi, skąd się wziął, i wymowa zostaje na chwilę wyprostowana.
Około 1980 roku Halston zaczyna wątpić, czy bycie bogiem to na pewno szczyt jego marzeń, mieć wszystko i móc wszystko – jakieś to nieludzkie, rozleniwia wyobraźnię. Swój dom mody organizuje jak sektę, kapłani są tu piękni, ortodoksyjni i na etacie, modelki mają nienormowany czas pracy, pokazów w sezonie jest raptem kilka, ale okazji do promocji – miliony. Bóg lubi wyjść do wiernych w asyście dwóch laureatek Oscara, Bianki Jagger i Andy’ego Warhola, swoje gwiazdy ubiera oczywiście w Halstona i reżyseruje każdy ruch – mają stać, tak by razem ładnie wypełnić cały kadr zdjęcia na rozkładówkę. Top modelki tamtych czasów: Karen Bjornson, Pat Cleveland i Nancy Dugan, żeby nie komplikować sobie życia, prasa określa jednym słowem: halstonetki. Bóg mody mieszka w najbardziej nowoczesnym domu na Manhattanie, wartość rynkowa nieruchomości rośnie w chorym tempie, bo tu dzieją się rzeczy niestworzone, co wieczór rodzi się legenda, jest lepiej niż w Hollywood. Wyreżyserowany przez Frédérica Tchenga paradokument „Halston” to rzecz o bogu, który wolał być cesarzem, a takich fanaberii historia nie wybacza. To jednocześnie opowieść o człowieku, który pomylił reklamę z prawdziwym życiem. W porównaniu ze wszystkimi dotychczasowymi próbami opowiedzenia tego samego rozdziału historii mody Tcheng wreszcie znalazł właściwą perspektywę. Seks, kokaina i rock’n’roll interesują go umiarkowanie, skupia się raczej na ustaleniu początku końca.
Taka historia, taka legenda i co, nic więcej z tym zrobić się już nie da? Po 1990 roku co najmniej sześć razy próbowano reaktywować Halstona bez Halstona, pieniądze wyłożył m.in. najsłynniejszy gwałciciel show-biznesu Harvey Weinstein, a na moment dyrektor kreatywną marki mianowano Sarah Jessicę Parker – pamięć ludzka jest fenomenalna, podobne epizody wykasowuje szybko, bezboleśnie i nie zostawia kopii do zarchiwizowania. Im więcej czasu mija od śmierci projektanta, tym łatwiej zrozumieć, że był jedyny w swoim rodzaju. Naoczni świadkowie staczania się Halstona sugerują, że zniszczyły go dobrobyt, kontrakt ze sprzedającą szmaty sieciówką J.C .Penney oraz Victor Hugo, dyrektor artystyczny marki, typek toksyczny, chociaż wystawy w firmowym butiku robił genialne. Ego projektanta też mu raczej nie pomogło, ale tak naprawdę wykończyła go kasa, wypływała z zatrutego źródła. W listopadzie 1973 roku Halston sprzedał się koncernowi Norton Simon – w zamian za prawa do marki dostał 16 milionów dolarów, wtedy była to góra złota. Z wielką korporacją dało się żyć i współpracować, dopóki kierował nią David Mahoney, przystojny i po amerykańsku nagrzany na sławę, lubił świecić odbitym blaskiem gwiazd Halstona. 25 tysięcy na kolację u Maxima w Paryżu – nie ma sprawy, wyprawa boga wraz ze świtą za ocean, koniecznie concordem, przecież ich czas to pieniądz – trudno, siła wyższa. Trwało to do dnia, gdy David pozwolił połknąć się Esmark Inc., tekstylnej sekcji gigantycznego koncernu Beatrice Foods. Jak wspomina jeden z wieloletnich współpracowników Halstona, do domu mody wtargnęli wtedy bossowie o mentalności producentów majtek. Projektanta zasypała lawina bezczelnych pytań. Co tu robi D.D. Ryan? Jest etatową gejszą. Naprawdę? Wywalić! Po co człowiekowi codziennie świeże kwiaty? Przecież są plastikowe, tańsze i trwalsze, różnicy nie widać. No właśnie. Najbardziej drastyczna scena w filmie Tchenga trwa niespełna minutę i wypełnia ją monolog szefa korporacji, która numer jeden wśród amerykańskich domów mody nabyła. Przed kamerą szef przeżywa orgazm, przypomniał sobie, że do projektanta zwracał się per Roy. Nie Halston, bo do Halstona pełne prawa miała wtedy już korporacja, jego firma. Brak mi słów, aby opisać takich ludzi jak ostatni szef Halstona, pomóc mi może jedynie jidysz, bo w tym języku są i schmuck, i putz. Piękne słowa, mądre, niezbędne, by przetrwać w korporacji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.