Życie po ludobójstwie. Kambodża po Pol Pocie. I wszechobecna trauma. Najnowsza książka Wojciecha Tochmana „Pianie kogutów, płacz psów” to kontynuacja głośnych książek „Jakbyś kamień jadła” i „Dzisiaj narysujemy śmierć” – o codzienności po zbrodniach w Bośni i w Rwandzie. – Reportaż jest o tym, by pokazać też to, co między ludźmi nie działa – mówi Tochman.
Kilka lat temu byłam w Kambodży i zapamiętałam jej mieszkańców jako uśmiechniętych ludzi. Po przeczytania pańskiej książki „Pianie kogutów, płacz psów” przekonałam się, że oni nie mają powodów do radości, a ten uśmiech to fasada.
My aż tak się nie uśmiechamy. Zwłaszcza do obcych. Dlatego tamtejszy uśmiech zwraca naszą uwagę. Po powrocie opowiadamy, że spotkaliśmy szczęśliwych ludzi. Może i tak się zdarzyło. Choć ja bym raczej powiedział: spotkałem życzliwych ludzi. Bo wiem, że ci uśmiechnięci niekoniecznie czują się szczęśliwi. Wystarczy wyjść na chwilę z roli zachwyconego wszystkim turysty i przyjrzeć się ludziom, ich relacjom z innymi. Czy uśmiechają się między sobą tak często jak do gości? Czy jednak widać tam inne emocje? Ja widzę napięcie, uległość, usłużność, wiecznie pochyloną głowę przed tymi, którzy z jakiegoś powodu stoją wyżej w hierarchii.
Nietrudno dostrzec, jak jedni od drugich żyją odgrodzeni. Czasem dosłownie. W miastach otacza się domy kolczastym drutem. Albo murami, z których sterczą kawałki szkła. Zabezpieczane są tak okna, balkony, nawet drzewa, które stoją przy murze. Ludzie boją się ludzi. Czy dzisiejszy strach ma korzenie w strachu z czasów ludobójstwa Czerwonych Khmerów? W „Pianiu kogutów, płaczu psów” szukam odpowiedzi na to pytanie.
To już trzecia pańska książka – po historiach o Bośni i Rwandzie – która dotyka tego tematu. Jak rozmawiać z ludźmi tak brutalnie doświadczonymi?
Najpierw trzeba nawiązać pierwszy kontakt. Ostrożnie. Zwykle znajduję osobę znaną bohaterowi, która mnie anonsuje, przedstawia, mówi, czym się zajmuję. Uprzedza, że zadzwonię. To przygotowanie gruntu. Pani Nhep Sary – tej, która opowiada o „roku wszystkich śmierci”, o tym, jak Pol Pot zgładził jej męża i troje dzieci, po czym zmusił do ponownego małżeństwa z nieznajomym – zapowiedziała mnie jej własna córka. Spotykaliśmy się w domu, w Phnom Penh. Do rozmowy potrzebna jest bezpieczna przestrzeń. To bohaterowie zwykle ją wybierają. Może nią być nawet samolot.
Właśnie taką przestrzeń wybrał Leonard – bohater książki „Dzisiaj narysujemy śmierć”. Znaliśmy się już prawie dwa lata, mieliśmy za sobą wiele przegadanych godzin, darzyliśmy się zaufaniem. Jednak Leonard nigdy nie powiedział mi, jak Hutu zamordowali jego mamę. Miał wtedy dziewięć lat. Dorósł, przekroczył dwudziestkę i wciąż nie mógł wydobyć z siebie tych kilku zdań. Aż do dnia, gdy po raz pierwszy opuścił Rwandę – po raz pierwszy oderwał się od ziemi. W drodze z Rwandy do Europy na pokładzie samolotu poprosił o mój notes i długopis. Powiedział: „Mamę zabili sąsiedzi”. I zaczął rysować: „Tu był nasz dom, tu ich. Tu byli oni, tu mama”. Z tego szkicu wziął się tytuł mojej rwandyjskiej książki – z samolotu, który pewnej kwietniowej nocy 2010 roku leciał z Kigali do Brukseli. Dla Leonarda było to najlepsze miejsce do opowieści o najgłębszej ranie. Wysoko nad światem. Daleko od domu, którego zresztą od ludobójstwa już nie miał.
Zazwyczaj jednak to dom jest tą przestrzenią?
Często. Dom jest bezpieczny. Choć nie zawsze. Czasem trzeba się umówić w kawiarni. Dla reportera to kiepskie miejsce, bo obok siedzą inni ludzie, jest za głośno albo za cicho. Nie ma prywatnej przestrzeni. Ja w ogóle nie lubię dokumentacji przy kawie. Wolę z bohaterem czy bohaterką pójść przed siebie, jego drogą, zajrzeć do jego czy jej miejsc. W takich sytuacjach ludzie mówią najwięcej. Nie ważą słów jak przy kawiarnianym stoliku. Spacerujemy. Patrzę, słucham, rzadko pytam. Raczej proszę o opowieść.
Czy istnieje granica, której w tych rozmowach pan nie przekroczy?
Mnóstwo. Trudno mi je teraz nazwać. Pojawiają się w trakcie rozmów, ale i podczas pisania. Gdy ktoś dzieli się ze mną opowieścią o własnym bólu, często najintymniejszym, muszę być ostrożny. Nie wolno mi ranić bohatera po raz drugi. Taka rozmowa to stąpanie po cienkim lodzie. Człowiek zgodził się na spotkanie – z jakiegoś powodu to dla niego ważne. W kontakcie z reporterem dostrzega jakiś sens. Albo i cel. To dobrze. Ale to nie zwalnia mnie z delikatności. I z odpowiedzialności. To linie, których nie przekraczam. Zdarza się, że sam rozmówca prosi: „Wybacz, na tym skończymy”. Szanuję to, nie naciskam, nie dopytuję, nie drążę.
Ja też mam swoje limity. Bywa, że ludzie mówią mi tak straszne rzeczy, że nie jestem w stanie ich słuchać. W Rwandzie, w odróżnieniu od Kambodży, w więzieniach siedzą także szeregowi zabójcy, nie tylko liderzy. Chcąc skrócić wyrok i dostać się z ciężkiego więzienia do takiego o lżejszym rygorze, muszą do wszystkiego się przyznać. Niestety, i mnie opowiadali szczegół po szczególe, kogo i jak zabijali. Nie mogłem im przerwać, powiedzieć, że dziś więcej już nie udźwignę, bo pozwolono mi w tym więzieniu pracować tylko jeden dzień. Ja to ja, ale moja tłumaczka? Co ona czuła? W czasie ludobójstwa studiowała w Paryżu psychologię. Była daleko, gdy w Rwandzie zabito niemal całą jej rodzinę. W więzieniu słowa ludobójców tłumaczyła profesjonalnie, bez zmrużenia oka, ale wiem, że jej granice zostały wtedy przekroczone.
A granice czytelników? Są tacy, którzy wiedząc, o czym piszę, nawet po to nie sięgają. Ci, którzy czytają, mówią mi, że znowu pojechałem po bandzie. Bywają literaturoznawcy, którzy widzą w książce tylko to, co jest napisane. Samą powierzchnię. Nie czytają między wierszami. Ich organizmy stawiają granice. Odmawiają głębokiej konfrontacji z okrucieństwem, które opisuję. Moja bohaterka mówi w „Pianiu kogutów, płaczu psów”: Ja wam opowiadam tylko połowę. Gdybym opowiedziała wszystko, pękłoby mi serce. Ja może nie piszę połowy, ale też nie piszę wszystkiego.
To trzecia książka o ludobójstwie, jednak już wcześniejsze pańskie reportaże dotykały zazwyczaj traumatycznych ludzkich doświadczeń.
Zawsze pisałem o tym, co się między ludźmi dzieje. Ludzkie relacje nie zawsze są pełne miłości, lojalności i zaufania. Może reportaż pisze się po to, by pokazać, co między ludźmi źle działa? I po to, by spytać, dlaczego tak jest? Ale w moich książkach widać też sporo dobra. Ludzkie więzi są silne. Nie rozrywa ich nawet śmierć. „Jakbyś kamień jadła”, opowieść przywieziona z Bośni, traktuje właśnie o tym – o odpowiedzialności żywych za swoich umarłych, o rozrywającej tęsknocie.
W książce „Pianie kogutów, płacz psów” znowu jest trudno. Dotyka pan drugiego dna uśmiechniętej Kambodży, pokazując emocjonalnie okaleczone społeczeństwo.
W książce są konkretne, twarde fakty. Ale i sporo subiektywnych wrażeń, wątpliwości, niepokojów. Piszę o tej Kambodży, której doświadczyłem. Tak ją zobaczyłem i tak zrozumiałem. Inny reporter czy pisarz – oczywiście – napisałby o niej inaczej. Każdy odbiera świat po swojemu. Ja staram się go widzieć także oczami moich bohaterów. I opowiedzieć go ich doświadczeniami. A często ich słowami.
To, o czym pan teraz mówi i napisał w książce, doktor Sotheara Chhim określił jako baksbat.
Baksbat istnieje w kulturze khmerskiej od stuleci, ale Czerwoni Khmerzy go wzmocnili, utrwalili na pokolenia. To strach po traumie, który nie odszedł. Ludzie są nieufni, posłuszni, ulegli, nie mają własnego zdania, nie chcą się wychylać. Baksbatowi sprzyja dyktatura, która w Kambodży ubiera się w szatki demokracji. Ten sam premier rządzi tam od 34 lat. Ludzie boją się mówić publicznie, co sądzą o polityce. Prawa człowieka, który cierpi na baksbat, łamie się łatwo i bezkarnie.
Ludobójstwo w Kambodży, również z perspektywy dwóch poprzednich pańskich książek, jest najmniej przepracowane.
Rwanda próbowała przeprowadzić proces pojednania. Ono jest fasadowe, nieszczere. Jednak w przestrzeni publicznej nie ma już podziału na Tutsi i Hutu – są Rwandyjczycy. W Kambodży żadnego pojednania nie było. Ćwierć wieku temu ogłoszono akt abolicji, który zmył krew z rąk większości katów. Ich czyny nie zostały nazwane ani osądzone. Skazano jedynie kilku liderów. Władza nie sprzyja debacie o tym, co Khmerzy zrobili Khmerom 40 lat temu.
Czyli hasło operacji „zerwać łańcuch” z pańskiej książki można odnieść nie tylko do akcji polepszenia bytu osób chorych psychicznie, lecz także do szukania sposobu na przepracowanie tego, co między ludźmi złe?
Mam nadzieję, że czytelnicy doceniają uniwersalne przesłanie tego, co piszę. Chciałbym, by „Pianie kogutów, płacz psów” odbierano nie tylko jako opowieść o Kambodży. Nie tylko jako opowieść o chorych psychicznie. Ludobójstwo może się zdarzyć wszędzie zwykłym ludziom bez względu na to, kim są, gdzie mieszkają i w co wierzą. Za ludobójstwem zawsze stoi władza. Ona je stymuluje i organizuje. A potem ludzi zostawia. I katów, i ofiary.
Jak mają wrócić do życia ludzie w społeczeństwach spętanych tym łańcuchem, straumatyzowanych? Czy to w ogóle możliwe?
I mnie te pytania męczą. W pracy szukam na nie odpowiedzi. Jak po tamtym można żyć i nie oszaleć? Pytałem o to także w Rwandzie. I w Bośni. Książkę „Jakbyś kamień jadła” zacząłem dokumentować w oblężonym Sarajewie 1 stycznia 1993 roku. Od tamtego mroźnego dnia mierzę się z tą tajemnicą.
Wojciech Tochman (ur. 1969 r.) – jeden z najważniejszych polskich reporterów i autorów literatury faktu. Jego książki wywołują ożywione dyskusje i wchodzą do kanonu reportażu. Dwukrotny finalista Nagrody Nike i Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej Angelus. Laureat Premio Kapuściński przyznawanej w Rzymie oraz Pióra Nadziei – wyróżnienia Amnesty International. Publikuje w „Dużym Formacie” – magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.