W grudniu w Syrii wydarzył się cud – upadł reżim, który miał trwać wiecznie. O życiu Syryjczyków w czasie wojny i ostrożnych nadziejach na przyszłość z Moniką Ślósarską – zastępczynią szefa misji Lekarzy bez Granic do spraw operacyjnych w Syrii – rozmawia Katarzyna Boni.
Katarzyna Boni: Z Syrii wyjechałaś we wrześniu 2024 roku – po dziewięciu miesiącach spędzonych w północno-wschodnim regionie kraju. Wojna domowa trwała od 13 lat. Czy ktokolwiek przewidywał, że niebawem rozpocznie się ofensywa i reżim upadnie w ciągu dwóch tygodni?
Monika Ślósarska: Jednym z programów Lekarzy bez Granic jest przygotowanie się do udzielania pomocy natychmiastowej. Do moich obowiązków należało – na podstawie rozmów z pracującymi z nami Syryjczykami – rozpisywanie możliwych scenariuszy. Spędzaliśmy nad tym długie godziny. A i tak żadna z zakładanych przez nas wersji przyszłości nie przewidziała tego, że rządy Asada mogą się skończyć. To było wielkie zaskoczenie.
Pod koniec listopada rebelianci z różnych grup, pod przewodnictwem Haiat Tahrir asz-Szam (Organizacji Wyzwolenia Lewantu), rozpoczęli ofensywę przeciwko syryjskiej armii wspierającej Baszara al-Asada. W ciągu trzech dni przejęli Aleppo, potem kolejne większe miasta. 8 grudnia zdobyli Damaszek. Asad uciekł z kraju, otworzyły się bramy więzień, w których reżim przetrzymywał tysiące mężczyzn, kobiety i małe dzieci. Co czułaś, kiedy o tym usłyszałaś?
Nie wierzyłam w to, co widzę. Czytałam wiadomości po cztery razy. Znam geografię Syrii na pamięć, a co chwilę otwierałam mapę, żeby sprawdzić, czy to możliwe. Byłam ogromnie wzruszona, mam wielu znajomych, którzy musieli z Syrii uciekać. Zawsze powtarzali, że chcą wrócić do domu.
Wojna domowa w Syrii zaczęła się w 2011 roku, na fali arabskiej wiosny. W południowym mieście Dara nastolatkowie narysowali na ścianach szkoły graffiti wymierzone w reżim Asada. Rodzina Asadów przejęła władzę w Syrii siłą w 1971 roku. Od tego czasu wykorzystywali wszelkie sposoby, by utrzymać się przy władzy –cenzurowali, podsłuchiwali, wsadzali do więzień bez wyroku, torturowali. Ludzie w Syrii znikali, doszło do kilku masakr. Dlatego nastolatków natychmiast uwięziono, a kiedy na ulice wyszły pokojowe demonstracje, wojsko zaczęło strzelać. To krótkie tło początków wojny, która przez 13 lat zmusiła 12 milionów ludzi do ucieczki z domu. Po zdobyciu Aleppo w grudniu 2016 roku przez wojska Asada konflikt rozgrywał się z dala od pierwszych stron międzynarodowych gazet. Ale choć o nim nie słyszeliśmy, to wcale się nie skończył.
To jest dla mnie bardzo ważne. I ważne dla organizacji humanitarnych. W początkowych latach konfliktu na pomoc humanitarną w Syrii płynął strumień pieniędzy – i od indywidualnych darczyńców (to dzięki ich wpłatom działają Lekarze bez Granic), i z grantów – tak duży, że był problem z ich rozdysponowaniem, bo dostęp do Syrii był utrudniony. A w 2024 roku plan pomocy humanitarnej dla Syrii został sfinansowany tylko w 20 procentach. 80 procent potrzeb nie zostało zaadresowanych.
Jakie to potrzeby?
Kiedy w styczniu 2024 roku jechałam do Syrii, wiedziałam, czego się spodziewać, a i tak zaskoczyło mnie, jak dramatyczna była to rzeczywistość. Brakowało wody, jedzenia, leków. Ludzie mieli kłopot, żeby dostać się do lekarza – kobiety w ciąży, małe dzieci, osoby cierpiące na choroby niezakaźne: cukrzycę, padaczkę, problemy z tarczycą. Leki były luksusem – o ile Syryjczycy nie dostali bezpłatnych leków od nas, nie mogli sobie na nie pozwolić, bo nie starczyłoby pieniędzy na wodę czy jedzenie. W mieście Raka prowadziliśmy – i dalej prowadzimy – opiekę szpitalną i ambulatoryjną dla niedożywionych dzieci – te punkty są cały czas pełne. Rodziny naprawdę mają kłopot z zapewnieniem sobie jedzenia. Do tego dochodzi niska jakość wody, szczególnie małe dzieci cierpią na ostre biegunki.
To jest ważny wątek, który został przysłonięty wojną domową: w północno-wschodniej Syrii trwa kryzys dotyczący wody. Woda powierzchniowa jest zanieczyszczona, a gruntowa jest zasolona. Przez największe miasta codziennie przejeżdżają prywatne beczkowozy, które dystrybuują wodę. Z jednej strony to świetnie – gdyby zniknęły, ludzie straciliby dostęp do wody pitnej. Ale z drugiej: olbrzymia część dochodów zostaje wydana na wodę. I są to pieniądze, które nie pójdą na leki, jedzenie czy wykształcenie dzieci. Jednym z programów realizowanych przez Lekarzy bez Granic jest dostarczanie wody pitnej do obozu Al-Hol – zarządzanego przez koalicję do walki z Państwem Islamskim – o którym mówi się „więzienie dla żon i dzieci bojowników ISIS”.
Oprócz problemów związanych z codziennym przeżyciem dochodzą żałoba po tych, którzy zginęli, i strach o niepewną przyszłość. 13 lat życia w stanie wojny musi odbijać się na psychice.
Przez te dziewięć miesięcy widziałam, jak ludzie są zmęczeni. Codzienne życie jest wypełnione tym, żeby bezpiecznie dojechać do pracy i z niej wrócić. W regionie, w którym pracowałam, co chwilę coś się działo: ataki dronów, potyczki między grupami zbrojnymi, najazdy wojowników Państwa Islamskiego. Musiałam się przyzwyczaić do tego, że codziennie rano przy kawie opowiadamy sobie, gdzie uderzył dron, ilu ludzi zginęło, ilu jest rannych. Czuć było napięcie – jak wytrwać w sytuacji niekończącej się wojny, co robić z dziećmi? Każdy miał swoje marzenia, ale niewielu liczyło na to, że się spełnią.
Wielu moich syryjskich znajomych zdawało sobie sprawę z tego, że zostali zapomnieni. To dla nich bolesne. Wojna zaczęła się od protestów, które miały do Syrii sprowadzić demokrację – Syryjczycy czuli, że zostali zdradzeni, odebrano im sprawczość dotyczącą tego, co się w ich kraju dzieje. Do tego zawiodła pomoc humanitarna. To wystawia złe świadectwo krajom, które obiecywały, że nie zostawią Syryjczyków.
Ale istnieje potężna diaspora syryjska – olbrzymia liczba Syryjczyków musiała uciekać z kraju. I to Syryjczycy pomagają sobie nawzajem. Raz musieliśmy wysłać zespół do Dajr az-Zaur, gdzie podejrzewano, że wybuchła epidemia cholery. Z uwagi na wysoki poziom ryzyka docierały tam tylko nieliczne międzynarodowe organizacje humanitarne. Dojechaliśmy do bardzo dobrze funkcjonującego szpitala w 100 procentach sfinansowanego przez Syryjczyków zza granicy.
Na terenach, które zostały pod kontrolą rebeliantów – nie funkcjonowało państwo Asada. Rozmawiałam z aktywistami syryjskimi, którzy na północy pomagali zorganizować edukację, szpitale, wywóz śmieci. Uczyli się budować państwo od podstaw. Ich doświadczenie może się teraz przydać.
Przez 13 lat konfliktu ponad połowa obywateli musiała uciekać z domu – albo poza Syrię, albo wewnątrz jej granic. Ale na miejscu zostali ludzie – chociażby lekarze. Dzięki nim mogliśmy w ogóle prowadzić nasze działania. To są ludzie, którzy przetrwali i z pewnością są w stanie uczestniczyć w budowaniu lepszej przyszłości. A sceny, które widzieliśmy po przejęciu Damaszku – Syryjczycy w Libanie, Turcji, Jordanii czekający na granicy, żeby wrócić do domów – pokazują, jak bardzo tęsknią za ojczyzną. O ile społeczność międzynarodowa będzie w stanie wspierać Syryjczyków w przeprowadzeniu zmiany, a nie rozgrywać własne interesy, które nie dotyczą tego, co najważniejsze dla syryjskiej społeczności, o tyle jest szansa, że w Syrii naprawdę coś się zmieni na lepsze.
Byłam w Syrii przed wojną, później pisałam z obozów dla uchodźców. Kiedy usłyszałam o tym, że praktycznie w dwa tygodnie rebelianci obalili Asada, poczułam radość, wręcz euforię. Dzisiaj naprawdę potrzebujemy dobrych wiadomości. A potem zobaczyłam te sceny, o których wspominasz – ludzie z obozów w Turcji, Libanie, Jordanii ruszają w stronę syryjskiej granicy. Pełni radości, ulgi, że wreszcie mogą wrócić do domu. Tylko do czego wracają?
Trzeba zrozumieć, że konflikt zbrojny nadal się toczy. To nie jest tak, że w ciągu dwóch tygodni zniknęły wszystkie siły zbrojne i ustały działania wojenne. Z części, która przeszła spod kontroli kurdyjskiej pod kontrolę syryjskich rebeliantów, uciekło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Dotarli do Raka, w której działamy. Dystrybuowaliśmy dla nich namioty, wodę pitną i jedzenie. Ludzie są znowu świadkami przemocy, muszą opuszczać domy – niepewni tego, co ich czeka.
Jednak pierwsze sygnały po przejęciu władzy przez dowódcę rebeliantów Ahmeda al-Szaraa niosą nadzieję na zjednoczenie rozdartego wojną społeczeństwa. Ale to, co na pewno pokazała wojna w Syrii – i pewnie dlatego przestaliśmy ją śledzić, bo pogubiliśmy się w jej wątkach – to że nic nie jest czarno-białe, nie da się świata podzielić na dobry i zły.
Dla nas jako dla organizacji medycznej i humanitarnej kluczowe w tym wszystkim są etyka medyczna i neutralność. Lekarze bez Granic nie są stroną, która ma się wypowiadać, kto jest dobry, a kto zły. Jeśli widzimy trzyletnie niedożywione dziecko, to naprawdę nie ma znaczenia, kto jest rodzicem tego dziecka i jakie ma poglądy polityczne. Kluczowe jest, żeby dziecko miało dostęp do lekarza. Ludzi nie stać na podróż do lekarza albo na leki ratujące życie i zdrowie i do tego przykładają się wszystkie strony konfliktu. Cywile ucierpieli w niesamowity sposób. Przez dziewięć miesięcy nie poznałam nikogo, kto nie miałby rodziny rozbitej przez wojnę. Należy teraz zadbać o to, żeby to syryjska ludność mogła decydować o odbudowie swojego państwa.
Czy Lekarze bez Granic zostaną w Syrii?
Zdecydowanie! Od początku wojny domowej nie mieliśmy dostępu do obszarów pod kontrolą rządu syryjskiego. Mam nadzieję, że to się zmieni i rozszerzymy nasze działania na całą Syrię. W Syrii nadal są lekarze, nadal są pielęgniarki. Nadal są Syryjczycy, którzy są gotowi do tego, by pomagać. Mają teraz pełne ręce roboty. Mam nadzieję, że rąk do pomocy będzie coraz więcej.
Czytałam o wyzwaniach, przed którymi stoi Syria. Ludzie wracają do ruin, do zaminowanych pól, do zerwanych więzów społecznych.
Nie powiem nic nowego: dla tych ludzi najważniejsze jest bezpieczeństwo. To jest olbrzymia przestrzeń do zagospodarowania, żeby umożliwić ludziom odbudowę domów, zapewnić im dostęp do wody. Kryzys dotyczący wody wysunie się na pierwszy plan. Do tego konieczny jest dostęp do lekarzy: kobiety w ciąży nie wrócą do Syrii, jeśli nie będą miały dostępu do położnej i ginekologa. Rodziny z dziećmi nie wrócą, jeśli nie będzie dla tych dzieci opieki i szczepień. To są podstawowe rzeczy, które w każdym kryzysie humanitarnym decydują o tym, ile istnień ludzkich przetrwa. Zdaję sobie sprawę, że mówię o rzeczach oczywistych, a jednocześnie moja perspektywa jest idealistyczna. Bo politycznie to będzie olbrzymie wyzwanie – dopiero zobaczymy, co się będzie działo, jak państwa zaangażowane w konflikt i go rozgrywające będą w stanie spełnić oczekiwania dotyczące tego, co tak naprawdę jest najbardziej potrzebne Syryjczykom.
A co jest najbardziej potrzebne Syryjczykom?
Myślę, że o to należy wreszcie zacząć pytać Syryjczyków.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.