Ich produkty można nabyć w sklepie w nowojorskiej MoMA i Vitrze w Niemczech, Kim Kardashian kupuje drewniane zabawki Wooden Story swoim dzieciom, a twórcy firmy niedawno odebrali w Londynie międzynarodową nagrodę BuyMeOnce Excellence Award dla dizajnu łączącego wartości estetyczne i ekologiczne. – Może nie wyjechaliśmy z mężem w świat, ale świat przyjechał do nas – mówi Gosia Borowy, która razem z mężem Wieśkiem prowadzi firmę w wiosce pod Babią Górą.
Jeśli Gosia nie jest akurat na targach dizajnu w Mediolanie czy Londynie, każdego wieczoru w swoim domu w maleńkiej Białce siada przy komputerze. Odpowiada na mejla z Japonii albo z Nowego Jorku, a potem przegląda Instagram, wyszukując wzmianki o przedmiotach, które produkuje jej rodzinna firma Wooden Story. Wybrane zdjęcia podrzuca córce, studentce architektury w Krakowie, która zarządza firmowymi mediami społecznościowymi. A rano…
– Rano lecę do swoich kurek, żeby je wypuścić na trawkę! – śmieje się Gośka. – Tylko dzięki temu mam energię, żeby tworzyć, wymyślać i zarządzać.
Ale też zmagać się ze zmiennymi przepisami, przewalać tony papierologii czy pertraktować z dystrybutorami. Jak każdy mały polski przedsiębiorca. Chwilę po spotkaniu z ulubionymi kurami, które mieszkają obok siedziby firmy (budynek stoi trochę za wioską, bliżej lasu), zacznie się dzień pracy w manufakturze. Wiesiek stanie przy maszynach i narzędziach ramię w ramię ze swoimi ludźmi, Gosia w swoim biurze za przeszkloną ścianą usiądzie przy biurku. Będą piłować, heblować, strugać, bębnować, polerować, malować, olejować, pakować. W przerwie spotkają się na kawie, a jeśli jest ciepło, wyjdą do ogrodu, podjedzą malin, agrestu, truskawek, zerwą śliwkę czy inną czereśnię z drzewa. A Gosia to nawet czasem dla relaksu popieli swoją ziołową grządkę. Dziewczyny się śmieją, że przecież ona ma już „swoje panie do pielenia”, bo jej kury ukochanych ziół i kwiatów nie ruszą, a chwasty wydziobią.
Bo praca ma sens
Zespół liczy kilkanaście osób, wszyscy się znają, rotacja pracowników jest znikoma i nawet już kilka małżeństw się tu poznało. Do pracy idą z przyjemnością, bo ją kochają. Wbrew polskim standardom tutaj szefowie to nie królowie, a pracownicy to nie poddani.
– Kiedy mam ciężki dzień, bank odmawia finansowania naszych nowych produktów albo wprowadzono kolejny zabójczy dla małych firm przepis, wtedy idę do roboty, do moich ludzi. I poczucie sensu wraca – mówi szefowa Gosia. – Widzę, jaką mają wiarę we mnie. U nas pracuje maksymalnie 15 osób, dlatego podkreślamy, że to jest ręczna robota: manufaktura. Wszystko robią miejscowi – z pasją i miłością. Panowie, którzy tną, obrabiają, wycinają deski i kształty. Dziewczyny, które bębnują (czyli oczyszczają klocki na maszynie z bębnem – przyp. aut.), malują, pakują. Oni się tym cieszą. Jak choćby ostatnio, kiedy dzwoni jakaś mama i mówi: „Nie wiem, co wy z tym robicie, czy tam jest jakaś magia, ale moje dziecko 45 minut bawiło się jedną zabawką, a u niego to niespotykane”.
Zdecydujcie, co wybieracie
Od czasów upadku komuny sporo widziano firm (choćby produkujących zabawki), które starały się przywoływać świat autentycznych materiałów, starego rzemiosła, powrotu do korzeni. A skąd się wzięła „drewniana historia” Borowych?
– Jesteśmy trzecim pokoleniem robiącym drewniane zabawki i inne produkty z drzewa w Beskidach – wyjaśnia Gosia. – Nie da się takiej firmy zbudować w jeden dzień. Trzeba tym żyć i być zaangażowanym całym sercem, żeby na końcu wyszło, jak należy. Dziadek męża pracował we wsi obok, potem kiedy jego syn, a mój teść, ożenił się na Białce, warsztat został przeniesiony tutaj. Stolarstwo zawsze u nas było. Poddawane różnym próbom czasu, modom, trendom. Nie wyskoczyło nagle ewoluowało. Najpierw robiono u nas strugane ptaszki, klocki, układanki, różne produkty z ludowego kanonu. Jak ktoś zlecił beczki, to dziadek robił beczki np. na miody, kapustę, jak narty, to strugał narty. Ale zawsze zabawki były „kręgosłupem”.
Warsztat przejęli z mężem w latach 90. Byli bardzo młodzi. – Jesteśmy z Wieśkiem parą od ósmej klasy szkoły podstawowej – śmieje się Gosia. – On uczył się fachu od ojca, jak jeszcze byliśmy dzieciakami. Potem poszłam do średniej szkoły, Wiesiek do warsztatu, ale już wiedzieliśmy, że będziemy to razem prowadzić. Kiedy w Polsce otworzył się rynek i był szał na wszystko, co świecące, grające, kolorowe przyszło z Zachodu, zabawki drewniane poszły w odstawkę. Trzeba się było utrzymać na rynku, więc nadal robiliśmy drewniane produkty, ale mniej zabawek. Zawsze jednak były w naszych sercach i szufladach. Czekały. W końcu wróciła moda na drewniane klocki i zdecydowaliśmy: odkurzamy i odświeżamy nasze dawne projekty. Sam produkt nadal jest wytwarzany tak jak dziesiątki lat temu. Ta sama technologia, ten sam kunszt i ta sama ręczna robota.
Dziś państwo Borowy produkują zabawki i meble dla dzieci: krzesełka, stoliki, łóżeczka i ławy. – Meble pojawiły się dlatego, że kiedy oglądaliśmy zdjęcia wnętrz, w których ludzie mają nasze zabawki, widzieliśmy otoczenie niekoniecznie dobre dla planety. Nie chcemy krytykować, tylko dawać alternatywę. Mówimy: macie nasze meble z certyfikowanego drewna. Nie niszczymy drzew, nie produkujemy plastiku i nie wpuszczamy go do oceanu. Sami zdecydujcie, co wybieracie.
Spiesz się powoli
Surowiec to podstawa w każdej branży produkcyjnej. Drewno certyfikowane, o którym wspomina Gosia Borowy, oznacza, że za każde drzewo wycięte dla Wooden Story, sadzone jest nowe.
– Coś bierzemy, więc coś dajemy w zamian – wyjaśnia. – To proces, nasza produkcja nie jest więc szybka. Nie jesteśmy Chuckiem Norrisem, który zje wszystkie pączki, ani firmą, która musi być wszędzie. Dzięki takiemu podejściu wciąż mamy radość życia, satysfakcję z pracy i spokój ducha. Mogłabym wziąć kredyt i wybudować fabrykę na 500 osób, mieć zagranicznego inwestora i robić naprawdę dużą produkcję. Ale wtedy nie ma już z ludźmi osobistego kontaktu, nie widzisz całości, stresy są większe. Dlatego rozwijamy się powoli.
Od wyboru materiału zaczyna się konsekwentna filozofia firmy, która przekłada się na wszystkie elementy. – Żyjemy na tym świecie, mamy trójkę dzieci i chcemy, żeby one miały czym oddychać. Robimy więc wszystko w zgodzie z naturą. Jeżeli papier, to recyklingowany i taki, który da się recyklingować dalej. Jeżeli barwniki, to takie, które można jeść, bo przecież każdy rodzić małego dziecka wie, że najpierw zabawka ląduje w buzi malucha. Naszych zabawek nie lakierujemy, tylko olejujemy. Jest na rynku wiele firm, które oferują gotowe produkty, ale jak przyszło do badań, wszystkie zawierały jakieś „substancje chemiczne w dozwolonych ilościach”. A my nie chcemy dozwolonych ilości! Nie chcemy żadnej chemii. Skoro można było za czasów dziadka, to da się i teraz. Udało się, zrobiliśmy to, ale zabrało nam to masę czasu.
99 procent sprzedaży Wooden Story to eksport. Od Skandynawii po Abu Dhabi, od Nowego Jorku po Japonię. – Odpowiedzialność ekologiczna i międzyludzka jest naszym priorytetem, stąd ostra selekcja współpracowników. Na Polskę musimy jeszcze poczekać. Jesteśmy otwarci, ale stawiamy wysoko poprzeczkę. Chcemy trafiać tylko w takie miejsca, gdzie pasujemy i gdzie nas rozumieją. Dlatego musieliśmy zrezygnować z niektórych dystrybutorów. Byłam dziewiątym dzieckiem w rodzinie, więc nic nie mogło się u nas zmarnować. Tata był muzykiem, grał na akordeonie po okolicznych weselach, co czasem ktoś jeszcze wspomina. Od maleńkości uczył mnie pielić grządki, szanować ziemię. A mama zajmowała się domem.
Dotykają, wąchają, głaszczą
Kiedy rozmawiamy o zasobach, słyszę od Gosi, że jednak najważniejsi są ludzie. – Kiedy już chłopaki obrobią drewno i nadadzą mu kształty, potem te elementy przechodzą w ręce naszych cudownych kobiet. I one pieszczą je jak kochanka, wygładzają nie tylko papierem ściernym, ale i gąbkami, bo muszą być gładziutkie jak jedwab. Na targach klienci biorą nasz gryzak do ręki i mówią – to niemożliwe, to jest z drewna, a nie z plastiku? Dotykają, wąchają, głaszczą. Kiedyś słyszę, jak jeden pan mówi do drugiego: „To jest na pewno robione na laserze!”. Wtedy myślę, chichocząc: „Żebyś ty, człowieku, widział ten laser! Jak nasz Wojtek leci na zwykłej pile cyrkularce i kapuje (tnie) kantówkę na klocki!”.
Pocięte elementy są selekcjonowane: niektóre będą kolorowe, inne naturalne. Jeśli idą do malowania, trafiają do Madzi, która moczy je w naturalnych barwnikach. Następnie jest suszenie na sitach, a potem olejowanie u Natalki. – Drzewo ma swoje właściwości organiczne, osobowość, usłojenie. Ono pracuje. Jeżeli np. poczuje wodę, kiedy jest farbowane, to czasem pęknie. Widać to dopiero, jak się wysuszy, więc dziewczyny na górze jeszcze raz oglądają każdy klocek. Wkładają do kartonów, zapinają metki. Powiem ci, że jak czasem wchodzę na górę i widzę to wszystko popakowane, to zawsze oddaję honor tym ludziom. Kiedy dotknę zabawki, przejadę ręką po klocku, widzę, jakie to piękne. Po prostu dzieło sztuki. Dostrzegam, ile tam pracy, ile miłości, ile staranności. Nie byłoby Wooden Story bez tych ludzi.
Profesjonalni naturszczycy
Kiedy pytam, kto w firmie projektuje wzory, Gosia odpowiada, że to pokolenia stolarzy i dzieci je stworzyły. Oni dziś najwyżej ulepszają, dopracowują. – Mamy na pokładzie wspaniały zespół niesamowicie utalentowanych artystów (I tu Gosia prosi, żeby koniecznie wymienić: Sarna, Magda, Alicja, Beata, Monika, Piotr, Jan i Żaneta). Kiedy zaś projektujemy coś nowego, zapraszamy też różnych specjalistów. Ale i tak zawsze pytam swojego serca: czy mi się to podoba, czy trzeba jeszcze nad tym popracować. Teraz tworzymy nową rzecz, która będzie niespodzianką. Bardziej gra niż zabawka. Powołaliśmy fajny sztab ludzi, włącznie z fenomenalnym grafikiem zza oceanu, którego nazwiska jeszcze nie mogę zdradzić.
Pytam, czy nigdy nie chciała iść na studia projektanckie. Ruszyć po doświadczenia w daleki świat. – Był taki moment, że chciałam studiować, ale nie dałam rady tego pogodzić – przyznaje Gosia. – Jestem szczęśliwa, kiedy wracam do domu z targów. Uwielbiam to miejsce, kocham swoją pracę i mój mąż też ją kocha. Mam swoją odskocznię – czytam biografie, pracuję w ogródku, a on ma swoją – łowienie ryb. Zabiera naszego psa Dżejka na łódkę, pies składa łapki na kadłubie, uszy mu furkoczą na wietrze i tak patrolują wspólnie jezioro. Nasze dzieci też się tu wychowały i widzę, że wchłonęły wiele z tego klimatu. Najmłodsza Ania ma 14 lat i już jest bardzo zaangażowana w to, co robimy. 20-letni Dawid wdraża się powoli w pracę w warsztacie, a najstarsza 24-latka – Justyna – studiuje architekturę i pracuje z nami. Ostatnio usłyszeliśmy z mężem, jak rozmawiali: „To jak będzie z Wooden Story? Ja robię to i to, ale tę działkę kto z was przejmie?”. A my z mężem: „Hej, my się jeszcze nie wybieramy na emeryturę”. Ale fajnie, że oni chcą to kontynuować. Dobrze, że najstarsza córka trochę już pojeździła po świecie, miała okazję spróbować różnych rzeczy i sama wybrać, czego potrzebuje. Mówi, że teraz każdą wolną chwilę chce być z nami.
Jej marzeniem jest zaprosić młodych projektantów do współpracy. – Skoro mamy możliwość promować się na rynkach zagranicznych, to trzeba dać innym szansę. Na razie nawiązaliśmy współpracę z uczelniami zagranicznymi. Na ostatnim Design Week mieli swoją przestrzeń wyposażoną w nasze meble dziecięce i zabawki, przewinęły się przez nią tysiące ludzi. Zgłaszają się studenci z całego świata na praktyki w warsztacie Wooden Story. Nie możemy wszystkich przyjąć, ale czuję, że potencjał jest ogromny. No i nasze rzeczy jeżdżą po świecie. Zaproszono nasze produkty do sklepu MoMA w Stanach Zjednoczonych i Vitra w Niemczech, nawet Kim Kardashian sprzedaje nas w swoim sklepie internetowym. Może nie wyjechaliśmy z mężem w świat, ale świat przyjechał do nas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.