Tuż przed premierą nowego spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego, Mike Urbaniak wspomina legendarnego „Kruma” i wyjaśnia, na czym opiera się sukces dramatów Hanocha Levina na polskich scenach.
Ach, co to był za spektakl. Jeden z tych, które zostają w głowie do końca życia. Co to człowiek oczy zamknie i każdą scenę widzi, i parkiet w jodełkę, i okrągły drewniany stół, i skrzypiące kinowe fotele, i kanapy w trzech kolorach, i wielki ekran, i intensywną czerwień światła, a potem zieleń. I ścisk niemożebny w pamięci zostaje, ścisk na widowni. Ludność jak kury na grzędach, siłą niemal poupychana w teatralną ciasnotę, bo każdy chce zobaczyć, a miejsca mało. Nie ma mowy o zmianie pozycji siedzenia, bo konstrukcja mogłaby się rozpaść. Lekko przesunięta noga uruchamia efekt domina. I gorąco było, Boże jak gorąco. I o siku nie ma mowy. Widownię tak skonstruowano, że trzeba by przejść między aktorami, a poza tym jakie siku, jak tu na scenie takie rzeczy się dzieją, że człowiek o fizjologii zapomina.
Do dzisiaj o „Krumie” Hanocha Levina myśląc, mam „Kruma” Krzysztofa Warlikowskiego przed oczami. Trudę widzę genialną Mai Ostaszewskiej, lateksową Dupę Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, Tugatiego na wózku w wykonaniu Redbada Klijnstry i oczywiście Stanisławę Celińską, która jako Matka ze łzami w oczach cieszy się, że samolot już wylądował i że za chwilę zobaczy swego syna. Dobijający czterdziestki Syn (Jacek Poniedziałek) wraca po latach z emigracji kompletnie przegrany: „Mamo, nie udało mi się za granicą. Nie jestem bogaty. Nie jestem szczęśliwy. Nie posunąłem się ani o krok, nie bawiłem się, nie ożeniłem się, nie zaręczyłem się, nikogo nie poznałem. Niczego nie kupiłem i niczego nie przywiozłem. W walizce mam tylko brudną bieliznę i kosmetyki. Tyle, powiedziałem ci całą prawdę i teraz zostaw mnie w spokoju”. Matce oczy zaczynają wilgotnieć i łza pierwsza płynie po policzku. I za nią cała widownia płakać zaczyna. A to dopiero pierwsza scena.
Śmiecioteatrem nazywano spektakle Hanocha Levina. Wulgarnym, ohydnym i prostackim śmiecioteatrem. Bękartem izraelskiej dramaturgii, śmierdzącym jajem, patologią zupełną. Oburzano się bez końca, petycje pisano, zaprzestania działalności twórczej się domagano, cenzurować próbowano, grozić zaciekle zaczęto, ale nic to nie dało. Złośliwe i diabelnie dowcipne dziecko łódzkich Żydów, którzy w latach trzydziestych do Palestyny wyjechali, nic sobie z tego świętego oburzenia nie robiło. Tylko pisało jak oszalałe. Głównie dramaty, choć nie tylko. W sumie ponad sześćdziesiąt sztuk, mniej więcej dwie rocznie. Aż do czasu swojej przedwczesnej śmierci po pięćdziesiątce. Dzisiaj Hanoch Levin jest jednym z najbardziej znanych na świecie izraelskich twórców, a w Tel Awiwie odbywa się międzynarodowy festiwal jego imienia. Polski teatr darzy go miłością wielką i wystawia wściekle jego dramaty. Wielu miało nawet swego czasu podejrzenie, że więcej Levinów na naszych krajowych scenach premieruje niż Szekspirów. No, naprawdę, chyba są jakieś granice bezczelności.
Krum wracał do swojej prowincjonalnej ojczyzny ze spuszczoną głową, bez sukcesów, na tarczy. Chciał złapać Pana Boga za nogi, a dostał od Niego kopa. Okazało się, że nie wszędzie, gdzie nas nie ma jest lepiej, choć my, Polacy, mamy takie poczucie jak mało kto. I ciągle pakujemy manatki, że się posłużę polskim tytułem dramatu Levina, który jako „Wyjeżdżamy” reżyseruje właśnie w Nowym Teatrze w Warszawie jego artystyczny dyrektor, Krzysztof Warlikowski. Wyjeżdżamy, bo bieda, bo zaborca, bo marzenia, bo okupant, bo rodzina, bo dlaczego nie, bo syjoniści do Syjonu, bo pedały do gazu, bo Schengen, bo do słońca, bo za duszno, bo za zimno, bo kredyty, bo dzieci, bo w funtach zasiłki, bo tanie loty, bo ciocia w Chicago, bo tylko w Berlinie, bo ile można, bo świat się kończy, bo pora umierać. I o tym może być dzisiaj ta Levinowska „komedia na osiem pogrzebów”, w której jedni umierają, a drudzy wyjeżdżają, a przynajmniej taki mają zamiar.
To świat nieustannego pakowania bagażu podręcznego (pięćdziesiąt pięć centymetrów na czterdzieści na dwadzieścia trzy i nie więcej niż dziesięć kilo) do II Sonaty fortepianowej Chopina znanej szerzej jako Marsz żałobny. Pytanie tylko, czy nie lepiej puścić sobie coś weselszego i jednak zostać? Czy nie lepiej zakasać rękawy i zabrać się za niezbyt spektakularną, ale fundamentalnie ważną robotę u podstaw? Czyż nie pożyteczniejszym od czekania na wyjazd lub śmierć zajęciem jest budowanie wspólnoty, która siły złowieszcze do emigracji popychające spacyfikować może?
Czy Krzysztof Warlikowski nas do tego przekona, tego nie wiem. Czy ma w sobie taką siłę, odpowiedzieć nie umiem. Czy będzie wiarygodny jako ten, który sam dawno wyjechał, przypuszczać niepodobna. Ale już samo to, że podejmuje się takiego zadania, cieszy niezmiernie. A jeszcze bardziej serce me raduje to, że levinuje z tą samą w dużej mierze ekipą, z którą wyczarował „Kruma”. Zresztą, zdaje się, nie tylko moje, bo na żaden czerwcowy pokaz „Wyjeżdżamy” nie ma już ani jednego biletu. Znów, jak za starych dobrych czasów, trzeba wyjściówkę wyczekać, ciasno się potem na poduszkach upychać i posłuchać dajmy na to, co dzisiaj w Polsce znaczy rozmowa Amacji z Elkananem: – Dokąd się wybierasz? – Zaczerpnąć świeżego powietrza. – Za granicę?
„Wyjeżdżamy”, reż. Krzysztof Warlikowski, Nowy Teatr w Warszawie, premiera: 14 czerwca, kolejna spektakle: 15-20 czerwca
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.