Twierdziła, że sztuka musi spleść się z codziennością. Przeniosła więc abstrakcyjne malarstwo na ubrania, książki, kostiumy teatralne, a nawet samochody. Sonia Delaunay tworzenie kochała bardziej niż własne życie.
Można powiedzieć, że przyszła na świat dwukrotnie. Pierwszy raz w 1885 roku jako Sara Stern w żydowskiej rodzinie z małego miasta Hradyźk, 200 kilometrów na południe od Kijowa. Rodziców, którzy ledwo wiązali koniec z końcem, zapamiętała jako przeciwieństwa. Ojciec, pracownik fabryki gwoździ, był ciepłym i ciekawym świata optymistą. Matka, zgorzkniała gospodyni, przelewała łzy nad niedostatkiem. Z zazdrością patrzyła na życie brata – Ghermana Terka, szarmanckiego i dobrze sytuowanego prawnika z Sankt Petersburga. Sara poznała go, jak skończyła pięć lat. Wtedy właśnie narodziła się po raz drugi. Bogaty wuj, nie mogąc doczekać się potomstwa, postanowił adoptować siostrzenicę (co nie należało w owych czasach do rzadkości) i sprowadzić ją do stolicy Cesarstwa Rosyjskiego. Na urzędowym piśmie z 1891 roku widnieje już nie Sara, lecz Sofia Terk – zdrobniale nazywana Sonią.
Sonia Terk: Kosmopolitka
Dom wujostwa w niczym nie przypominał rodzinnej gospody. Na ścianach rezydencji Terków wisiały obrazy Ilji Riepina, Isaaka Lewitana, Arnolda Böcklina i barbizończyków. Malarstwo mistrzów należało zresztą do jednego z tematów konwersacji na towarzyskich soirée. W amfiladach lawirowali lokaje i pokojówki. Nad edukacją Soni czuwały trzy zagraniczne guwernantki, wszak – jak przystało na młodą kosmopolitkę – musiała biegle władać niemieckim, angielskim i francuskim. Zwyczaj nakazywał, by rozmawiać w obcych językach na Newskim Prospekcie, po którym spacerowała z ciotką Anną. Prócz teatrów, sal koncertowych i wykwintnych kawiarenek odwiedzały salony modystek i krawcowych, będących za pan brat z francuskimi modami. Sonia uczyła się sztuki nie tylko w Ermitażu, ale też w Monachium, Zurychu i Florencji, gdzie spędzała wakacje. Opływała w luksusy, jednak cierpiała na brak bliskiej więzi z przybranymi rodzicami. Jako dziecko trzymała myśli i uczucia dla siebie, aby później dać im upust w szkicowniku. Najcenniejszy skarb, szkatułkę z farbami, otrzymała od Maxa Liebermanna, zaprzyjaźnionego z Terkami malarza Berlińskiej Secesji. Jej talent plastyczny potwierdziła opiekunka, pani Bernstein. Klamka zapadła: po ukończeniu szkoły Sonia podejmie studia artystyczne w Niemczech.
„Nareszcie mogę oddychać” – napisała w pamiętniku po dotarciu do Karlsruhe. Poczuła się wolna, niezależna i pozbawiona trosk (zwłaszcza finansowych, bo wujostwo zapewniło jej stałe stypendium). Jeśli z niemieckiej szkoły wyniosła porządny rysunkowy i malarski warsztat, to koledzy ze studiów nauczyli ją, jak przeciwstawiać się zasadom. Sonia przyjaźniła się bowiem z przyszłymi awangardystami: kompozytorem Arnoldem Schönbergiem oraz malarzami Adolfem Erbslöhem i Georgem Tappertem. Wspólnie toczyli dyskusje o wszystkim, co w sztuce eksperymentalne, nowe, rewolucyjne; o van Goghu, Cézannie, Gauguinie i nabistach. Nie dało się o nich rozmawiać, nie wspominając Paryża. Aura artystycznej stolicy świata wabiła każdego europejskiego twórcę, który marzył o dokonaniu czegoś wiekopomnego. Blaskowi Miasta Świateł nie oparła się więc i Sonia.
Robert Delaunay: Wielka miłość Soni
Kiedy w 1905 roku postawiła stopę nad Loarą, w Paryżu obecni byli już Pablo Picasso, Constantin Brâncuși, Amedeo Modigliani i Gino Severini, a wkrótce mieli dołączyć do nich kolejni nietuzinkowi przybysze. Wprawdzie Académie de la Palette, do której uczęszczała, mieściła się na legendarnym już Montmartrze, to prawdziwą uczelnią sztuki był wówczas Montparnasse. Sonia, złakniona ożywczych, estetycznych doznań, wtopiła się w cyganerię Lewego Brzegu. Jak w tyglu buzowała tam mieszanka rozmaitych koncepcji: fowizm, ekspresjonizm, kubizm, futuryzm, abstrakcja. Za wszelkie „-izmy” odpowiadali krytycy i marszandzi polujący na nowe talenty. Wilhelm Uhde wziął na celownik Picassa, Braque’a i Rousseau, zanim stali się modni. Jego oko przykuła też malująca w fowistycznej manierze młoda Rosjanka. Ona natomiast dojrzała w nim przewodnika po meandrach sztuki. Pobrali się w 1908 roku, lecz było to białe małżeństwo. Bez ślubu, na który naciskali Terkowie, Sonia zostałaby bez grosza. Uhde zaś (ukrywający swą homoseksualność) traktował ożenek bardziej jako transakcję mecenasa z artystką. Oboje uznawali to za przypieczętowanie przyjaźni.
Po dwóch latach miłość z rozsądku niespodziewanie zastąpiła miłość prawdziwa. Na widok nowego portretu Uhdego Sonia zapytała, kto go namalował. Padło nazwisko Roberta Delaunaya. Zapałała miłością nie do mężczyzny ukazanego na płótnie, lecz tego, który położył na nim farbę. – Zakochałam się w nim błyskawicznie. Był tak żywiołowy, poszukujący, pełen nowatorskich pomysłów – wyznała po latach. Robert – wychowany przez wujostwo, jak Sonia – miał krewki temperament, co potwierdzał nie tylko rozgardiasz w jego atelier, lecz także nieustanne przeskakiwanie z jednej estetyki w drugą. Z czasem wypracował własną, otwierając nowy rozdział w historii sztuki. Guillaume Apollinaire nazwał ów innowacyjny kierunek „orfizmem”, gdyż malarstwo Delaunaya przywodziło na myśl muzykę. Na kompozycje koncentrycznych kręgów, dysków i pryzm nakładały się gamy i akordy świetlistych barw. Krystaliczne układy nasyconych kolorów współbrzmiały lub tworzyły dysharmonię. Robert wolał określenie „simultané”. Fascynował się bowiem jednoczesnym oddziaływaniem kilku kolorów – ich niuansami, kontrastami, dynamiką. Ciekawiły go zwłaszcza symultaniczne zestawienia tonów, które wprawiały obraz w wibracje. W najsłynniejszej serii „Wieża Eiffla” namalowana budowla wydaje się łamać lub rozpływać w mozaice kolorów i kształtów. Sonia przyznawała, że z dzieł Delaunaya czerpała fizyczną przyjemność: – Nauczyłam się kochać jego barwy, ale też pozostawałam wierna sobie i szczera wobec dzielących nas różnic.
Dewiza Soni: Awangarda nie zna granic
Ślub z Robertem w 1910 roku odbył się równie szybko co rozwód z Wilhelmem. Od tej pory państwo Delaunay tworzyło nierozłączną parę. Nie rywalizowali ze sobą, a wzajemnie się motywowali. Orfizm był ich wspólnym wynalazkiem, chociaż formowali go na własne sposoby. – Postawa Roberta, jeśli chodzi o czyste malarstwo, była bardziej naukowa niż moja, bo poszukiwał zawsze uzasadnienia w teorii – stwierdzała Sonia. Jej podejście bazowało na spontaniczności i emocjach. Chciała, by kolor – który określała „skórą świata” – tchnął w obrazy życie. Czerwienie zderzały się z błękitami, fiolety z oranżem, róże z ugrami – wszystko działo się naraz, symultanicznie. „Bal Bullier”, „Elektryczne pryzmy” oraz „Targ w Minho” miały pulsować tą samą energią, jaką tętnią dancingi i zatłoczone bulwary. Jeśli twórczość męża przypominała muzykę, to jej malarstwu bliżej było do wizualnej liryki. Dostrzegł to literat Blaise Cendrars, który powierzył Soni zilustrowanie poematu „Proza transsyberyjskiej kolei i małej Żanny z Francji”. Delaunay wykonała skrzący się od barw rozkładany folder, który dziś uważa się za jeden z pierwszych art booków. Olśniony nim Cendrars nazwał go „smutnym wierszem wydrukowanym na promieniach słońca”.
W 1917 roku Sonia otrzymała kolejne kreatywne zlecenie. Podczas urlopu w Hiszpanii spotkała rodaka, Siergieja Diagilewa. Impresario Ballets Russes zaproponował jej stworzenie kostiumów, a Robertowi scenografii do baletu „Cléopâtra”. – Tańczyliśmy pomiędzy wielkimi różowymi bogami a fioletowym zmierzchem okrywającym Nil – wspominał baletmistrz Wacław Niżyński. Stroje Soni łączyły staroegipskie ornamenty z abstrakcyjnym orfizmem. Były antyczne, a zarazem nowoczesne. Projektowanie książek i kostiumów uświadomiło artystce, że jej sztuka nie musi ograniczać się do sztalugi ani nawet kartki papieru. Awangarda nie zna granic, a podział na sztukę wysoką i niską to przeżytek.
Ateliers Simultanés: Malarstwo i kreacje haute couture
Białe ściany, podłogi pokryte rafią, parawany i okrągłe stoły – tak prezentowało się wnętrze Casa Sonia, madryckiego domu mody, który Delaunay założyła w 1918 roku. Lokalna prasa pisała o nim w samych superlatywach, a malarkę-projektantkę nazwała „nieustraszoną i najcudowniejszą artystką naszych czasów”. Sprzedawane w butiku sukienki, płaszcze, parasole i plecione kapelusze przykuwały uwagę hiszpańskich arystokratek. Serce mody biło jednak w Paryżu. Jaskrawe barwy, geometryczne desenie i nietypowe kroje projektów Soni mogły być w pełni docenione tylko w kolebce awangardy. Po powrocie do Francji Delaunay otworzyła (z pomocą Jacques’a Heima) Ateliers Simultanés, gdzie malarski orfizm naznaczał kreacje haute couture. „Brzuch jak dysk ruchomy / I podwójny kokon piersi przemykający pod mostem tęczy” – tak w wierszu opisywał je Cendrars.
Profil klientki był jasno określony: nowoczesna kobieta, która nie boi wyróżnić się z tłumu. Po ekstrawaganckie ubrania zgłaszały się więc Nancy Cunard, Gloria Swanson czy Vera de Bosset – żona Igora Strawińskiego. Symultaniczna moda pasowała do energicznego życia flapperek i sufrażystek, a dla samej Soni – która chętnie paradowała w strojach własnego pomysłu – stanowiła dowód, że sztuka musi przenikać codzienne życie.
Z czasem do asortymentu Ateliers Simultanés – obok sukienek, futer, strojów kąpielowych, butów i motocyklowych czapek – dołączyły tkaniny obiciowe. Talent Soni do projektowania tekstyliów został szybko doceniony przez paryskich krawców z Coco Chanel i Jeanem Patou na czele. W przyszłości zachwycą się nią także Yves Saint Laurent, Rei Kawakubo i Oscar de la Renta. Kreacje Delaunay ze wzorami szachownic i zygzaków wpisały się w nowy trend: secesja ustąpiła miejsca art déco. Potwierdzała to Międzynarodowa Wystawa Sztuki Dekoracyjnej z 1925 roku, na której artystka zaprezentowała swoje wzornictwo. Pokazała między innymi „ubrania wiersze” zainspirowane dadaistyczną poezją Tristana Tzary. Na strojach haftowała rozrzucone litery i linijki zdań. Dziś napisy na koszulkach nikogo nie dziwią, ale w latach 20. budziły nie lada sensację. W 1927 roku na zaproszenie uczonych z Sorbony Sonia wygłosiła wykład o wpływie malarstwa na sztukę ubioru, a na tym znała się jak mało kto. W przemowie nie tylko podkreśliła, że moda musi iść z duchem czasu, ale też przewidziała nadejście odzieży prêt-à-porter i seryjnej produkcji.
Sonia Delaunay: Tworzenie kocham bardziej niż życie
Abstrakcyjna sztuka pana i pani Delaunayów stała się synonimem postępu i nowoczesności. Prócz poklasku i sławy przynosiła pieniądze. Jednak to nie malarstwo Roberta, lecz multidyscyplinarna praktyka Soni zapewniała im godne życie. Swoje modowe atelier reklamowała citroënem B-12 upstrzonym symultanicznymi kolorami i podpisała intratny kontrakt z amsterdamskim domem towarowym Metz & Co, dla którego projektowała tkaniny przez następne trzy dekady. Nie porzuciła jednak malarstwa, którego formalne możliwości wciąż ją interesowały. W 1937 roku wraz z mężem podjęła się wykonania wielkoformatowych murali w Pawilonach Awiacji i Kolejnictwa na paryskiej Wystawie Światowej. Na olbrzymich malowidłach widniały lokomotywy parowe, fantazyjne maszyny, silniki, śmigła i grupki podróżnych – a wszystko wplecione w barwne kręgi, spirale i pryzmy. To monumentalne przedsięwzięcie okazało się łabędzim śpiewem orfizmu, ale i wspólnej twórczości Delaunayów. Chory na raka Robert zmarł cztery lata później, zostawiając żonie swoje artystyczne dziedzictwo, które z miłością zabezpieczyła przed zapomnieniem.
Sonia musiała zmagać się nie tylko z głęboką żałobą, lecz także z dramatem II wojny światowej. Choć w przeciwieństwie do Chagalla i Soutine’a odcięła się od swojego żydowskiego pochodzenia, wciąż groziło jej niebezpieczeństwo. Przez kilka lat ukrywała się na południu Francji. Do Paryża powróciła w 1945 roku, by odkryć, że czas Wielkiej Awangardy dobiegł końca. Bohema wygasła, a z nią tygiel artystycznych idei. „Muszę zebrać w sobie siłę, którą miałam dawniej, dla tego, co kocham: malarstwa” – pisała Delaunay w pamiętniku. Tworzyła gwasze, dziesiątki malunków zatytułowanych „Rhythme coloré”. Nie mogła pozwolić, aby abstrakcja, którą uformowała z Robertem, przestała się rozwijać. Gdy w 1967 roku pokryła sportowy samochód Matra 530 turkusowo-czerwono-niebieskimi czworobokami, sztuka jakby znów odzyskała pęd. Ten dynamizm towarzyszył Soni do ostatnich dni. – Tworzenie kocham bardziej niż życie. Chcę wyrazić siebie, zanim zniknę – stwierdziła. Zmarła w wieku 94 lat. Spoczęła na cmentarzu w Gambais u boku Roberta.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.