Wydany trzy lata temu debiutancki album Years & Years „Communion” był objawieniem. W tym roku brytyjskie trio powróciło płytą „Palo Santo”. Przed warszawskim koncertem rozmawiamy z jego twórcami o androidach, ayahuasce i Sabrinie, nastoletniej czarownicy.
Słysząc w radio jedną z chwytliwych synthpopowych piosenek tego brytyjskiego tercetu, trudno podejrzewać, że jednym z głównych motorów napędowych ich muzyki jest duchowość. Uczestnicząc w jednym z ich stadionowych, dalekich od intymności, koncertów, łatwo zapomnieć o tym, że na swoim tegorocznym albumie wykreowali jedną z bardziej spektakularnych wizji w historii muzyki rozrywkowej. Czytając jedną z pogłębionych rozmów z wokalistą i tekściarzem trio, Ollym Alexandrem, ciężko dowiedzieć się o nim czegoś więcej poza tym, że jest aktorem i osobą otwarcie mówiącą o swoim homoseksualizmie. Debiutancki album Years & Years nosił tytuł „Communion”, a jego następca wydany w lipcu tego roku, longplay „Palo Santo” jest coraz rzadszym przykładem na to, że idea koncept albumu nie sczezła wraz ze śmiercią progresywnego rocka. I choć formuła szeregu wywiadów, które zagraniczne gwiazdy udzielają na chwilę przed swoimi koncertami, nie sprzyja zadawaniu głębokich pytań, spróbowałem wyjść poza konwencję small talku.
Myślicie, że sztuczne inteligencje przyszłości naprawdę mogą być zazdrosne o ludzką seksualność?
Olly Alexander: Taka koncepcja wydała mi się kusząca, bo odbija się w niej to, co w człowieczeństwie naprawdę święte. Tego typu eksperyment myślowy pozwolił mi zastanowić się nad tym, co tak naprawdę odróżnia ludzką świadomość od sztucznej. Jeśli miałbym jednak powiedzieć, jakie jest moje subiektywne zdanie na ten temat, to… nie mam pojęcia. Bo jeśli uda nam się wreszcie stworzyć sztuczną inteligencję, to będzie ona tak zupełnie, radykalnie inna od nas, że trudno cokolwiek w tym względzie przewidzieć. Idea tego, że maszyna mogłaby nam zazdrościć, wydała mi się jednak ciekawa.
Emre Türkmen: Choć pewnie bardziej prawdopodobne jest to, że będzie czuła wobec nas politowanie i żal.
Jeśli jednak ta przyszła samoświadoma maszyna mogłaby nam czegoś zazdrościć, to właśnie seksualności, emocjonalności i duchowości, która wydaje mi się od zawsze bardzo ważnym elementem waszej twórczości.
Olly: Muzyka jest dla mnie ważną częścią duchowości, jednym z jej wyrazów. Śpiew jest praktyką duchową. Bo moją własną definicją duchowości jest poszukiwanie czegoś, w czym ja jestem zanurzony. Tego, co znajduje się wokół mnie – zrozumienie tego, czym to jest i kim ja jestem w tym wszechświecie. To są kwestie, nad którymi naprawdę często się zastanawiam, a że moje piosenki są odbiciem moich doświadczeń, to ten aspekt również znajduje w nich swoje odzwierciedlenie.
Mikey Goldsworthy: Ja chyba nie jestem najlepszą osobą, żeby pytać mnie o duchowość, ale wydaje mi się, że odbija się to w transowości muzyki elektronicznej. Rytm to instynktowna potrzeba człowieka. Ludzie pierwotni mieszkając jeszcze w jaskiniach, najprawdopodobniej zaczęli sobie najpierw na czymś bębnić. Pewnie dlatego mnie całkowicie naturalnie ciągnie w tę stronę. Sam nie wiem, czy jest w tym jednak jakakolwiek duchowość.
Wydaje mi się, że dziś, u schyłku drugiej dekady XXI wieku ludzkość znów bardzo intensywnie zaczęła poszukiwać różnych alternatywnych sposobów zaspokajania swoich duchowych potrzeb – w muzyce, jodze, ziołolecznictwie. Przypomina mi to nieco lata 60., gdy krajobraz polityczny był mocno przygnębiający, a ludzie uciekali w metafizykę.
Olly: W pełni się z tobą zgadzam. Wydaje mi się, że dogmaty duchowości w czasach chaosu są… nieadekwatne. Ludzie szukają jakichkolwiek sposobów na to, żeby się od tej rzeczywistości oderwać. Aktualnie bardzo modne jest to, żeby interesować się kryształami, energiami i naturalnymi metodami samoleczenia. I to, oczywiście, może przynosić bardzo wiele pozytywnych rezultatów, ale też może stać się kolejnym dogmatem. Kolejnym zestawem reguł, których trzeba przestrzegać, a te nigdy nic nie są tak naprawdę w stanie zmienić. Wiara to naturalna potrzeba. Dziś chyba znów wracamy do tego hippisowskiego, new-age’owego trybu. Tylko wtedy też miało to różne, fatalne czasem konsekwencje. Mam nadzieję, że wynieśliśmy z tego swoje lekcje. Bo dziś często kontrkulturę lat 60. postrzega się w romantyczny, wyidealizowany sposób, a ona nie do końca taka była.
Emre: Ja tego zupełnie tego powrotu do hipisowskich czasów nie widzę. Może to się dzieje w LA, ale…
Olly: No co ty? Czarna magia, okultyzm, ja się w pełni zgadzam z Filipem. Buffy (Postrach Wampirów – przyp. red.) wróciła!
Mikey: I Sabrina, nastoletnia czarownica.
Olly: Dokładnie. To jest dobra analogia. Dziś to poniekąd modowa deklaracja, że ktoś interesuje się okultyzmem czy czarnoksięstwem, a to są rzeczy do których należy podchodzić z rozwagą i ostrożnością.
To wiąże się też z pewnym kontekstem tytułu waszej ostatniej płyty, na który nigdzie wcześniej nie trafiłem, a wydał mi się dosyć znaczący, czyli z ayahuascą. Bo dla wielu osób palo santo bardzo mocno kojarzy się z tym południowoamerykańskim rytualnym psychodelikiem, który społeczeństwa zachodnie zaczęły od jakiegoś czasu traktować, jak właściwie wszelkie używki, w sposób dojmująco hedonistyczny. Swoisty ersatz duchowego przeżycia w weekend.
Emre: To jest jakiś taniec?
Olly: Nie, to jest roślinny napar, który pijesz podczas ceremonii odprawianej przez szamana. Odcina cię od świata na kilka dni, wymiotujesz i się oczyszczasz. Niektórzy twierdzą wręcz, że przeżywasz podczas niego swoją własną śmierć. To jest dla mnie niesamowicie fascynujące, bo ja od dawna interesuję się okultyzmem i wszelkimi symbolami, które się w nim pojawiają, tym do czego się one odwołują i jakie mają znaczenie. Wszyscy mamy swego rodzaju okultystyczną wyobraźnię. Od dnia naszych narodzin jesteśmy uczeni tego, żeby bać się potworów i wierzyć we wróżki. Ja to w sobie pielęgnuję. Natomiast jeśli chodzi o sam tytuł „Palo Santo”, to najważniejsza była w nim dla mnie metafora palenia jako sposobu na oczyszczenie. Zapalamy zapałkę, żeby pozbyć się złego zapachu. To jest dla mnie bardzo ważna, życiowa analogia. I dlatego właśnie nasza płyta nosi ten tytuł.
Często mówi się o kompleksie drugiej płyty. Muzycy po dobrym przyjęciu debiutanckiego albumu muszą się mierzyć z ogromną ilością oczekiwań. Wielu zaprowadziło to w dosyć miałkie rejony ekspresji. Czy to, że „Palo Santo” jest koncept albumem pomogło wam poradzić sobie z tym napięciem?
Olly: Jak najbardziej. To pozwoliło nam wyrwać się z trybu nieustannego oceniania naszej muzyki. Muzyka jest tym, co zrobiliśmy w czasie oddzielającym nasz debiutancki album od premiery drugiego krążka. Składa się na to szereg naszych doświadczeń i wrażeń. Przez to natomiast, że chciałem stworzyć historię i koncept całości, często nie mogłem skupić się tylko i wyłącznie na muzyce. Cały czas myślałem o Palo Santo. O tym świecie, który powstał w mojej głowie. To pozwoliło mi wciąż zmierzać przed siebie.
A efekt…
Olly: Jest dziwny. Nasza wytwórnia nie tego od nas oczekiwała. Ale obranie tego kierunku wydawało mi się to właściwe.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.