Włoski manekin ze stoiska marki „Bytom” na Międzynarodowych Targach Poznańskich wyglądał jak barczysty mężczyzna. A jego dłoń odegrała niepoślednią rolę w znajomości Tomasza Ossolińskiego z jego mistrzem, Jerzym Antkowiakiem.
Najpierw były Targi. Międzynarodowe Targi Poznańskie istniały długo przed wojną i dobrze mają się do dziś, ale w PRL były oknem na świat. Wróciły do Poznania już w 1946 roku. Najpierw jako krajowa impreza „Odzież i Dom”, od 1947 roku (z kilkuletnią przerwą w latach 50.) były międzynarodowe. W szczytowych latach siedemdziesiątych przyjeżdżali wystawcy z sześćdziesięciu krajów. Prezentowali wszystko: maszyny rolnicze i przemysłowe, samochody (w latach sześćdziesiątych najnowsze modele pokazywał nawet Jaguar), wyposażenie wnętrz (w tym specjalizowali się Amerykanie, kłując nieco w oczy przemysłowców ze Wschodu), no i ubrania. To było miejsce spotkań przemysłu z handlem. Jedni pokazywali, co potrafią, a drudzy mieli to zakontraktować, by sprzedawać potem w sklepach.
Dla przemysłu odzieżowego było to zawsze poważne wydarzenie. W latach pięćdziesiątych polskie zakłady produkowały tyle bawełny, że – jak wyliczył autor tekstów Polskiej Kroniki Filmowej – można by nią opasać kulę ziemską na wysokości równika czternaście razy. Nic więc dziwnego, że zjeżdżali wszyscy: fabryki ubrań zrzeszone w Zjednoczeniu Przemysłu Odzieżowego, rzemieślnicy i, oczywiście, Moda Polska. Atrakcyjne stoiska to jedno, obowiązkowo odbywały się też pokazy mody.
Bywało to czasem kłopotliwe dla modelek, które – choć nie powinny – chodziły w pokazach innych firm. Na przykład Grażyna Hase, która wtedy jeszcze nie projektowała, a prezentowała modę. Wiedziała, że Moda Polska ma pokaz nazajutrz, więc bez lęku wzięła udział w pokazie Centralnego Biura Wzornictwa. Idzie, zupełnie spokojna, po wybiegu skleconym ze zsuniętych kawiarnianych stolików, gdy widzi, że wśród zachwyconych widzów siedzi Jadwiga Grabowska, szefowa Mody Polskiej. Sztywna, rusza ustami, jak zawsze, gdy nie była zachwycona. Hase z tego wszystkiego nie zauważa końca wybiegu i pada jak długa. Oczywiście pod kolana pani Jadwigi. Wskoczyła z powrotem na stół, niestety z naderwanym ścięgnem.
Dla widzów była to okazja do posmakowania blichtru. Syn jubilera z warszawskiej Saskiej Kępy, który lubił ubierać się po amerykańsku, pojechał kiedyś na Targi z kolegą. Jego ojciec pracował w centrali handlu zagranicznego. Spotkał cudzoziemca w okularach marzeń, tak zwanych macarthurtkach z metalową ramką i poprzeczką na górze. Namówił go, by sprzedał mu te – niedostępne przecież w Polsce – okulary.
Niedostępność to pewnie główna cecha Międzynarodowych Targów Poznańskich. Bo oczywiście wszystkie te popisy zagranicznych firm niespecjalnie przekładały się na to, co potem było w polskich sklepach. Popisy polskich firm też były raczej eksportowe. Pod koniec lat siedemdziesiątych wiceminister handlu wewnętrznego Albin Kostrzewski utyskiwał w „Polityce”, że przemysł i handel nie współpracują, jak należy: „W tej chwili jest tak, że handlowcy mogą coś wybrać z gotowych rzeczy. To nas nie zadowala. My chcemy dużo wcześniej mówić fabrykom, co powinny robić, sugerując i asortyment i projekty i tkaniny i modele.. – mówił.
No ale było jak było. Kiedy w 1979 roku młoda dziennikarka zapytała, „kiedy zobaczymy te piękne ubrania z beżu, zszarzałego błękitu, jasnej szarości w sklepach”, starzy dziennikarze wybuchnęli śmiechem. Musiała tłumaczyć się, że owszem, tak, jest na Targach pierwszy raz.
Dekadę później Targi zaczęły się kilka dni po czerwcowych wyborach zwiastujących demokrację. „Wędrując od pawilonu do pawilonu, mieliśmy wrażenie stąpania po Kalwarii. Wszędzie te same opowieści o udręce i cierpieniu: o kooperantach, nieopłacalnych cenach, morderczych przetargach dewizowych, brakującym wsadzie importowym itp.” – pisano w prasie. Choć było jasne, że transformacja ustrojowa jest tuż tuż. Amerykanie mieli największe stoisko w historii targów w Europie Wschodniej, a największym powodzeniem cieszyły się drogie samochody i baseny ogrodowe. Zainteresowanie nimi przerastało najśmielsze oczekiwania producentów.
Transformacja, jak wiemy, nie przysłużyła się Modzie Polskiej. Jednak, nawet gdy sezonowe pokazy w Pałacu Kultury straciły na znaczeniu, nawet gdy nie było z czego szyć konfekcji do znikających salonów, na kolekcję poznańską znajdowały się środki i siły. I dzięki temu na poświęconej Modzie Polskiej i Jerzemu Antkowiakowi wystawie w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi zobaczymy dłoń włoskiego manekina. Z kolekcji kuratora, a nie bohatera.
Warto tutaj wspomnieć, że Targi miały część nieoficjalną, czyli beztroską balangę. PRL-owscy rzemieślnicy zrzeszeni w spółdzielniach, ale zarabiający grubo poza nimi, urządzali w hotelu Merkury bankiety z czerwonym dywanem. Projektanci bawili się w swoim gronie, ale równie zacnie. Jerzy Antkowiak swoim zwyczajem wiódł prym i nie przeszkodziła mu w tym żadna transformacja.
Jest zatem druga połowa lat dziewięćdziesiątych, najpewniej rok 1996. Tomasz Ossoliński jest najmłodszym w dziejach dyrektorem artystycznym dużej firmy. Ma dwadzieścia lat i przyjeżdża do Poznania z kolekcją „Bytomia”, zasłużonego producenta garniturów. Z Jerzym Antkowiakiem zna się troszeczkę. Kilka lat wcześniej dał się poznać jako zdolny uczeń technikum odzieżowego w Katowicach. Specjalnie na wizytę w szkole Antkowiaka zrobił kolekcję gorsetów. Na tyle zmyślnych, że kiedy dyrektor „Bytomia” wymyślił, że zatrudni Ossolińskiego, Antkowiak poparł ten pomysł. Ossolińskiemu jednak nie w głowie było bratanie, bo głupio bratać się z bogiem. A tak traktował mistrza. Tymczasem bóg zstąpił na stoisko „Bytomia”. Rozbawiony odkręcił rękę manekinowi. Manekinowi nie byle jakiemu, bo sprowadzonemu specjalnie na Targi z Włoch: wyglądał jak barczysty mężczyzna, a nie stojak na ciuchy.
Odkręcił i nie oddał, tylko przez następne dni nosił ją w rękawie i, gdy przychodziło do powitań, wyciągał do uścisku. – Jedni się śmiali, inni byli przerażeni, bo trochę przypominało to horror – wspomina Ossoliński. Mody Polskiej nie ma od dwudziestu lat, Tomasz Ossoliński od dawna ma własną markę, ale dłoń manekina trzyma w widocznym miejscu mieszkania. – Przesadą byłoby stwierdzenie, że od niej zaczęła się przyjaźń, bo nadal Jerzy Antkowiak jest dla mnie przede wszystkim mistrzem, ale bez wątpienia ta dłoń była pomocna w budowaniu zażyłości – mówi.
6 października w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi rozpocznie się wystawa poświęcona twórczości Jerzego Antkowiaka i Modzie Polskiej, której kuratorem jest Tomasz Ossoliński. Projektant pracuje też na filmem o Antkowiaku. „Vogue” objął nad przedsięwzięciami patronat.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.