Osiem lat temu na wyspie Jersey Damian Rzeszowski zabił sześć osób, w tym swoje dzieci i żonę. Sprawą zabójstwa dokonanego przez emigranta z Nowego Sącza żyła cała Wielka Brytania. Co skłoniło go do tego czynu? Czy żałował tego, co zrobił? Czy za taką zbrodnię można wymierzyć sprawiedliwą karę? Ewa Winnicka i Dionisios Sturis w swojej książce „Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey” unikają łatwych odpowiedzi, puent, wniosków. Dzięki temu udało im się napisać dotykający natury zła reportaż na miarę „Z zimną krwią” Trumana Capote’a.
Wasza książka nosi tytuł „Głosy”. Jej bohater, Damian Rzeszowski, rzeczywiście je słyszał?
Dionisios: Tego nie wiemy.
Ewa: I staramy się nie wyciągać prostych wniosków. Nie powiemy też, co my sami o tym myślimy, bo nasze przekonania odnośnie tego, co działo się z naszym bohaterem, się zmieniają. Rozmawialiśmy z osobą, która doświadczała podobnych stanów, co nasz bohater. Po tej rozmowie byliśmy skłonni uwierzyć, że je słyszał. Ale kolejny rozmówca skierował nas na inne tory. Dalej nie mamy więc pewności. Czytelnik też musi sam wyrobić sobie zdanie na ten temat. W pułapkę uproszczenia popadają tabloidy. Bo to także opowieść o tym, że wobec takich zbrodni bezradne jest prawo.
Dionisios: I nauka też. Konsultowaliśmy się z ekspertami, którzy nie byli bezpośrednio zaangażowani w sprawę, bo obawialiśmy się, że wraz z zaangażowaniem pojawia się stronniczość. Ci niezależni psychiatrzy, którzy wiedzieli o sprawie mniej, też przedstawiali różne opinie na temat sprawcy.
Zastanawiacie się w reportażu nad pojęciem normalności. Dlaczego łatwiej nam przyjąć, że sprawca był niepoczytalny?
Ewa: Bo „poczytalni” oraz „normalni” nie robią takich rzeczy. To było bardzo widoczne w dyskursie wokół zabójcy Pawła Adamowicza. Łatwiej nam myśleć, że czynu zbrodniczego dopuszcza się szaleniec. To daje nam spokój i wpisuje się w szerszą dyskusję o stygmatyzowaniu choroby psychicznej. Bo my, uważając siebie za „normalnych”, mamy poczucie, że jesteśmy niezdolni do popełnienia zbrodni. Stąd mnogość interpretacji czynu Rzeszowskiego. Jeden z naszych ekspertów uznał, że mógł mieć delirium tremens, czyli majaczenie alkoholowe po ciągu. Ale z wywiadów wynikało, że pił mało i sporadycznie.
Dionisios: Przychodził do pracy punktualnie, trzeźwy. Przepytywany przez psychiatrów twierdził, że pije dwa piwa. Doświadczony lekarz wie jednak, że ten, kto deklaruje wypicie dwóch piw, tak naprawdę wypija pięć.
Nie zdążyliście porozmawiać z Rzeszowskim przed jego śmiercią. Bohater nie jest niezbędny, żeby o nim pisać?
Dionisios: Najpierw nie zgodził się na spotkanie. Potem informacja o jego śmierci trochę nas rozczarowała. Myśleliśmy, że książce może brakować wersji wydarzeń Damiana. Zwłaszcza że on nigdy nie opowiedział o swojej zbrodni. Najpierw mówił policji i mediom: „No comment”, a potem deklarował, że miał amnezję, podawaną zresztą przez psychiatrów w wątpliwość, i w sądzie nie zeznawał. Wiemy, że pisał listy z przeprosinami do rodzin ofiar, ale do swojej teściowej nie napisał nigdy.
Wyraził kiedykolwiek żal?
Dionisios: Nie, żalu nie było widać po jego zachowaniu w sądzie ani w rozmowie z rodzicami. Jego adwokata, który miał z nim kontakt do końca, też zapytałem o to, czy Rzeszowski wyraził żal. Długo się zastanawiał. Na moim nagraniu słychać długą pauzę. W końcu odparł: „Taaaak”.
Ewa: A niby dlaczego adwokat miałby ci powiedzieć prawdę? Co do Rzeszowskiego, moim zdaniem, dla biografa bohater żyjący jest przekleństwem.
Dionisios: Paradoksalnie brak jego wypowiedzi okazał się atutem książki.
Zwracacie uwagę na to, że Rzeszowski nie żałował. Dlaczego chcemy, żeby zbrodniarze żałowali swoich czynów?
Ewa: Bo wyraz żalu oznacza przyznanie się do błędu. A wtedy nasz system moralny jest nienaruszony. Najpierw jest żal za grzechy, potem kara, a na końcu przebaczenie. Bez tego pierwszego nie może być tego ostatniego.
Nawet tak bezsensownemu wydarzeniu, jak śmierć z rąk ojca, męża, przyjaciela, próbujemy nadać sens?
Ewa: Żal za grzechy wpisałby się w ustalony porządek. Brak żalu jest niewytłumaczalny i przerażający.
Dionisios: Szczególnie na wyspie, gdzie na pierwszą stronę gazety trafia to, że ukradziono rower albo zaginął pies… Morderstwo było dla mieszkańców szokiem. Jeszcze większym – kamienna twarz oskarżonego w sądzie. Pozostał „emotionless”, jak pisały brytyjskie media. Tego nikt nie mógł zrozumieć. Gdy pokazywano miejsce zbrodni, opisywano czyny i odczytywano wyrok, on nie dał po sobie poznać, że w ogóle go to rusza.
Ewa: A oczekuje się, że sprawca pęknie. Rozpłacze się, schowa twarz w dłoniach, wpadnie w histerię. Jak w hollywoodzkich filmach.
Dionisios: To zdziwienie jego reakcją pogłębiły jeszcze wypowiedzi ludzi, którzy go znali. „Porządny facet”, „opiekuńczy ojciec”, „chciał mieć normalną rodzinę”. No bo jak to pogodzić? Rodzina jest dla niego najważniejsza, a potem morduje ją z kamienną twarzą… Tego nikt – ani sąd, ani dziennikarze – nie potrafił wyjaśnić. I to powoduje lęk.
Oglądając relacje telewizyjne z miejsc zbrodni, przede wszystkim ze strzelanin w amerykańskich szkołach, można zwrócić uwagę na wypowiedzi rodziny, sąsiadów i kolegów. „Zawsze mówił dzień dobry” – twierdzą. A potem sięgnął po broń…
Ewa: Ale gdy śledztwo sięga głębiej, okazuje się najczęściej, że sprawca ostatnio zachowywał się „inaczej”, „miał gorszy humor”, „nie był sobą”. Ludzie żyją swoim życiem. Są zobojętniali. Nie przyglądają się, co się dzieje za płotem. Jeśli ktoś stwarza pozory, że jest porządny, biorą to za dobrą monetę. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie wywiad, który przeprowadziłam z Kazikiem Staszewskim. Rozmowa zeszła na szkołę i wychowanie dzieci. Kazik opowiadał o wywiadówkach szkolnych, podczas których rodzice kilku dzieciaków zaklinali się, że ich dzieci są grzeczne i posłuszne, podczas gdy tajemnicą poliszynela było, że piją i ćpają.
Dionisios: Ten szok jest tym większy, im bardziej ktoś sprawia wrażenie poukładanego. Damian miał czystą kartotekę. Nie dopuścił się wcześniej żadnego czynu zabronionego.
Ale był wyalienowany, nie miał zbyt wielu przyjaciół, nie układało mu się z żoną.
Ewa: To cena emigracji. O tym, że miał trudne dzieciństwo, więc jest w grupie ryzyka, może zrobić coś nieprzewidywalnego, wiedzieli ludzie w Nowym Sączu, a nie w Jersey.
Ale z Nowego Sącza chciał uciec.
Dionisios: Ale gdy mu się to udało, z Jersey też chciał uciec… Emigracja go przerastała.
Ewa: A jego problemy szły za nim krok w krok, jak cień.
Dionisios: Wyjeżdżając, zostawił swój system wsparcia.
Ewa: Nie wiemy też, co się działo w jego rodzinie.
Dionisios: Wydawała się idealna, ale…
Ewa: Ale nie ma idealnej rodziny ani idealnego życia. A jego pragnienie, żeby je mieć, było skazane na porażkę.
Mieliście ambicję, żeby historię Rzeszowskiego wpisać w szersze ramy? Ta książka to oskarżenie pod adresem niewydolnych instytucji?
Ewa: Instytucje to bezpieczniki, których można się chwycić, ale nie łudźmy się, że mogą kogoś uratować. Ale tak, chcieliśmy opowiedzieć o czymś więcej niż historia Rzeszowskiego. Za mało pisze się o tym, co się dzieje z ludźmi, którzy, zmieniając miejsce zamieszkania, zmieniają kody kulturowe. W opowieściach o emigracji przebija się to, jak łatwo zmienić kraj zamieszkania i ułożyć sobie w nim życie. Wchodzisz do autobusu w, choćby, Nowym Sączu, a po kilkunastu godzinach lądujesz na dworcu Victoria w Londynie i trafiasz prosto do pracy. Wyjazd kojarzy się z szansą, nigdy z zagrożeniem. Ludzie nie są przygotowani na negatywne konsekwencje emigracji. A przecież są kraje, w których się okazuje, że nienakarmione dziecko w brudnym ubraniu może być rodzicom odebrane. Polacy nie sprawdzają, jakie zasady panują w krajach, do których się przenoszą. Albo nie chcą sprawdzać. Może dzięki tej książce ktoś straci złudzenia. Że tam, po drugiej stronie płotka, trawa jest bardziej zielona.
A jaki jest sposób na asymilację?
Ewa: Przede wszystkim trzeba znać język. Mnóstwo ludzi wciąż go nie zna ani się go nie uczy. A bez języka jest się wykluczonym. Emigrant zazwyczaj wspina się od najniższych szczebli drabiny społecznej. Bez języka to się może nie udać. Brytyjczycy na przykład chcieliby, żeby imigranci zaczęli się integrować i przyjmować lokalne zwyczaje. Ale żeby iść do pubu, to trzeba rozumieć, o czym ludzie tam rozmawiają. I to nie na poziomie „How are you?”.
Dionisios: Gdy na wyspie Man po raz pierwszy odważyliśmy się pójść do pubu, mój kolega, któremu się wydawało, że mówi nieźle po angielsku, zamówił drinka słowami: „Please can I have 100 ml of vodka topped with orange juice”. I jak miał się tam zintegrować…
Ewa: A mój kolega uczył się angielskiego z książek Dickensa… Kolejną pułapką jest półżycie. Jedna z moich bohaterek z „Angoli” mówi, że tymczasowość rozciąga się na lata. Dionisios studiach czyścił małże na wyspie Man, ale wiedział, że może mu nie starczyć życia, żeby się wybić, więc wrócił.
Polakom jest jeszcze trudniej przez nasze kompleksy?
Ewa: Tak, to przejawia się m.in. w tym, że Polacy pozwalają, żeby im mniej płacono. Nie zgłaszają też mobbingu, bo uważają, że to normalne, że się ich źle traktuje.
Dionisios: Jeden z naszych bohaterów, pracujący jeszcze do niedawna na polu ziemniaków, mówił, że coraz częściej przyjeżdżają tam też Bułgarzy i Rumuni. Odważniej domagają się swoich praw. Nie chcą tyrać po 16 godzin dziennie. Nie chcą pracować w deszczu. I chcą mieć lepsze ubrania do pracy. A Polak siedzi cicho. Godzi się mieszkać w baraku. Bo chce jak najwięcej zarobić. I wywieźć pieniądze do Polski. Są dwie grupy emigrantów – ci, którzy nie chcą zapuszczać korzeni, i tacy jak Rzeszowscy, którzy przyjechali nie tylko do pracy, ale też po to, żeby żyć – posyłają dzieci do szkoły, pozornie się asymilują, kupują mieszkania. Ale nie tylko Polacy mają problem z asymilacją. Na wyspę Jersey od lat 70. przyjeżdżają Portugalczycy z Madery. Finansowo radzą sobie nieźle, ale się nie integrują. Prowadzą pralnie, firmy sprzątające i budowlane. Nie wspinają się po drabinie społecznej. Niektórzy żyją tam po kilkadziesiąt lat i nadal nie mówią po angielsku.
Zwracacie uwagę na tymczasowość. Emigranci nie czują się dobrze w nowym miejscu, ale wcale nie chcą wracać do domu, który przestał już być ich domem.
Dionisios: Są w rozkroku. Stwarzają sobie małą Polskę, oglądając TVP, wszystkie wakacje spędzając w Polsce albo cały czas rozmawiają na Skype’ie z rodziną.
Ewa: Po kilku latach jeszcze nie są zintegrowani, a już nie mogą mieszkać w Polsce, bo wszystko ich drażni – niskie zarobki, opieszałe urzędy, niemili ludzie.
To dlaczego wciąż ciągnie nas do wyjazdu?
Dionisios: Bo to pozornie łatwe. Gdy wyjechałem na trzy miesiące, nie potrzebowałem nawet pozwoleń. Wysiadłem z samolotu i już miałem pracę. Nie zastanawiałem się, czy będzie ciężko.
Ewa: Ja też chciałam kiedyś wyjechać z rodziną do Wielkiej Brytanii, żeby odetchnąć innym powietrzem. Po pracy nad „Angolami” zarzuciłam ten pomysł. Wyjazd uwidacznia, co ludzi dzieli, a co łączy.
Dionisios: Nie bez znaczenia w przypadku Rzeszowskich było to, że rozjeżdżali się w swoich marzeniach i oczekiwaniach. Izie podobało się wygodne życie na Jersey, dla Damiana to była katorga.
Momentami opisujecie wyspę Jersey jako raj. Ale podskórnie czuje się, że jest klaustrofobiczna.
Dionisios: Ewa się śmieje, że na Jersey wystarczy rozpędzić się na rowerze, żeby dotrzeć na drugi jej brzeg. A wydostać się z niej trudno.
Ewa: W piątki na promie panuje tłok. Trzeba wcześniej wyjść z pracy, żeby na niego zdążyć. A do Polski nie ma bezpośredniego samolotu. Nie mówiąc już o tym, że od września do kwietnia jest słaba pogoda –zdarza się, że promy nie odpływają, a samoloty mają opóźnienia.
Język książki jest ascetyczny, surowy, pozbawiony emocji. Nie ulegliście pokusie romantyzowania bohatera.
Ewa: Nie potrafię pisać inaczej.
Dionisios: Ta historia jest tak mocna, że nie wymagała ozdobników. Opowiadamy ją linearnie.
Ewa: Jak najprościej. Bez sensacji. Staraliśmy się chronić ludzi, którzy zostali. Nie zrobić ani jednego kroku za daleko. Nie napisaliśmy o domniemanym kochanku żony. Gdy ktoś nie chciał z nami rozmawiać, nie naciskaliśmy, nie snuliśmy domysłów. Mam nadzieję, że nikomu nie zrobiliśmy krzywdy.
Nie ulegliście fascynacji bohaterem.
Ewa: Nie współczuję mu.
Dionisios: Ja też nie. Nie myślimy o nim jako o ofierze.
Ewa: Nie jest też geniuszem zła.
Tabloidy chętnie przedstawiają sprawców w taki sposób. Czy te przekazy czynią nas mniej wrażliwymi?
Ewa: Z jednej strony tabloidy powodują znieczulicę. Z drugiej nie ma skuteczniejszego whistleblowingu. Brukowce wyciągają rzeczy, które były wcześniej zamiatane pod dywan. Gdy czytamy o bitych dzieciach, karmimy nasz voyeuryzm, ale z drugiej strony obnażamy prawdę. I potem widzimy wokół siebie sygnały alarmowe. Dziś jedna z moich koleżanek napisała na Facebooku, że słyszy przez ścianę płacz dziecka u sąsiadów. I nie wie, jak zareagować. I napisałam jej, że musi tam iść. I poszła.
Dionisios: Zbrodnia powszednieje też przez popkulturę. Ale mamy świadomość, że te książkowe i serialowe zbrodnie są zbyt doskonałe. I zawsze spotyka sprawcę kara. My w książce pokazujemy, że ani nie ma jednej przyczyny, ani doskonałej zbrodni, ani sprawiedliwości.
Pracowaliście na cztery ręce?
Ewa: Jeździliśmy na wyspę razem i osobno. Praca trwała kilka lat.
Dionisios: E-maile krążyły cały czas. Ja mieszkałem w Stanach, Ewa w Warszawie, spotkaliśmy się na Jersey. Potem wyrywaliśmy sobie chwasty.
Ewa: Wycinałam Dionisiosowi przymiotniki. Zgodziliśmy się, że forma musi być surowa, zwracanie uwagi na wybujałą formę byłoby nie na miejscu.
Pamiętacie najważniejszą reporterską radę, jaką otrzymaliście?
Ewa: W „Polityce” moja pierwsza kierowniczka Ewa Wilk mówiła mi, żeby pisać tak, żeby ambitna gospodyni domowa też tekst zrozumiała. A Małgosia Szejnert podkreślała, że najważniejsze są detale.Są palcami olbrzyma.
Dionisios: Nie dostałem jednej rady. Ale Roman Kurkiewicz, który uczył mnie w Collegium Civitas, co tydzień zadawał tekściki na 148 wyrazów. W tym miała się zamykać cała opowieść. Potem w radiu miałem 40 sekund na opowiedzenie historii. Nauczyłem się kondensacji. I jeszcze jedno – unikać puent, nie wydawać wyroków, pozostawić otwarte okno.
Pierwszy odcinek audioserialu, który powstał na podstawie reportażu, można znaleźć tutaj.
Całość podcastu dostępna jest w Audiotece i w Lectonie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.