Wystawa „Jerzy Antkowiak – Moda Polska” zbiega się z 60. rocznicą powstania firmy. To okazja, by przypomnieć Warszawę A.D. 1958.
W 1958 roku najważniejszą tendencją w modzie była wędrująca talia. Przemieszczała się akurat znad bioder ku biustowi. Kierujący polskim handlem ministrowie uradzili, że czas, by moda proponowana przez Jadwigę Grabowską zawędrowała wreszcie, jeśli nie pod strzechy, to gdzieś dalej niż na elitarne pokazy w salonie przy Ordynackiej i zagraniczne w Lipsku. Zdecydowali, że prowadzone przez nią Biuro Mody „Ewa” połączą z przedsiębiorstwem Gallux-Hurt. I tak, 1 października, powstała Moda Polska. Miała być bardziej dostępna niż „Ewa”, ale wciąż czerpać z Paryża.
Gdyby przyszło jej czerpać z Warszawy, musiałaby być zgrzebna.
Warszawa w budowie
Jest taki film, łatwy do znalezienia na YouTubie, „Miasto na wyspach”, który pokazuje Warszawę 1958 roku. To miasto w budowie, przy czym budowy toczą się przeważnie z dala od Śródmieścia. W Śródmieściu jest głównie, całkiem biały jeszcze, Pałac Kultury i Nauki. I bardzo dużo ruin. Kamera kręci się w obrębie kilkuset metrów od skrzyżowania Alej Jerozolimskich z Marszałkowską. Gdyby wychynęła nieco w stronę Wisły, byłoby trochę gwarniej. Bo zabudowywano Chmielną (wówczas Rutkowskiego), bo CDT działał już od siedmiu lat, bo Nowy Świat, wreszcie – Ordynacka. Nieco na północ wkraczała w ostatnią fazę budowa Starówki. Sposobiła się do ponownego otwarcia przy Piwnej słynna potem przez dekady kawiarnia „Gwiazdeczka”. W Grand Hotelu przy Kruczej (kierunek: południe) otwarty właśnie nocny bar „Cyganeria” zapraszał miłych gości codziennie od 22 do świtu.
W stołecznej prasie z jesieni 1958 roku mnóstwo narzekania. Że brakuje kin – przy Marszałkowskiej są dwa, jedno, niszowe, w podwórku przy Nowym Świecie, a budowy kolejnych – Warsa, Feminy, Skarpy i odnowionego Atlantiku to jedna wielka partanina, niby mają być niebawem, ale miały być już dawno temu. Że w „Delikatesach” towary bynajmniej nie delikatesowe, a w zwyczajnych sklepach braki. Na ratunek handlowi przychodzą Czesi. Mają przysłać telewizory, pralki i wieloczynnościowe maszynki „Pragomix” „wyposażone jednocześnie w młynek elektryczny do kawy, mixer (mieszanie i rozdrabnianie) oraz w trzepaczkę do ubijania piany”. Centrala handlu zagranicznego Rolimpex kupiła właśnie w Hiszpanii „poważne ilości cytryn”, które mają ukazywać się na rynku aż do lipca. To, że coś w handlu ma się „ukazywać” wystarczy za definicję zaopatrzenia w PRL – albo cud albo nic łamane na buble.
Z atrakcji wystawa książki radzieckiej, pokaz mody radzieckiej i huczne obchody dziewiątej rocznicy utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej, w tym wystawa „obrazująca osiągnięcia budownictwa socjalistycznego”.
W dodatku zaatakowała jesień. Na Kasprowym pod koniec września trzymał mróz i leżało już kilka centymetrów śniegu, w Warszawie obawiano się przymrozków, no i „przewidywano umiarkowane, a nawet silne wiatry z zachodu”.
„Ewa”. Żegnaj laleczko
Oczywiście, że z Zachodu. Władza propagowała, co chciała, ale Polaków kusił Zachód.
W zachowanym w archiwum Ośrodka „Karta” dzienniku literat Eugeniusz Zieliński zapisuje w tym czasie: „Z dziesięciorga przykazań Warszawy wybieram po jednym słowie: Foto-optyka. Wiatrówki. Moderne. Pedicure. Wzorcownia. Delikatesy. Komis. Pasaż. Metalexport. Lechia. To na pamiątkę strzaskanego dekalogu, wyniesionego z ognia, ruin i klęski, z którego kiedyś pozostało nam również tylko jedno słowo: odgruzowanie”.
W tych stylizowanych na poetycką prozę paru zdaniach znać tęsknotę. Z dziesięciu słów tylko „Lechia” nie jest z zagranicy.
„Express Wieczorny” we wrześniu 1958 roku przeprowadził wśród czytelników sondę o ubraniach. Wśród miejsc, gdzie robią zakupy, na pierwszym miejscu wymienili Gallux, na drugim komisy z miast portowych (wiadomo, marynarze! przywozili do Polski wszystko), na trzecim „ciuchy”, z nowotarskimi włącznie.
Z opowieści wiadomo, że „ciuchy” były głównym źródłem zakupów modnych Polek i Polaków. Najlepsze były w Nowym Targu, bo tam przysyłano najwięcej paczek z Ameryki. Tam zaopatrywali się handlarze z Warszawy. Warszawskie „ciuchy” w 1958 roku były na placu Szembeka. W lecie odwiedziła je przedwojenna aktorka, wówczas mieszkająca już w Stanach, Jadwiga Smosarska. Mówiła dziennikarzowi „Stolicy”: „Chciałam naocznie przekonać się, jakie rzeczy wysyłane w paczkach do kraju cieszą się w Warszawie największym popytem”.
„Ciuchy”, choć były przaśnym bazarem, pełniły rolę corso. Tutaj w dniach dostaw spotykała się warszawska elita – aktorki i aktorzy, doktorowe i mecenasowe, modelki i studentki. Bo można było upolować coś prosto z Ameryki.
Kto nie polował, ten szył. Na przykład spódnice bombki z poszew pościelowych albo prześcieradeł. Farbami „Kakadu” malowało się pikasy i robiło kopy. Albo trafiał się w sklepie sznurek sizalowy, to z tego sznurka robiło się podeszwę, z materiału dorabiało resztę i były buty.
W takiej mniej więcej rzeczywistości odbywa się we wrześniu pokaz Biura Mody „Ewa”. Talia, jak już wiemy, wędruje w kierunku biustu, poza tym – szerokie ramiona, wielkie kołnierze wpadające w peleryny, wysokie kapelusze, futrzane czapki, niewysokie, ale jednak szpilki. Dziennikarka „Zwierciadła” komentuje: „Na charakter takiej np. Ewy trzeba patrzeć jako na laboratorium mody, w którym szuka się własnych, czasem eksperymentalnych rozwiązań”. Narzeka, że to sztuka abstrakcyjna, nie przeznaczona „dla przeciętej kobiety, z jej budżetem i nawykami”. Za, jak wkrótce się okaże nomen omen, jaskółkę zmian uważa fakt, że te wielkie kołnierze można zdjąć i wtedy dostajemy normalne palto, w którym można pojawić się na ulicy. Najwyraźniej nie wie jeszcze, że to ostatni pokaz „Ewy”.
Moda Polska. Małżeństwo z rozsądku
Bo od 1 października odpowiedzialna za te ekstrawagancje Jadwiga Grabowska będzie już kierować Modą Polską. Nową firmę z nadzieją wita felietonista „Stolicy” Tadeusz Kur, zawzięty krytyk niedostępności projektów z Ordynackiej.
„Tak więc mamy wesele, którego i ja trochę stałem się sprawcą. Ewa schodzi z raju na ziemię i żeby było już całkiem jak w biblii – w towarzystwie Adama. Dom Mody Ewa połączony bowiem został z przedsiębiorstwem Gallux-Hurt, a małżonkowie mają na nowej drodze życia odnaleźć oboje to, czego nigdy nie mieli – właściwy stosunek do potrzeb ogromnego odzieżowego rynku wewnętrznego. Przy tym symbolicznym wygnaniu z raju można chyba mówić o grzechach – pisze. – Ewa ma zaniechać uporczywie lansowanej koncepcji żywego żurnalu i zamiast stosować sztukę dla sztuki, zajmie się sztuką stosowaną w dziedzinie mody damskiej. Gallux – Hurt przestanie handlować paczkami zagranicznymi, a zajmie się, korzystając ze złotych rączek Ewy, podnoszeniem jakości i estetyki niemasowej konfekcji damskiej i męskiej”.
Gallux z założenia miał być siecią sklepów, gdzie można kupić coś dobrej jakości w kulturalnej atmosferze. W rzeczywistości skupował zagraniczne towary (w prasie ukazywały się ogłoszenia, że kupi galanterię odzieżową – męską i damską, artykuły dziewiarskie, kosmetyki, włóczkę wełnianą, pończochy damskie nylonowe i perlonowe oraz galanterię skórzaną), a w sklepach kłębił się tłum, który siedemset sweterków wykupywał w pięć godzin. Jak ktoś obliczył: jeden na 25 sekund. „Gallux-Hurt” to była spółka-córka powstała na mocy tzw. małej reformy handlu, która nakazywała przedsiębiorstwom handlowym prowadzenie produkcji. „Gallux-Hurt” produkował u chałupników, ale też w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego i Biurze Mody „Ewa”. Małżeństwo może i było z rozsądku, ale nie tak, że młodzi wcześniej się nie znali. On był bogaty, ona tylko piękna. I jak pokazał czas, wszelkie profity zgarnęła ona.
Paryż w lustrze
Po jej stronie na czele stała charyzmatyczna jak żyleta Jadwiga Grabowska, po jego – dyrektor ponoć obyty w zarządzaniu, ale w prasie pisał zaangażowane artykuły o cenach gęsich jaj. Ją rzeczywistość obchodziła o tyle, o ile. Bardziej interesowała misja, koniecznie chciała, żeby Polki wyglądały po parysku.
W wyniku fuzji musiała zmienić pieczątki, wizytówki, całą tę otoczkę, z korzyścią zresztą dla firmy, ale nie musiała nawet się przesiąść. Nadal urzędowała w gabinecie, w którym stało przedwojenne lustro. Niewiele o nim wiadomo, poza tym, że zawsze jej towarzyszyło. Zachowało się sporo zdjęć, na których modelki przymierzają przed nim stroje i, co najważniejsze, zachowało się ono. Zostało w Modzie Polskiej po odejściu szefowej na emeryturę i pojawiło się nawet na wybiegu – towarzyszyło pokazowi w 1971 roku. Kiedy przedsiębiorstwo postanowiło się go pozbyć, kupił je, oczywiście, Jerzy Antkowiak i ustawił w rogu swojego salonu.
Przez lata całe lata było symbolem: przedwojennych tradycji, którym w socjalizmie hołdowała Jadwiga Grabowska i odzwierciedlania tendencji, na których jej zależało. Odbijał się w nim Paryż, a nie Warszawa, czy tym bardziej Moskwa. U Antkowiaka zyskało nowy wymiar: oto on, awangardowy, wywrotowy i w każdym calu inny niż szefowa, jednak nie wypiera się dziedzictwa. W swojej nowoczesności odzwierciedla wartości dla Mody Polskiej kluczowe: żeby było po parysku. W tej roli lustro pojawi się na wystawie „Jerzy Antkowiak – Moda Polska”. Już naprawdę na dniach. Widzimy się!
Wystawa „Jerzy Antkowiak – Moda Polska” rozpocznie się 6 października o godz. 18 w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi i potrwa do 17 marca 2019 roku. Jej kurator Tomasz Ossoliński pracuje równolegle nad filmem dokumentalnym poświęconym Antkowiakowi. „Vogue” objął nad przedsięwzięciami patronat.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.