Zanim skończył studia, miał całą walizkę programów teatralnych. Dziś Jerzy Antkowiak opowiada nam o najważniejszych inspiracjach ze świata kultury.
Jeśli jutro piątek, to dzień zacznie od przejrzenia repertuaru kin w „Co Jest Grane”. A nuż w Iluzjonie wyświetlą „Rzym, godzina 11”. Kiedy wyświetlają, Jerzy Antkowiak wsiada w kolejkę WKD i jedzie do Warszawy obejrzeć to jeszcze raz.
Tymczasem może coś z literatury. By nie sięgać za głęboko, sięgnijmy koło łóżka. Tam różnorodność: listy Jana Lechonia do Anny Jackowskiej (bo wpadły w ręce, a Lechoń zawsze ciekawy), „Złote okulary” Giorgio Bassaniego (wybitna opowieść o inności i wykluczeniu), „Dzień szakala” Fredericka Forsytha (lubi do niego wracać) i biografia Viscontiego autorstwa Laurence’a Schifano.
– W sprawie Viscontiego jestem w obsesji od lat, ale teraz mi się nasiliło – mówi Antkowiak. – Taki diabeł zdolny!
Ceni go za życie, ceni za sztukę, za to, że zmuszał powojenne mieszczaństwo do oglądania Camusa i Jeana Cocteau. Gdyby jednak miał wybrać, co wywarło na nim największe wrażenie, to przywiązanie do detali.
– Kiedy kręcił „Lamparta” domagał się, żeby sztućce w szafkach były z epoki. Mówili mu, że przecież są schowane, nie widać ich, a on się upierał. Dla mnie to jest genialne, wierzę, że takie szczegóły są ważne – mówi. – Opowiadał mi kiedyś Andrzej Domalik, zaprzyjaźniony reżyser teatralny, że kiedy pracuje z Januszem Gajosem i mówi mu na przykład: „wychodzisz zza kulis”, ten dopytuje: „ale co ja tam robiłem?”, „byłem w bibliotece?”, „ale co czytałem?” – dusi, aż nie dowie się wszystkiego.
Sam Antkowiak stoczył niejedną bitwę o detal. – Zdarzało się, że musiałem przekonywać, szczególnie oczywiście księgowych, że to, że czegoś nie widać, to nie znaczy, że nie istnieje – wspomina. Najlepiej zapamiętał awanturę o róże na sukni ślubnej. Zaplanował cały ogród, a oni chcieli dać raptem na rabatkę. Bo, mówili, tych spod spodu nie widać i będą się gniotły.
Namawiał, ale było ciężko. Dyrektorów z innych pięter, a nawet koleżanki z pracowni wzorniczej musiał przekonywać, że jeśli w kolekcji inspirowanej „Amadeuszem” (po filmie Miloša Formana z 1984 r.) pojawi się Lady Makbet w czarnym welurowym płaszczu, czerwonym berecie i rękawiczkach, to dobrze, bo inaczej pokaz mody byłby karykaturą oryginału, a inteligentnie złożone motywy z różnych dzieł dadzą o do myślenia. – Lubiłem burzyć święty spokój – mówi.
Jeśli nie strojami, to chociaż muzyką. W latach 80. na którymś pokazie puścił arie operowe, a modelki udawały, że śpiewają.
Jeśli nie publiczności, to chociaż najbliższych. Miał 12 lat, gdy ojciec pierwszy raz zabrał go na „Madame Butterfly”. Z Wolsztyna do Poznania – to była spora wyprawa. Autokar, cała grupa dorosłych i on. Zasiedli na swoich miejscach, rozległa się muzyka, śpiewacy zaczęli pracę, a on wymknął się rodzinie i znalazł miejsce gdzieś daleko, pośród obcych ludzi. – Uciekłem, bo to było tak dobre, że uznałem, że ci moi wolsztyniacy nie zasługują na to – wspomina. – Wolałem chociaż nie widzieć, że tam są.
Opera! Z Jerzym Antkowiakiem niczego nie można być pewnym na sto procent, oprócz tego, że kiedy jest w domu, zawsze w tle leci jakaś aria. Od rana włącza telewizję Mezzo, a poza tym ma mnóstwo płyt DVD ze spektaklami operowymi.
– Ostatnio wśród nich odkryłem „Trubadura”, ale najchętniej wracam do „Cyganerii” Pucciniego. Ta prościutka „Cyganeria” z niezawiłą intrygą: „zakochał się, a ona mu umarła”. Ma taki dramatyzm, takie zmiany nastrojów, tak piękną muzykę, że mogę oglądać bez przerwy.
Dziś raczej przed telewizorem, dawniej na wieść o premierze Jerzy Antkowiak wsiadał w wukadkę i jechał po bilety. „Traviata”, „Tosca”, „Borys Godunow”, i jeszcze raz, w innej obsadzie. Jeśli nie opera, to balet. – Ile odsiedzieliśmy z panią Daną „Jezior Łabędzich”, to nie zliczę.
Chodziło w tych wyjściach nie tylko o inscenizację sceniczną, ale też inscenizację pani Dany. Antkowiak, przyznaje to po latach, był dumny, kiedy widział, jak inni na nią patrzą. Bo uważał, że przeistoczenie żony ze smutnej farmaceutki w dziewczynę ze sztuk pięknych to jego zasługa.
Kiedy poznali się w latach 50. we Wrocławiu, on studiował ceramikę na ASP, a ona farmację. I natychmiast poszli w miasto. Do kina Pionier na filmy radzieckie, do Kawiarni Literackiej na ciastko i trochę się pokazać, no i do Teatru Polskiego. Tam Antkowiak już od dawna wchodził wejściem dla artystów. W pewnym sensie dzięki modzie. Bo, jak wszyscy o względnym guście, chodził na plac Nankiera, czyli ciuchy – tam, w rzeczy z paczek i Bóg wie skąd – ubierała się elita artystyczna miasta: studenci, reżyserzy, aktorzy. – Przymierzając wyciągniętą ze sterty szmat niebieską marynarę, poznałem aktora Igora Przegrodzkiego – opowiada.
Trochę prowadzali się razem po mieście, ale przede wszystkim Przegrodzki wprowadził go do teatru. – Przesiedziałem w loży bocznej parę lat.
Z dziesiątek spektakli wciąż ma przed oczami „Tragedię amerykańską”, adaptację powieści Theodore’a Dreisera. Małgorzata Lorentowicz zbiegająca w kusych strojach po schodach wielkich jak scena, śni mu się czasem jeszcze dziś.
Zanim skończył studia, miał całą walizkę programów teatralnych. Pamięta, bo kiedy już z Komorowa wrócił do Wrocławia na obronę dyplomu, walizy nie było.
Gdy już o walizach mowa, po wojnie okazało się, że w Wolsztynie ocalał przedwojenny patefon na korbę, łącznie z zapasem igieł i płyt. Mieczysław Fogg, jakieś kobitki, ale też piosenki francuskie. Jerzy Antkowiak przypomina sobie: – Kiedy zimą przywozili węgiel, ja nosiłem go do komórki. No więc przywożą, ja wystawiam na zewnątrz patefon i gram francuskie piosenki. Ojciec mówił oczywiście: „Chłopcze, ty żeś chyba ogłupiał”.
Z tych francuskich piosenek został sentyment. Kiedy usłyszał potem, jak Marlene Dietrich śpiewa „La Vie en Rose” (z repertuaru Edith Piaf), wiedział, że to ważna historia.
Dietrich dwa razy oglądał na koncertach w Warszawie, jeździł do kina Śląsk na przegląd filmów z nią, projektował ubrania w jej stylu i kazał modelkom nosić kapelusz jak ona. Kiedy na początku lat 90. w Modzie Polskiej pojawiła się Joanna Dark – piosenkarka, która między musicalem „Metro”, a resztą życia zrobiła sobie przerwę na bycie modelką, spełnił dawne marzenie. Ubraną w garnitur namówił do śpiewania szlagieru z „Błękitnego anioła” podczas pokazu na żywo.
Bo w ogóle na żywo jest najlepiej. Chyba że kino, tu taśma pozwala na oglądanie wszystkiego w nieskończoność. Ma kilka takich żelaznych pozycji. Włoski neorealizm, Antonioni w całości. Ostatnio znów trafił na „Zaćmienie”.
– To da się jeszcze oglądać? – dziwił się Andrzej Domalik.
Antkowiak: – Jak ludzie mogli to wytrzymać w kinie, to nie wiem. Ale mnie ogląda się świetnie. Teraz dopiero zobaczyłem, że w „Zaćmieniu”, kiedy Monica Vitti tak chodzi i pięknie wygląda, wokół spokój, białe domy, nagle zaczynają drżeć wszystkie pinie i cyprysy. Tak samo jak w późniejszym „Powiększeniu” – tam też zieleń jest roztrzęsiona.
Skoro dziś czwartek, to raczej nie kino, a powiedzmy, biblioteka. Ostatnio znalazł w okolicznej „Tragedię amerykańską” – tę powieść Dreisera, której adaptacja śni mu się do dziś. Gdyby miał wybrać – kino, teatr, opera, książki, plastyka – nie wybrałby. – Nie ma sztuk pięknych, które by mnie nie interesowały. Wszystko znam powierzchownie, ale wszystko mnie interesuje.
Choć przyznaje, że książki mają dodatkową zaletę – czytanie łagodzi nawet nie wiadomo jak ciężkiego kaca.
5 października w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi rozpocznie się wystawa poświęcona twórczości Jerzego Antkowiaka i Modzie Polskiej, której kuratorem jest Tomasz Ossoliński. Projektant pracuje też na filmem o Antkowiaku. „Vogue” objął nad przedsięwzięciami patronat.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.