Karen Pence, Druga Dama Ameryki chce wysyłać osoby homoseksualne na terapię reparatywną. Od dawna jednoznacznie potępioną przez psychologów, psychiatrów i seksuologów. Tym wszystkim, którzy chcieliby zobaczyć, jak takie „naprawienie” się kończy, polecam najnowszy film Joela Edgertona „Wymazać siebie”.
Nie należy Karen Pence, nie ma co się oszukiwać, do ulubienic Ameryki. Druga Dama, jak często określa się żonę wiceprezydenta, szczególne kontrowersje wzbudza wśród liberalnej części amerykańskiego społeczeństwa. Jest też niemała wcale grupa ludności, którą nieustannie doprowadza do szału. Szczególnie alergicznie reagują na nią osoby LGBT, bowiem państwo Pence, co wiadomo nie od dzisiaj, są wielkiej (specyficznej odmiany) wiary. I nie mogą przestać się nią dzielić z innymi. Owo dzielenie się obejmuje ich niewzruszone przekonanie, że homoseksualizm, biseksualizm czy transseksualizm to dowody na nieustającą aktywność szatana. Należy więc wszelkie zło zawarte w literkach LGBT wypędzić modlitwą, a najlepiej modlitwą inspirującą jednocześnie odważne ludzkie czyny. A jakie to niby – może ktoś spytać – czyny? Ano na przykład „terapia reparatywna”, od dawna jednoznacznie potępiona przez wszelkie naukowe gremia skupiające psychologów, psychiatrów czy seksuologów. Polega ona w skrócie na tym, że umożliwia – według zajmujących się nią szarlatanów – zmianę geja czy lesbijki w osobę heteroseksualną. Czary mary, hokus-pokus, abrakadabra i taki, dla przykładu, Mike Urbaniak wnet mężczyzn pożądać przestaje, a oko swe na kobietach niechybnie zawiesza, pragnąc z nimi już tylko miłosnej ekstazie się oddawać. Prawdziwy cud w Kanie Gejolejskiej!
Powie ktoś może: ale po co pochylać się nad tym konceptem zgoła kuriozalnym? Po co głowę sobie czymś takim zawracać? Po cóż Karen Pence czas poświęcać? Niech wierzy sobie w to, co chce. Oczywiście, odpowiadam natychmiast, niech wierzy. Problem jednak zaczyna się wtedy, gdy próbuje w wiary swojej dogmaty innych przyodziewać. Gdy prywatnym zabobonem na ludzkość promieniuje, szczególnie tą młodą, szczególnie wrażliwą i na owe działanie nieodporną. Nie każdy ma przecież taką siłę i samoświadomość, jak Adam Rippon – amerykański łyżwiarz figurowy. Po zdobyciu na zeszłorocznej olimpiadzie zimowej brązowego medalu najpierw odmówił rozmowy telefonicznej z wiceprezydentem Mikiem Pence'em, a następnie przeleciał jak torpeda przez wszystkie programy telewizyjne, opowiadając (bardzo słusznie!), że nie bardzo wyobraża sobie rozmowę z człowiekiem, który uważa go za chorego i wymagającego „terapii reparatywnej”. Podobne stanowisko zajął równie cudowny Gus Kenworthy, narciarz dowolny (tak się chyba nazywają szalone salta na nartach) i drugi otwarcie „tęczowy olimpijczyk”. Ci dwaj znakomici sportowcy pokazali swoją postawą, że nie oni, ale ktoś inny potrzebuje „terapii reparatywnej”. Tylko jak naprawić Mike’a i Karen?
Ale nie o wiceprezydencie ani sporcie pisać miałem, bo nie panem od sportu jestem, ale od kultury. Od Karen Pence zacząłem i wracam do niej nie bez przyczyny. Postanowiła bowiem niedawno rzeczona Druga Dama do życia zawodowego powrócić, a trzeba wiedzieć, że pani Pence jest z wykształcenia nauczycielką plastyki (i malarką amatorką kochającą szczególnie akwarelę). Uczyła przez lata dzieciaki w podstawówce i przestała dopiero, kiedy jej szanowny małżonek został sześć lat temu gubernatorem Indiany. Potem z gubernatorskiego fotela przeskoczył na fotel w Białym Domu, więc na życie zawodowe Karen miejsca już nie było. Do czasu ma się rozumieć, gdyż niedawno zatrudniała się na pół etatu w chrześcijańskiej szkole podstawowej w Wirginii, na granicy której okrakiem siedzi stołeczny Waszyngton. Tej samej, w której uczyła wcześniej przez dwanaście lat, kiedy Mike Pence zasiadał w Kongresie. Przymiotnik „chrześcijański” jest tu nie bez znaczenia. Nie dlatego, że dzieci lekcje od paciorka zaczynają albo Biblię ze zrozumieniem czytają, ale dlatego, że regulamin szkoły zawiera rozmaite zapisy odnoszące się do spraw LGBT. Jakie? Takie dla przykładu, że ani dzieci (ani rodzice!) nie mogą się otwarcie identyfikować jako osoby homo- czy transseksualne albo takie, że zakazane jest pochwalanie małżeństw jednopłciowych. I nie ma zmiłuj, bo inaczej pała do dziennika (czyli w Stanach – F) i bajbaj szkoło. Żadnych homoafirmacji się nie przewiduje. Zasady to zasady.
Zaintrygowało mnie to życie zawodowe Karen Pence. Bo, doprawdy, wyobrazić sobie nie potrafię, jak można uczyć plastyki i sztuką w ogóle się zajmować, jednocześnie osób homoseksualnych szczerze nienawidząc i ich leczenia się domagając (że o zakazie poruszania tematów LGBT już nie wspomnę). Jak to jest możliwe, niech mi ktoś wytłumaczy, bo jak świat światem, sztuka homoerotyczna, sztuka w wątki homoseksualne uwikłana, czy sztuka tworzona przez gejów i lesbijki obecna jest nieustannie. Co Karen Pence powiedziałaby młodzieży o ikonicznym dziele Sosiasa z 500 roku p.n.e., przedstawiającego Achillesa opatrującego rany ukochanego Patroklosa, który zginął z rąk Hektora w wojnie trojańskiej (Achilles pomścił śmierć kochanka, zabijając potem Hektora)? Co powiedziałaby o równie ikonicznym, srebrnym, pochodzącym z I wieku n.e. tak zwanym Pucharze Warrena, przedstawiającym dwie odważne męskie sceny homoerotyczne? Co usłyszeliby od niej uczniowie pytający o rozsiane niegdyś po całym Imperium Romanum, a dzisiaj po wielu muzeach rzeźby przedstawiające pięknego Antinousa, wielką miłość równie wielkiego rzymskiego cesarza Hadriana? Co Karen Pence powie na „The Swimming Hole” Thomasa Eakinsa, na obrazy Janisa Tsaruchisa, na zdjęcia Wilhelma von Gloedena czy Roberta Mapplethorpe’a, co na „Śmierć Hiacynta” Alexandra Kiseleva (o Hiacynta rywalizowali, jak pamiętamy, Apollo z Zefirem i dobrze się to nie skończyło), co na niezliczonych świętych Sebastianów czy Rosę Bonheur, pochowaną na Père-Lachaise razem ze swoją życiową partnerką, także malarką, Anną Elizabeth Klumpke?
Dziwny jest ten świat, zaprawdę dziwny. Pełen paradoksów nieustannie w stan osłupienia mnie wprawiających. I już sam nie wiem, czy to z innymi jest coś nie tak, czy może ze mną, bo w końcu – według państwa Pence – to ja jestem tym chorym, natychmiastowego leczenia wymagającym. Ale na żadną „terapię reparatywną” się nie wybieram, życie moje homoseksualne niezwykle sobie ceniąc. A tym wszystkim, którzy chcieliby zobaczyć, jak takie „naprawienie” się kończy, polecam najnowszy film Joela Edgertona „Wymazać siebie” („Boy Erased”) z Lucasem Hedgesem grającym homoseksualnego chłopaka, którego bogobojni rodzice (w tych rolach Nicole Kidman i Russell Crowe) chcą z homoseksualizmu wyleczyć. Jest tylko jeden problem – nie bardzo się da.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.