O najnowszej płycie „Live”, współpracy z Tomaszem Stańką i pierwszym pianinie opowiada kompozytor, pianista i sześciokrotny laureat Fryderyka, Marcin Wasilewski.
Właśnie ukazała się pierwsza koncertowa płyta Marcin Wasilewski Trio zatytułowana po prostu „Live” będąca rejestracją występu na słynnym festiwalu jazzowym Middelheim w Antwerpii w 2016 roku. Jak po czasie słucha ci się tego koncertu?
Celebruję wyjście tej płyty na świat. To bardzo przyjemny moment. Słuchałem tego materiału dopiero kilka miesięcy po nagraniu, nie zdając sobie wcześniej sprawy, jak fajnie nam ten koncert poszedł. Przed występem byliśmy z zespołem w wakacyjnym letargu. Porzuciłem fortepian na dwa tygodnie. Dopiero gdy przyjechałem na miejsce, zdałem sobie sprawę, że to jest ten słynny festiwal w Belgii, gdzie występują światowej sławy gwiazdy jazzu. Struchlałem trochę ze strachu. Poza tym okazało się, że nie mieliśmy normalnej próby, tylko line check, czyli 15 minut na sprawdzenie, czy wszystko działa. Nie mieliśmy możliwości, żeby się rozegrać. Dorwałem gdzieś na boku jakieś pianino Fender Rhodesa, próbując rozgrzać palce. I zupełnie nie spodziewałem się, że ten koncert tak świetnie wypadnie, co jest też zasługą prawie pięciotysięcznej publiczności, która znakomicie nas przyjęła. To słychać! Trzy miesiące po koncercie słuchałem tych nagrań zaskoczony i podekscytowany ich muzyczną jakością. Dlatego postanowiliśmy ten koncert wydać.
Podobno nie wiedzieliście o tym, że koncert jest rejestrowany. Brzmiałby inaczej, gdybyście mieli świadomość, że byliście nagrywani?
Kiedy wiesz, że koncert jest nagrywany, i że powstanie z tego płyta, masz świadomość, że nie może być żadnego momentu, w którym się pomylisz.
A Marcin Wasilewski popełnia błędy?
Oczywiście, zdarza mi się popełnić błąd. Poza tym jazz jest taką muzyką, że drobny błąd czy też balansowanie na jego granicy jest wręcz pożądane, bo wyzwala w muzykach dodatkowe emocje. Zaczyna się dziać coś niewyreżyserowanego. To popycha muzykę ku czemuś lepszemu. Muzyka to nie jest gra błędów tylko gra precyzji.
Ta płyta wydana została, podobnie jak Wasze poprzednie albumy, w kultowej monachijskiej wytwórni fonograficznej ECM (Editions of Contemporary Music), którą kieruje słynny producent Manfred Eicher. Czym się ta wytwórnia wyróżnia?
ECM będzie w przyszłym roku obchodzić jubileusz 50 lat istnienia. Wytwórnia jest kultowa, bo wydaje kultowe płyty, takie jak chociażby „The Köln Concert” Keitha Jarretta, albumy Pata Metheny’ego, Jana Garbarka z lat 80., Art Ensemble of Chicago, Jacka De Jonette. Nie sposób wymienić wszystkich wielkich artystów, których wydaje Manfred. Ma też kultowy status, bo wyróżnia ją unikatowy zamysł artystyczny, podejście do muzyki i charakterystyczny sound.
Jak określiłbyś brzmienie ECM? Jest ono wyczuwalne, mimo tak różnorodnych artystów. Wydają tu zarówno Tord Gustavsen, jak też Carla Bley, Vijay Iyer, Nik Bärtsch, Tomasz Stańko, czy Anouar Brahem z Tunezji albo korsykański chór La Filetta.
ECM to jedna z pierwszych wytwórni, która zaczęła nagrywać muzykę tak starannie, przykładając niezwykłą wagę do brzmienia. Mówi się o charakterystycznym pogłosie, którego używa producent Manfred Eicher, o niezwykłej dbałości o przestrzeń w muzyce i o jakość nagrania. Manfred to ECM. To jego artystyczna wizja, którą realizuje poprzez dobór artystów na przestrzeni lat. To tworzy legendę ECM.
Jaki jest Manfred Eicher zawodowo i prywatnie? Jak się z nim pracuje?
To człowiek o bardzo szerokich horyzontach, z olbrzymią wiedzą na temat sztuki, szczególnie muzyki. Bardzo interesuje się też muzyką klasyczną, którą wydaje jako ECM New Series. To prawdziwy człowiek renesansu. Tę wiedzę i doświadczenie czuje się podczas pracy z nim w studiu. Mieliśmy to niebywałe szczęście, że Tomasz Stańko zaprosił nas na pierwszą sesję w 2001 roku do płyty „Soul of Things”. Po naszym wspólnym koncercie we Frankfurcie bodajże w 1998 roku, Manfred zasugerował, żeby Tomasz spróbował nagrać swoją nową płytę z młodym polskim składem, czyli właśnie z nami. I to było nasze spełnienie marzeń. Mogliśmy od razu poznać Eichera przy pracy. Sporo się od niego nauczyliśmy.
Jak wspominasz pracę z Tomaszem Stańką na wspólnych płytach „Suspended Night”, „Soul of Things” czy „Lontano”?
Spotkania z Tomaszem Stańką nie ograniczały się do sesji. Po jego odejściu człowiek naturalnie podsumowuje tę niezwykłą muzyczną przygodę. Byliśmy bardzo blisko. Można powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi. Łączyła nas relacja mistrz-uczeń ale też ojciec-syn. Przez wiele lat mówiliśmy do siebie na „pan”, zanim przeszliśmy na „ty”. Przejechaliśmy razem tysiące kilometrów i zagraliśmy niezliczoną ilość koncertów. Zaproszenie do nagrania pierwszej wspólnej płyty dla ECM-u było dla nas, bardzo młodych przecież muzyków, wielką nagrodą za te sześć lat wspólnego intensywnego grania. Praca z Tomaszem wiązała się zawsze z dużym stresem i odpowiedzialnością, a jednocześnie olbrzymią przyjemnością. To było wielkie wyzwanie.
Jaki wkład ma Tomasz Stańko w światowy jazz?
Tomasz Stańko to trębacz jazzowy na skalę światową. Miał bardzo charakterystyczny dźwięk. Wywodził się z free jazzu, awangardy jazzu z lat 60. Współpracował z Krzysztofem Komedą, potem tworzył swoje zespoły, takie jak choćby kwintet Freelectronic. Nagrał mnóstwo znakomitych płyt. Sposób jego gry i podejście do muzyki było bardzo unikatowe, nietypowe i niekonwencjonalne. A do tego miał niezwykłą charyzmę sceniczną. To był artysta kompletny.
A jak to się stało, że ty zostałeś pianistą?
Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej na pianino. Ojciec skończył liceum muzyczne na trąbce, ale zawsze miał pociąg do fortepianu. Dostałem pierwsze wadliwe pianino „Legnica” z, nie wiedzieć czemu, pochyloną klawiaturą. Nie wiem dlaczego zostałem pianistą, skoro zacząłem grać na takim paździerzu.
Już niedługo twoje trio będzie obchodziło 25-lecie istnienia. Co i kiedy połączyło Marcina Wasilewskiego, Sławomira Kurkiewicza i Michała Miśkiewicza?
Najpierw sama muzyka, potem festiwal Jazz Jamboree i warsztaty w Puławach. Zacząłem interesować się jazzem w wieku 12 lat, a że chodziłem do klasy ze Sławkiem, to go jazzem zaraziłem. U mnie w domu zawsze było dużo nagrań, bo wujek był perkusistą, tata też muzykiem. W domu leciały płyty Herbie Hancocka i Oskara Petersona. Miałem też możliwość kupowania płyt jazzowych w Kolonii. Jako dzieciaki zaczęliśmy ze Sławkiem wspólnie grywać w domu. On na elektrycznym basie, ja na pianinie. Jakieś proste standardy typu „Summertime” czy „Take Five”. W 1989 roku pojechaliśmy na Jazz Jamboree. Tam odpadliśmy bez reszty. Michael Brecker, Walk Away z Urszulą Dudziak, Tomasz Stańko, Adam Makowicz. Po takim zastrzyku energii jazzowej na światowym poziomie zaczęliśmy jeździć na warsztaty jazzowe. W 1991 roku spotkaliśmy tam Michała Miśkiewicza. Zagraliśmy razem na jamie utwór „Softly as in a Morning Sunrise”. I tak gramy to do tej pory. Cztery lata po pierwszym Jazz Jamboree wystąpiliśmy już na tym festiwalu jako uczestnicy. Bardzo szybko to się wszystko działo. Potem pojawił się Tomasz, który zaangażował nas do profesjonalnego bandu. Rytmiczność i chemię ze Sławkiem i Michałem poczuliśmy od tego pierwszego grania. Dostaliśmy też szansę i dużo możliwości i wsparcia od środowiska, żeby się rozwijać razem u boku największych.
Łączy was relacja nie tylko zawodowa?
Lubimy się, jesteśmy przyjaciółmi. Wcześnie zaczynaliśmy. I ciągle czujemy się młodo, choć czas leci bardzo szybko. Nie podróżujemy osobno na koncerty. Wciąż dobrze nam się ze razem gra. Rozumiemy się. Wypracowaliśmy sobie wspólny język. Ta chemia, którą poczuliśmy od pierwszego spotkania, połączona z latami wspólnych zajęć, angaży ze strony różnych muzyków i chęć bycia zespołem spowodowały, że jesteśmy ze sobą tak długo. I nigdy się nie nudzimy. Mam nadzieję, że stażem pokonamy Modern Jazz Quartet, którzy grali ze sobą 40 lat.
Czego dla przyjemności słucha Marcin Wasilewski?
Keitha Jarretta, Herbiego Hancocka, Bobo Stensona, McCoya Tynera, ale lubię też puścić sobie trochę rocka do jazdy na rowerze. Ostatnio Jamesa Baya, którego poznałem niedawno, czy Jordana Rakei. Oczywiście Prince, D’Angelo, Björk i dawny Sting.Nna winylu odkryłem Darondo, świetny amerykański funk z lat 70., a do tego muzyka klasyczna i oczywiście jazz. Teraz słucham trochę mniej muzyki niż kiedyś. Dawkuję ją sobie, ale jest w moim życiu obecna bez przerwy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.