Zbudowanie zdrowych relacji z ciałem urasta nierzadko do rangi życiowego wyzwania. Otyłość, niedowaga, przebarwienia na skórze – trzy kobiety opowiadają nam o trudnych związkach z własną fizycznością.
– Z danych WHO wynika, że co najmniej 90 proc. młodych Polek narzeka na swój wygląd, a jedynie 5 proc. ankietowanych dobrze czuje się nago i w pełni akceptuje swoje ciało – mówi Marta Majchrzak, psycholożka społeczna i badaczka. Choć z upływem lat uczymy się przepracowywać kompleksy i stajemy się bardziej odporne na krytykę ze strony otoczenia, to okazuje się, że wciąż bardzo słabo radzimy sobie z samoakceptacją. – Czytałam o wynikach badań z USA, które wskazują, że nastoletni chłopcy są dużo bardziej pewni siebie, nie tylko w porównaniu z nastoletnimi dziewczynkami, ale również z dojrzałymi kobietami – dodaje Marta. – Kobieta w średnim wieku osiąga dopiero połowę samoakceptacji, jaka cechuje nastoletniego chłopca.
Dlaczego? Bo ciało kobiety walczy na wielu polach: ma być świątynią, a równocześnie atrakcyjnym opakowaniem, zdrową fizycznością, ale też pomnikiem pięknej osobowości i charakteru. Marta nie ma wątpliwości: – W świecie kobiet wygląd ma kluczowe znaczenie, a ocena wyglądu decyduje o ocenie człowieka. Zbudowanie zdrowych relacji ze swoim ciałem urasta więc do rangi życiowego wyzwania. Od tego, kiedy i jak poradzimy sobie z „kilogramami”, „nogami patykami” czy „krostami”, będzie zależała jakość naszego życia. – Ciałopozytywność na razie jest zdecydowanie niszowym zjawiskiem, jednak zdrowo dla nas wszystkich byłoby, gdyby stało się ono bardziej powszechne – ocenia Marta. Dopiero samoakceptacja i zdrowa pewność siebie uwolnią naszą głowę i pozwolą się w pełni realizować.
Oto historie trzech wyjątkowych, inspirujących kobiet, które zgodziły się opowiedzieć o swojej prywatnej walce o ciało.
„Grubaska”
Julia Adamczyk, studentka aktorstwa.
Uczucie, że jestem inna, „dużo za duża”, pamiętam od zawsze. Pierwszy raz zaczęłam się odchudzać, kiedy miałam 8 lat. Zakochałam się w koledze starszego brata i zapragnęłam się dla niego zmienić, kosztem wszystkiego. Prawie nie jadłam, byłam bardzo słaba i kilka razy mdlałam. Później w gimnazjum i liceum odchudzałam się już regularnie. Kiedyś w trzy miesiące udało mi się stracić 20 kg, wszyscy mnie podziwiali, wydawało mi się, że odzyskałam kontrolę nad ciałem, ale to trwało tylko chwilę, szybko dopadł mnie efekt jo-jo, przytyłam tyle, że ważyłam więcej niż przed dietą.
Moja rodzina nigdy nie akceptowała tego, jak wyglądam. Ojciec i bracia często starali się mnie dyscyplinować. Rodzeństwo bywa okrutne, więc zdarzało mi się słyszeć: „świnko”, „grubasko”. A ja przecież nie byłam ślepa, widziałam, jak wyglądam. To dokręcanie śruby, sprawdzanie, co zjadłam, czy schudłam, czy przytyłam, było straszne. Zupełnie jakby to była najważniejsza sfera mojego życia.
W wieku 18 lat miałam w sobie wielką niezgodę na to, jak wyglądam, czułam złość. Pierwszy raz był dla mnie traumą, nie umiałam przyjąć miłości mężczyzny, którego spotkałam na swojej drodze. Wyrzuciłam nawet bransoletkę, którą mi podarował, bo nie chciałam, żeby przypominała mi o czymkolwiek. Ale teraz, pięć lat później, jestem w zupełnie innym miejscu. Mogę powiedzieć, że lubię siebie, studiuję w szkole aktorskiej – pracuję swoim ciałem. Często mówi się, że w tym zawodzie pojawiają się ludzie, którzy rozwiązują na scenie swoje problemy. To prawda. Ja zaakceptowałam swoje ciało dzięki sztuce.
To był długi proces, już jako nastolatka należałam do kółka teatralnego w Gorzowie. Pamiętam jeden bardzo sensualny spektakl, mogłam mieć wtedy 14 lat, nie wiedziałam nic o seksie, ale grałam prostytutkę, wychodząc przed publiczność w bieliźnie i przeźroczystych rajstopach. Nie miałam z tym żadnego stresu. Po raz pierwszy czułam się bezpieczna, bo zasłaniałam się graną postacią. W teatrze nikt nie ma prawa ocenić twojego ciała, bo przecież robisz to dla roli, w pewnym sensie nie jesteś sobą.
Moją pewność siebie wzmocnił też buddyzm – przez otwartość ludzi, medytację i pracę z oddechem, ale też naukę, według której ciało jest tylko narzędziem służącym do pomocy innym. Udało mi się zbudować dystans, dziś patrzę na siebie z miłością, ciało jest dla mnie czymś osobnym, nieregularnym i pięknym. Nauczyłam się o nie troszczyć – pielęgnuję je, pokazuję. Kobieco się ubieram i używam make-upu. Zawsze miałam ciągoty do ekstrawagancji, ale wcześniej bałam się, że jeśli założę coś mocniejszego, na przykład wyciętą sukienkę, albo użyję czerwonej szminki, będę przyciągać wzrok. Dziś lubię, kiedy na mnie patrzą, czuję się wolna.
Wiem, że jestem inna, ale mogę fascynować. Chociaż w Polsce w większości szkół teatralnych wciąż przeprowadza się wybory miss – wybiera perfekcyjnych ludzi z idealnymi zębami, sylwetkami, długością rąk, to na świecie już niekoniecznie. Dla mnie aktorstwo to opowieść o człowieku, duszy i wrażliwości. Jestem na pierwszym roku i dostaję regularnie propozycje ról od reżyserów młodego pokolenia, którzy kręcą studenckie etiudy. Wiem, że w swojej kategorii nie mam konkurencji.
Nie wiem, ile ważę, nie sprawdzam, bo od dawna się nie odchudzam. I kiedy o tym nie myślę, paradoksalnie zaczynam chudnąć, widzę to po ubraniach. Jakiś czas temu moje nagie zdjęcia z sesji Luki Łukasiaka zostały opublikowane na stronie „Vogue Italia”. Czuję, że udaje mi się przekuć brzemię w swój wielki atut.
„Kościotrup w spodenkach”
Marta Kosiorek, pracuje w studiu projektowym.
Od dziecka byłam bardzo chuda, słyszałam w szkole, że wyglądam jak z obozu koncentracyjnego. Miałam długie ręce i nogi, więc byłam kościotrupem i bocianem. Moja rodzina jest szczupła, ale w tzw. zdrowych granicach. Przy siostrze bliźniaczce, która jest „normalna”, zawsze czułam się inna. Nie byłam chora, nie stosowałam diet, starałam się przytyć, jedząc dużo, a rodzice niczego mi nie odmawiali, ale to się nie udawało.
Kiedy stałam się nastolatką, chudość zaczęła mnie uwierać trochę mocniej, bo nie była kobieca. Obserwowałam, jak koleżanki rozwijają się, nabierają krągłych kształtów, a sama ciągle byłam chudą, płaską chłopczycą, czułam się samotna w tej roli. Nadrabiałam jakoś, stając się klasową śmieszką, która wygłupia się na trzepaku, ale wrażenie, że jestem „dziwna”, towarzyszyło mi przez lata.
Nie pomagały modowe magazyny – z jednej strony oglądałam zdjęcia z wybiegów, patrzyłam na anorektyczne modelki, słyszałam, że koleżanki mi zazdroszczą, ale z drugiej widziałam, że to jest abstrakcyjne i oderwane od prawdziwego świata. Bo przecież na każdym kroku te same dziewczyny mówiły, żebym coś zjadła, i pytały, czy nie choruję na bulimię albo anoreksję. Kiedy zaprzeczałam, powątpiewały. To ciekawe, że nie czuły się skrępowane, pouczając mnie, wchodziły w bardzo prywatne sprawy.
Mężczyźni nie byli tacy oceniający, widziałam, że przyciągam wzrok i jestem dla nich atrakcyjna, chociaż miałam też świadomość, że wrażenie szybko pryśnie, jeśli obok mnie stanie „kobieca kobieta”. Wtedy ich oczy pójdą za nią. Moje ciało nie spełniało oczekiwań chłopaków, którzy między sobą gadają przecież o piersiach i tyłkach.
Długo nie miałam swojego stylu ubierania się, najpierw starałam się zasłonić – chodziłam w dużych jeansach i swetrach. Zdając egzaminy na studia, założyłam kilka par rajstop, żeby moje nogi nie wyglądały na takie chude. Z czasem zaczęłam eksperymentować. Potrafiłam ubierać się bardzo kobieco – krótkie obcisłe spódnice, szpilki, a za moment zupełnie męsko – klasyczne ciuchy z męskiego działu. Aż przestałam się naginać, w trakcie przeprowadzki wyrzuciłam z szafy wszystkie sukienki, bo czułam się w nich przebrana, i zostawiłam proste, uniseksowe rzeczy, w których jestem tomboyem. Byłam już po trzydziestce i wreszcie poczułam się dobrze sama ze sobą, na wielu polach: w pracy, miłości i ciele. Poukładałam swoje klocki.
To szukanie siebie trwało dość długo, nie umiem wskazać konkretnego momentu, kiedy zaczęłam się akceptować. Nie wierzę, że w takich sytuacjach wystarczy jedna rozmowa, książka czy nawet dobry związek, dla mnie to był proces rozciągnięty w latach.
Dziś jestem po czterdziestce i gdybym w trzech słowach miała określić swój stosunek do ciała, powiedziałabym: zaprzyjaźniona i dumna. Późno to odkryłam, ale udało mi się dojść do punktu, w którym czuję, że moje ciało dobrze reprezentuje kogoś, kim jestem w środku.
Połącz kropki
Ludmiła Laskowska, korektorka „Vogue Polska” i nauczycielka.
W liceum byłam gruba, przynajmniej w swojej głowie, potem wyszczuplałam, ale zaczęło mi przeszkadzać, że mam mały biust. Pełnym biustem cieszyłam się krótko, po ciążach i wykarmieniu dzieci wrócił do swojej mikrej normy. Za to skóra, z którą zawsze miałam problemy, nabrała nowych hormonalnych przebarwień.
Dziś o relacji z moim ciałem mogę powiedzieć, że jestem pogodzona. Jestem mu bardzo wdzięczna, jest jak pojazd, który dobrze niesie mnie przez życie. Ale wiele razem przeszliśmy. Chyba właśnie krosty, blizny i przebarwienia na twarzy okazały się moim największym koszmarem.
Dokładnie na studniówce wyskoczyły mi pierwsze, straszliwe pryszcze. Bardzo mnie przestraszyły, starałam się jakoś je okiełznać, desperacko przy nich grzebałam, ale zrobiłam sobie tylko dodatkową krzywdę. Z tego czasu pamiętam obrazek – na ruchomych schodach wpatrywał się we mnie jakiś chłopak. Teraz jestem pewna, że chciał umówić się na kawę, ale wtedy w pierwszym odruchu ofuknęłam go: „Co, dermatolog?”. To był najgorszy możliwy tekst, ale miałam masę kompleksów i wydawało mi się, że wszyscy widzą tylko krosty.
Po trądziku zostały blizny, więc stałam się dziewczyną z makijażem – podkład, oczy. To było oddychanie patriarchalnym powietrzem. „Nie znasz dnia ani godziny, kiedy spotkasz mężczyznę swojego życia”. Ta presja, żeby wyglądać, była bardzo silna. Malowałam się jeszcze, kiedy moi synowie byli mali, ale w pewnym momencie poczułam, że to nie ma sensu. Sięgałam po coraz bardziej kryjące podkłady, czułam, że nie odpowiada mi ich konsystencja, za ciężka, za gęsta, robiły mi na twarzy maskę.
Powoli zaczęłam ograniczać kolorowe kosmetyki, to się zbiegło z wyjątkowym momentem w moim życiu – nazwałabym go fazą rosnącego siostrzeństwa. W tym czasie mnie i kilku sąsiadkom-przyjaciółkom posypały się związki. Miałyśmy małe dzieci i mnóstwo obowiązków, więc stworzyłyśmy siatkę wzajemnej pomocy, która ułatwiała nam codzienne funkcjonowanie – zawożenie do szkoły, odbieranie, pożyczanie rzeczy… Równolegle w tym samym gronie powstał projekt pt. „Uziemione”. To była kompilacja tańca hula, kołysanek z różnych kręgów kulturowych. Miałyśmy też warsztaty dofinansowane przez miejscowy ośrodek kultury – ćwiczyłyśmy biały śpiew, taniec improwizowany i hula (tradycyjny taniec hawajski – przyp. red.). Dużo rozmawiałyśmy, a w formie spektaklu symbolicznie przerabiałyśmy bardzo trudne tematy z naszego życia – poród, opiekę nad malutkimi dziećmi, chroniczne przemęczenie, relacje. Dzieliłyśmy się doświadczeniem, bo czułyśmy się słuchane i bezpieczne. Dawałyśmy sobie realne wsparcie, ale też masę miłych słów i gestów, nawet wymieniałyśmy się ciuchami. Każda z nas weszła do kręgu zraniona i pełna kompleksów, a wyszła wzmocniona i bardziej świadoma.
Takie wsparcie kobiet poczułam też niedługo potem, kiedy poszłam na studium podyplomowe z arteterapii. W tej grupie rozpiętość wiekowa była dużo większa, od dziewczyn po maturze do emerytek. Dwa razy w miesiącu spotykałyśmy się, żeby uczyć się różnych metod pracy z ciałem, głosem i grupą. Biblioterapia, muzykoterapia, techniki cyrkowe – wszystko testowałyśmy na sobie. Dużo się między nami działo, dużo rozmawiałyśmy. Strasznie fajnie było patrzeć na 20-latki i przypominać sobie, że pewne rzeczy były kiedyś dla mnie takie ważne, a zaraz później obserwować starsze kobiety i poznawać ich zupełnie nowy dla mnie punkt widzenia. Poznałam tam 60-latkę, która zajmowała się głównie ogrodem, bo to była jej pasja – patrzyłam na nią i myślałam, że nie mogę się doczekać tego etapu w życiu. Jeśli mogę wyglądać i żyć tak jak ona, jestem spokojna.
Dziś w ogóle się nie maluję. Używam wciąż kremu z najmocniejszym filtrem i produktów, które regulują produkcję pigmentu, ale nic nie dodaję i nie zakrywam, bo nie lubię. Przeszkadza mi nawet kolorowy lakier na paznokciach.
Mówi się, że przebarwienia postarzają, trudno, czasem jednak ludzie nie dają mi moich 43 lat, a plamy, które są dość drobne, interpretują jako piegi, co jest sympatyczne.
Na co dzień prawie nie myślę o swojej twarzy.
Mój chłopak mówi, że mam na skórze „połącz kropki”, a chłopcy, którzy mają 10 i 13 lat, nazywają mnie elfem. Podobają się im moje chude dłonie i długie uszy, chociaż najbardziej zadowoleni są z faktu, że jeżdżę na rowerze i chodzę z nimi po lesie. Kiedy umalowałam się kiedyś na wyjście, Bronek spytał po co. „Żeby ładnie wyglądać”. „Przecież ty jesteś ładna, mamo” – powiedział.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.