Była jedną z osób, które w końcu lat 90. rozkręcały polską branżę mody i jedną z pierwszych stylistek. Dziś myśli raczej o projektowaniu ubrań. Alicja Kowalska jest pierwszą bohaterką naszego nowego cyklu, w którym o tym, jak zmienia się moda, opowiedzą stylistki i styliści.
Alicja Kowalska wróciła niedawno z Melbourne w Australii. Przez ponad dwa lata studiowała projektowanie mody dla marek na Torrens University Australia. Jest jedną z pionierek zawodu stylisty w Polsce.
– Zawód stylisty miał sens przed Instagramem – mówi, gdy spotykamy się w warszawskim Dziku. – 20 lat temu należał do najbardziej kreatywnych zajęć w branży mody. Wymyślałam historię, dobierałam fotografa i ekipę, robiłam nawet storyboardy. Pełniłam trochę funkcję dyrektora artystycznego czy nawet reżysera sesji zdjęciowych. Czasem ktoś mi mówił, że powiesił sobie zdjęcie z mojej sesji na ścianie. To była największa satysfakcja. Bo przecież na tym polega rola sesji mody – przenoszą nas w inny świat, pozwalają marzyć. Aspirujemy do nich, chcemy być kobietą ze zdjęcia. Dzisiaj tę rolę w dużej mierze przejął Instagram.
– Często na niego zaglądasz? – pytam.
– Zaglądam, ale śledzę tam raczej znajomych, tylko kilkoro stylistów. Wrzucanie swoich zdjęć na Instagram to jak prowadzenie bloga parę lat temu. Gdybym miała mieć bloga ze swoimi zdjęciami, z tym, co noszę na co dzień, to byłby najnudniejszy blog na świecie.
Alicja Kowalska z wykształcenia jest krytyczką teatralną. Studiowała w latach 90., gdy warszawska teatrologia uchodziła za oazę intelektualnych snobów. Skończyli ją Grażyna Torbicka, Piotr Kraśko, Marcin Kydryński. – W czasach, kiedy w Polsce nie było butów Nike, w moim środowisku snobizmem była mądra książka pod pachą. Później wielokrotnie słyszałam: „Po teatrologii chcesz być stylistką?”. Zawód stylisty nigdy nie kojarzył się w Polsce z wyzwaniami intelektualnymi, od początku był deprecjonowany i chyba niewiele w tej kwestii się zmieniło. W masowej świadomości stylistami są osoby, które w telewizji komentują wygląd innych ludzi. Wiesz, jak na makijażystki i stylistki mówi się na planach reklamowych?
– Nie – przyznaję.
– Pudernice i agrafki.
Dla Alicji moda zawsze była dziedziną sztuki i kultury. W trakcie studiów pracowała jako modelka i prezenterka w telewizji Polonia. Był początek lat 90., a Monika Jaruzelska i Adam Gutowski tworzyli w Polsce zawód stylisty, ona w „Twoim Stylu”, on w „Urodzie”.
– Chciałam być jak Monika, była moją idolką, bardzo mi imponowała. W Adamie trochę się podkochiwałam. Zawsze świetnie wyglądał, był bardzo przystojny. Byłam nawet u niego na kursie stylizacji. Do tej pory pamiętam, jak tłumaczył, że zestawienie beżu i czerwieni to klasyka, a bieli i czerni to moda – wspomina.
Kiedy koleżanka z telewizji powiedziała jej, że idzie na rozmowę kwalifikacyjną do „Pani”, ubłagała ją, żeby wzięła ją ze sobą. Obie dostały pracę, koleżanka w dziale urody, a ona w dziale mody. – Moją pierwszą szefową była Ewa Zygadło, która w PRL projektowała modę, superbabka. Wszystkiego o modzie, np. jak nazywają się części garderoby, uczyłam się od niej.
Na studiach Alicja miała historię kostiumu, wiedziała, która z „Trzech sióstr” Czechowa w reżyserii Aleksandra Bardiniego modnie się ubiera, ale o współczesnej modzie nie wiedziała nic. Nie miała skąd. – Poprosiłam Adama Gutowskiego, żeby pod pseudonimem wystylizował dla „Pani” kilka sesji, głównie po to, żebym mogła mu asystować i wszystkiego się nauczyć – wspomina.
Wkrótce poznała 17-letniego fotografa Marcina Tyszkę, z którym przez osiem kolejnych lat tworzyli najbardziej kreatywny duet w branży.
– Wszystkiego uczyliśmy się od zera. Pierwsze sesje robiliśmy u Marcina w mieszkaniu. Mieliśmy podobną wrażliwość, gust, zaprzyjaźniliśmy się – opowiada. Marcin był świetny w wynajdywaniu sponsorów na wyjazdy, pierwszą zagraniczną sesję zrobili w Mediolanie. Alicja miała walizkę wypchaną sukniami balowymi, sami robili make-up i włosy. Wszystko robili we trójkę: ona, on i początkująca modelka z nieogolonymi pachami (na długo, zanim to było cool). Innym razem wybrali się w Warszawie do kina i spotkali Grażynę Szapołowską. – Zachwyciliśmy się jej wyglądem, tym, że można mieć zmarszczki i być zmysłową kobietą. Zaproponowaliśmy jej sesję do „Vivy!”, gdzie wtedy pracowałam. Zgodziła się. To były odważne zdjęcia, spod halki było widać nagi biust. Asystował mi wtedy Tomek Ossoliński, który w ten sposób poznał swoją późniejszą muzę. Sesja okazała się wielkim sukcesem, dzwonił do mnie z gratulacjami prezes wydawnictwa.
Lata 2000. to złota era magazynów dla kobiet w Polsce. Sesje miały ogromne budżety, styliści i fotografowie wyjeżdżali w egzotyczne miejsca, żeby realizować nawet najbardziej szalone pomysły. – Mieliśmy wspaniałe możliwości. Do sesji dla „Vivy!” z Grażyną Torbicką budowaliśmy osobną scenografię dla każdego zdjęcia. Kochałam tę krótką chwilę, gdy bohaterka w pięknych strojach i niesamowitej scenografii na kilka sekund zamierała przed obiektywem aparatu. To było jak teatr.
Po dwóch latach pracy w „Vivie!” Alicja poszła do prezesa i powiedziała, że ma wrażenie, że nie rozwija w pełni swojego talentu. Zaproponowano jej wtedy stworzenie „Vivy! Mody”.
– Miałam tupet i byłam pewna swojej wizji. „Vivę! Modę” tworzyłam razem z Filipem Niedenthalem, dzisiaj redaktorem naczelnym polskiej edycji „Vogue’a”. To ja dałam mu pierwszą pracę w redakcji – wspomina z uśmiechem.
Jakiś czas wcześniej topowa wówczas projektanta Joanna Klimas pokazała Alicji szkolną pracę Filipa, świeżo upieczonego absolwenta London College of Fashion. – Od razu zapamiętałam to nazwisko. W Polsce nie było zbyt wiele osób, które znają się na modzie, skończyły odpowiednią szkołę – mówi Alicja. Zwróciła potem uwagę na jego kompozyty w agencji Model Plus, gdzie Niedenthal pracował jako model. Kiedy pojawił się w redakcji „Vivy!” z miejsca, na korytarzu, powiedziała mu, że jest zatrudniony. – Po kilku kompromitujących dla mnie wpadkach, kiedy np. byłam przekonana, że Louis Vuitton to żyjący projektant, zorientowałam się, że Filip ma większą wiedzę o modzie i traktowałam go jak partnera. Na swoje usprawiedliwienie przypomnę tylko, że nie było wtedy internetu.
– Jakie cechy musi mieć stylista, żeby się wybić, ale żeby też utrzymać się na rynku? – dopytuję.
– Nie chcę się wymądrzać, bo dzisiaj już nie pracuję w tym zawodzie. Realia, w których dzisiaj pracują styliści w Polsce, są zupełnie inne niż te z moich początków. Ale pewne rzeczy się nie zmieniają.
Po tych zastrzeżeniach Alicja wylicza uniwersalny zestaw cech. Stylista, jej zdaniem, musi być pewny swojego gustu, swojej opinii i wyborów. Musi umieć przekonać innych, że fajne jest właśnie to, co jemu się podoba. Trzeba też mieć wiedzę o fotografii i o tym, jak pracują ubrania, tego uczysz się, asystując na planach zdjęciowych. Inne ubrania dobiera się do światła dziennego, inne do sztucznego. Inne do sesji czarno-białej, inne do zdjęć w kolorze.
– No i trzeba też umieć wyznaczać granice. Był czas, gdy pracowałam non stop, robiliśmy trzy gazety naraz w trzy osoby. Presja była ogromna. Przestałam sobie radzić z emocjami, nie zawsze byłam grzeczna dla ludzi. Wtedy wszyscy znajomi łączyli się w pary, a ja siedziałam po nocach w redakcji. Myślę, że dlatego nie ułożyłam sobie życia prywatnego. Żałuję, że przegapiłam ten moment. W latach 90. i 2000. nie było takiej higieny pracy jak teraz. Dzisiaj młodzi ludzie zatrudniając się, dbają o to, żeby zachować balans pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym. Mnie się to nie udało.
– Jak to się stało, że po czterdziestce postanowiłaś iść na kolejne studia, na dodatek na drugim końcu świata? – pytam.
– Po latach pracy w magazynach kobiecych, miałam dwuletni epizod na stanowisku dyrektora kreatywnego w marce odzieżowej Tatuum. Pomagałam projektantom stworzyć spójną całość kolekcji, czuwałam nad jej stylem. Dzięki tej pracy zrozumiałam, czego nie umiem, a chciałabym umieć – obsługi programów komputerowych, projektowania dla marki. Lecąc na wakacje do Australii, poznałam w samolocie dziewczynę, która poleciła mi tę szkołę. To bardzo wszechstronne studia, dzięki którym teraz mogę projektować.
Inaczej niż większość absolwentów projektowania mody, Alicja wolałaby dziś pracować w firmie odzieżowej niż zakładać własną markę. – Gdy pracujesz dla kogoś, możesz skupić się na części kreatywnej, ktoś inny zajmuje się finansami. We własnej marce najważniejszy jest biznes. Na koniec dnia liczy się to ile T-shirtów dzisiaj sprzedałaś, niewiele się to różni od handlowania na bazarku.
A ona jest marzycielką, lubi bujać w obłokach.
– Zawsze stymulowała mnie kultura i sztuka, chciałabym uczestniczyć w tej sferze życia, a nie zajmować się handlem – mówi.
Gdyby miała mieć swoją markę, to taką, która nie będzie produkować rzeczy bez sensu ani szkodzić światu. A najlepiej, gdyby mu służyła. – Nigdy nie mów nigdy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.