„Robię nieskomplikowane zdjęcia skomplikowanych i trudnych tematów. Fotografuję tych, którzy przekraczają wszelkie granice, ludzi, którzy uczepili się wolności, żeby być sobą”, pisał Peter Hujar. Przed obiektywem nowojorskiego portrecisty stawali m.in. Allen Ginsberg, Fran Lebowitz i Susan Sontag.
W atelier Petera Hujara, które jest jednocześnie jego mieszkaniem, budzik dzwoni o 8.30. Nieprzyzwoita pora, ale za pół godziny wprosi się redaktorka paryskiego magazynu mody. Interesują ją zdjęcia, które Peter zrobił Lauren Hutton, top modelce lat 70. XX wieku. Petera interesują pieniądze, jakie może wyhaczyć. Jest rok 1974, nadal przyjmuje zlecenia z prasy i reklamy, niedługo później przestanie, skupi się na sztuce, będzie fotografować swoich sąsiadów i znajomych, pokaże światu ludzi, dla których chce się żyć. Dzwoni telefon. To Susan Sontag, która po wyjściu od swojego wydawcy wybiera się na wystawę Hujara. – Tak w ogóle to gdzie jest ta Broome Street? – pyta. Na dolnym Manhattanie oczywiście, w tym kwartale miasta, który skolonizowali artyści, ludzie LGBT+ i niebieskie ptaki – wielu z nich obsługuje wszystkie te kategorie naraz. Mówią o nich margines – kompletny brak zrozumienia, kim są i dlaczego wolą nie żyć jak tzw. „normalni” ludzie.
Peter Hujar fotografuje bohemę artystyczną i zwykłych-niezwykłych nowojorczyków
Redaktorka z Paryża przychodzi punktualnie i wygląda prawie jak artystka: brązowy kapelusz z wielkim rondem, peleryna, pachnie jaśminem. Peter posprzątał sypialnię, na wypadek gdyby spróbowała go uwieść, jak w filmie francuskiej nowej fali. Jeżeli ona spróbuje, on ulegnie, a niech tam, w łóżku lub na parkiecie – jej decyzja. Redaktorka zbliżenia w planach nie ma, chce zdjęcia, ale o pieniądzach rozmawiać nie będzie, bo nie pamięta cennika. Europejska cwaniara czy pospolita oszustka? Za reklamę restauracji Peter spróbuje wyciągnąć 300 do 450 dolarów, paczka papierosów kosztuje 56 centów, obiad dla dwóch osób w chińskiej knajpie typu dziupla 7 dolarów. Nawet na marginesie życie zaczyna sporo kosztować.
Redaktorka zostaje spławiona, fotograf planuje powrót do przerwanego snu, ale telefon się urywa. Ed Baynard, malarz kwiatków jak z laurki na Dzień Kobiet, ma trzy pilne sprawy: przede wszystkim chce pogadać o recenzji z wystawy Petera, którą pisze do gazety innej niż „The Voice”. Z „The Voice” odchodzi, to sprawa numer dwa. A trzy to święta, będzie impreza, przyjdą wszyscy, Petera nie może zabraknąć, dusza człowiek, byłoby szkoda. Do końca dnia dzwonią inni artyści, pisarze, dziennikarze, znajomi znajomych oraz przyjaciele królika. Większość z nich Peter zdążył już sfotografować dla prasy. Czarno-białe portrety to jego specjalność, tak mówią na Manhattanie, on raczej nie słucha. Około południa ma sesję z poetą Allenem Ginsbergiem, wieszczem nowej ery, półcelebrytą, w 1974 roku ludzie jeszcze czytają wiersze, zlecenie jest dla „New York Timesa”. Ginsberg mieszka kilka przecznic dalej, w tym sektorze Lower East Side, który nawet Hujarowi wydaje się dziki. Poeta jest aż za dobrze przygotowany, wszystko przemyślał, pozować chce w witrynie spalonej księgarni, potem pomedytuje na progu domu, przy którym jakiś czas temu go napadli. Żaden z tych scenariuszy fotografowi nie gra, ale nad obiektem czasami trzeba popracować dłużej, dać mu pomarudzić, aż poczuje się swobodnie, otworzy się i to otwarcie na zdjęciach będzie widać.
Dla Petera Hujara pozowały Susan Sontag i Fran Lebowitz
„Robię nieskomplikowane zdjęcia skomplikowanych i trudnych tematów – pisze w czymś na kształt dziennika intymnego – Fotografuję tych, którzy przekraczają wszelkie granice, ludzi, którzy uczepili się wolności, żeby być sobą”. Susan Sontag, Fran Lebowitz i Candy Darling, gwiazda Warhola, pozują dla niego w łóżku. Susan w golfie, niby zrelaksowana, ale spod półuśmiechu przebija smutek, powaga. Fran półnaga, na tle tapety w psychodeliczne wzory, wynurza się z pościeli jak wyrwana ze snu, że niby została zaskoczona. Candy ma makijaż typu tapeta, wytapirowane włosy, w tle wazon pełen białych kwiatów, obok niej jedna róża. Ona umiera, to jej pożegnalne zdjęcie ze szpitala, tylko czy aby na pewno tak chciała być zapamiętana. Ze stykówek zarchiwizowanych w Morgan Library w Nowym Jorku wynika, że ta sesja trwała tyle samo, co inne, na wielu ujęciach Candy jest rozchachana, wygłupia się, gra rolę przewodnika po szpitalnym oddziale. Który kadr z sesji zobaczą ludzie, to decyzja fotografa.
W dniu, w którym nie wydarzyło się nic specjalnego, Petera co kilka godzin dopada zmęczenie, marzy mu się drzemka. Linda Rosenkrantz, która wymyśliła sobie, że Hujar odtworzy 24 godziny ze swojego życia, a ona dopyta go o szczegóły i zapis rozmowy za czas jakiś wyda jako książkę, sugeruje, że zmęczenie to skutek uboczny złego odżywiania i palenia papierosów. Najpoważniejszy nałóg pomija – Peter poluje z aparatem na nocne marki, na ludzi, dla których pozowanie to druga lub pierwsza natura. Dzięki Hujarowi Daniel Schook przechodzi do historii jako człowiek guma, piękny młodzieniec, który fachowo ssie duży palec swojej stopy. Na Manhattanie postać prawie mitologiczna. A oto Carlos, kolega bez nazwiska, rozsiadł się na krzesełku bardzo wygodnie. Podobnie jak Daniel, niczym bóg nagi, ze wzwodem à la wieża Eiffla. Normalnie to byłaby pornografia, u Petera Hujara to traktat na temat doskonałości ludzkiego ciała. Fotograf chętnie bywa obiektem swoich badań nad intymnością. Do autoportretów pozuje w ubraniu, w bieliźnie oraz rozebrany do zera. Warhol takiego talentu nie mógł przegapić, cztery razy zaprosił Hujara na casting do filmu bez scenariusza i raz wpisał go na listę 13 najpiękniejszych chłopców swoich czasów.
Peter Hujar uczył się od Roberta Avedona, ale jego zdjęciom bliżej do portretów Diane Arbus
Robienia zdjęć Peter uczył się od Richarda Avedona, ale dziś ustawia się go raczej między Diane Arbus i Robertem Mapplethorpe‘em. Intencje są na pewno szlachetne, tok myślenia słuszny, tylko że bohaterowie Arbus wyglądają na wykorzystanych, zmuszonych do pozowania, a u Mapplethorpe’a estetyka dominuje nad autentycznością. Jedynie u Hujara ludzie są sobą, czują się bezpieczni, fotograf nie nadużywa ich szczerości. W ramach otwierania obiektu Peter słucha swoich bohaterów. Allenowi Ginsbergowi na sercu wyraźnie leży William Burroughs. Niby żartem pada propozycja, żeby jego też sfotografować, przecież pisze, podobno nie najgorzej, i też jest gejem. Ginsberg sugeruje, że dla dobra zdjęć fotograf powinien Burroughsowi obciągnąć, zrelaksowany otworzy się przed nim jak kwiat lotosu. Oto chodzi, prawda. Propozycję obciągnięcia, przed którą Peter wcale się nie wzbrania, przebija pomysł, by pisarzowi podesłać licealistę w mundurku szkolnym. W tym miejscu dla rozładowania atmosfery ktoś powinien się zaśmiać, ale Hujar nie potrafi się do tego zmusić. Ginsberg w sekundę poważnieje, deklaruje gotowość, by z Billem Burroughsem dla Hujara zapozować, jak dwaj przyjaciele. Może jutro, jeżeli tylko Bill się zgodzi. Może. Peter odprowadza poetę do domu, gdzie czekają na niego chyba nigdy niezasłane łóżko, plakat Boba Dylana przypięty do ściany jedną pinezką, Peter Orlovsky, poeta najbardziej znany z roli partnera życiowego Ginsberga, oraz jakaś 22-latka, pewnie fanka, dobrowolna niewolnica. Dwie klisze zostają wywołane od razu, Hujar ma obawy, czy chociaż jedno zdjęcie nada się do druku. Podczas sesji może raz udało mu się wymusić na poecie kontakt wzrokowy, nie zbliżyli się na tyle, by na zdjęciach udało się pokazać wyjątkowość człowieka i chwili. Gdy obiekt próbuje za ostro pozować intymność, rzęzi, kamerą i aparatem nie można tak bezczelnie manipulować.
Zdjęcie „Orgasmic Man” Petera Hujara na okładce „Małego życia”
„Małe życie”, druga powieść w dorobku Hanyi Yanagihary, w dziewięć lat po premierze wciąż jest tematem sporu, jakie granice przekroczyła pisarka: szczerości, sado-masochizmu czy wyłącznie dobrego smaku. Tu i tam kontrowersje wywołało zdjęcie na okładce, „Orgasmic Man” Petera Hujara, który zmarł w 1987 roku na powikłania wywołane przez AIDS. Autorka powieści sama przez chwilę miała wątpliwości, czy grymas na twarzy młodego, pięknego mężczyzny to wynik bólu, czy absolutnie przeciwnie. Cudowna, po prostu genialna dwuznaczność, myślała. Z uporem, z którego jest dumna, domagała się, by wszędzie na świecie jej „Małe życie” ukazało się z tą samą okładką, chyba że naprawdę się nie da. Jednym z kilku krajów, w których się nie dało, była Polska. Wstyd, czy po prostu szkoda?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.