Bohaterka cyklu „Jestem i Będę” Żenia Aleksandrowa opowiada o swoich doświadczeniach związanych ze zdiagnozowaniem u niej raka piersi, trudnymi wyborami, ale także odczytywaniem znaków od świata i podążaniu za intuicją. „Uważam, że trzeba zaufać sobie i podejmować decyzje w zgodzie ze sobą na każdym etapie. Wsłuchać się w siebie, tak uczciwie, co wcale nie jest łatwe” – mówi.
Od zawsze bardzo ważne były dla mnie sny. Intensywne i zaskakujące, nieraz pod ich wpływem podejmowałam przełomowe decyzje. Na przykład z dnia na dzień przestałam palić. Mam dobrą intuicję, a sny to naturalny kanał komunikacji z moim wnętrzem. Czasami przynoszą pytania, czasami odpowiedzi i impuls do działania.
Tak było wtedy. Nie pamiętam, co mi się przyśniło, ale poczułam to. Choć od kilku lat chodziłam do tego samego ginekologa, nigdy nie zbadał mi piersi. Mimo że znał historię mojej mamy, która chorowała na raka piersi. Uważał chyba, że jestem za młoda. Teraz, na moją wyraźną prośbę, skierował mnie na USG, które wykazało liczne zmiany w obu piersiach. Według lekarzy wszystko było w porządku – to tylko niegroźne torbiele oraz jeden niewielkich rozmiarów włókniak, którego trzeba obserwować i zgłosić się na kontrolę za pół roku. Moje obawy nie zniknęły i postanowiłam wcześniej powtórzyć badanie. Zmiana się powiększyła, ale lekarze podtrzymywali swoją opinię. W krótkim czasie guzek zaczął być wyraźnie wyczuwalny pod palcami i przy kolejnej kontroli okazało się, że ciągu 3 miesięcy powiększył się dwukrotnie! Następny lekarz również twierdził, że to na pewno nic złośliwego, że jestem za młoda na raka, ale wreszcie dla świętego spokoju zlecił biopsję.
To był wrzesień 2021 roku. Dużo się działo, niedługo wcześniej zaczęłam pracę konsultantki scen intymnych w Teatrze Powszechnym w Warszawie. To było wymarzone zajęcie, łączące dwa ważne dla mnie tematy: teatr i seksualność. Trwał gorący okres przed premierą „Opowieści niemoralnych”, siedziałam na próbie i nagle poczułam, że się duszę. Coś zabrało mi oddech. Już wtedy wiedziałam, że następnego dnia usłyszę diagnozę i że to będzie rak.
Kiedy dzień później zadzwonił telefon ze szpitala, nie byłam zaskoczona. Powiedziałam tylko: „No, okej, i co dalej?”. Nie wiedziałam nic. Pierwsza konsultacja, z lekarzem starej daty, to był szok i rozczarowanie. Rzucał niezrozumiałą terminologią, więc poprosiłam, by wytłumaczył mi, co się dzieje, tak po ludzku. Podniesionym głosem skwitował, że nie ma czasu na wykład z medycyny. Wiedziałam, że się nie dogadamy, wyszłam. Usłyszałam od pielęgniarki, że czeka mnie chemioterapia, operacja, radioterapia, hormonoterapia. Wiedząc, że chcę w przyszłości mieć dzieci, dopytywałam się, co w takim razie z moją płodnością. Usłyszałam: „A to sobie pani znajdzie w internecie”. Przez pierwszy miesiąc byłam przyklejona do telefonu po 8 godzin dziennie, jak na etacie, szukając informacji. Pytałam innych kobiet. Weszłam w tryb zadaniowy, poza mamą i kilkoma bliskimi osobami nikt nie wiedział, co się dzieje. Chciałam ze wszystkim poradzić sobie sama.
Ludzie, na których trafiałam, byli bardzo ważni. Nawet jeśli na początku słyszałam poirytowane: „Jak pani tu weszła, nie powinno tu w ogóle pani być” (trwała pandemia), lekarze okazywali mi dużo serca i empatii. Uważam, że nie ma przypadków. Każde ze spotkań było po coś. W końcu trafiłam do wspaniałej ginekolożki, która z sercem na dłoni zaopiekowała się mną i dzięki której mam w banku 10 zamrożonych jajeczek. Przez nią też znalazłam się pod opieką świetnej onkolożki, która nie miała ze mną lekko. Wiedziałam, że oprócz ścieżki leczenia zachodniego chcę równolegle stosować naturalne metody i że ważne będzie dla mnie podejście holistyczne. Lekarze w Polsce zazwyczaj nie zgadzają się na coś takiego. Ona też nie była przekonana, ale umówiłyśmy się na szczerość. Uczciwie mówiłam o wszystkim, co robię: ozonoterapii, grzybach, CBD, akupunkturze czy chińskich ziołach. Miała w sobie otwartość, dzięki której udało nam się znaleźć balans.
Bliska mi była perspektywa totalnej biologii, próbowałam znaleźć konflikt, z którego wyniknęła moja choroba. W takim podejściu pojawienie się guza jest już elementem zdrowienia i tak postanowiłam na to patrzeć. Okazało się, że mam już przerzuty do węzłów i miałam w sobie mnóstwo złości, bo gdyby guza wykryto wcześniej, może by ich nie było. Od pierwszego badania do biopsji minęło półtora roku.
Na początek zalecono chemioterapię, by zmniejszyć guza i przerzuty, ale podchodziłam do tego bardzo sceptycznie. Czułam potrzebę odbycia szamańskiej podróży. Jestem Czuwaszką, urodziłam się w Rosji i ciągnęło mnie do domu, ale właśnie wtedy wybuchła wojna w Ukrainie. Pojechałam więc z mamą na Podlasie do szeptuchy. Ja do niej przyjechałam z tematem zdrowienia, a ona pyta, czy chcę też rytuał na męża. Rozbawiła mnie tym. Wzięłam, co mi dała, wdzięczna, że nie powiedziała nic wprost: rób chemię albo nie rób chemii. To spotkanie było ważne, bo nauczyło mnie, że tylko ja znam odpowiedź.
Postanowiłam poddać się chemii. Mimo silnie rozwiniętej intuicji, duchowości jestem też bardzo logiczna i pragmatyczna. Chciałam mieć poczucie, że zrobiłam wszystko, co się dało. Oczywiście – po swojemu. Na każdą dawkę ubierałam się pięknie, jak na randkę. Nie chciałam, żeby to wszystko było takie smutne. Czułam, że mi to pomaga, ale równocześnie wnosi iskierkę życia na oddział. Po drugiej dawce straciłam wszystkie włosy i to był hardkor, myślę, że nikt nie jest na to przygotowany. Ale kupiłam sobie długą, różową perukę i czułam się w niej fantastycznie. Ważne były rytuały, wiedziałam, że po każdej chemii muszę zrobić coś dobrego dla siebie: zjeść pyszne danie, pójść w ładne miejsce, spotkać się z przyjaciółmi. Brałam sporo suplementów i myślę, że dzięki temu zaskakująco dobrze zniosłam chemię. Jednocześnie w głębi czułam, że mi nie pomaga. I rzeczywiście okazało się, że guz ani trochę się nie zmniejszył.
Operacja piersi: Najtrudniejsza decyzja
Zaczęłam się zastanawiać, co będzie z moimi piersiami. Opcje były różne. Jedni lekarze mówili o operacji oszczędzającej, choć przy przerzutach do węzłów było spore ryzyko, że to nie wystarczy. Jednocześnie przy niewielkim rozmiarze moich piersi efekt estetyczny nie byłby dobry. W grę wchodziła też pełna mastektomia z rekonstrukcją. Ale znów, miałam mnóstwo pytań w kontekście karmienia piersią w przyszłości, takie wewnętrzne ciśnienie, że to dla dziecka najzdrowsze i może warto zawalczyć o zachowanie piersi z wszystkimi gruczołami. Doświadczone w temacie przyjaciółki powtarzały: Żenia, nie fiksuj się na to, to nie jest najważniejsze. Toczyłam ze sobą bitwę, no bo jak to, stawiam estetykę na równi z życiem? Ja, która od kilkunastu lat zajmuję się edukacją seksualną, miałam takie dylematy: co ludzie pomyślą, jak zrobię sobie sztuczne piersi? A z drugiej strony, tak, to było dla mnie ważne, moja seksualność jest ważna, a piersi są jej częścią.
Zaczęłam szukać chirurga, który to zrozumie. Mniej liczyły się dyplomy, bardziej to, czy ma pasję, empatię i, co ważne, poczucie humoru. I czy jest świetnym plastykiem, bo zdecydowałam, że po wszystkim chcę mieć piękne piersi. To duże oczekiwania, ale w końcu chodziło o moje życie i moje ciało. Wszyscy chirurdzy, z którymi się konsultowałam, byli mężczyznami. W którymś momencie rzuciłam w kosmos: halo, wszechświecie, czy nie ma kobiet, które operują? Kilka dni później odezwała się do mnie koleżanka i w rozmowie padło nazwisko chirurżki z Gdańska. Pojechałam do niej i od razu wiedziałam, że jeśli ktokolwiek miałby mnie operować, to musi być ona. To była inna rozmowa, wszystko spokojnie mi wyjaśniła, podała na tacy. Ale decyzję musiałam podjąć ja.
I wtedy przyśnił mi się sen. Na mojej dłoni siedzi malutka żabka. Wszyscy wokół chcą ją wyrzucić, a ja chcę ją ochronić. Znajduję pudełko z trocinami i próbuję ją w nim zamknąć, ale pokrywka nie pasuje. Proszę o inne pudełka, ale wciąż dostaję niepasujące do siebie części. W końcu dostaję malutkie pudełeczko, żabka mieści się na styk, zamykam ją. I nagle widzę, że spod pokrywki wyłaniają się wielkie pazury i żabka się uwalnia. Pazurami wczepia się we mnie i drapie do krwi. Próbuję strzepnąć ją z siebie, a wtedy ona na mnie wymiotuje i defekuje i w końcu dociera do mnie: przecież ona potrzebuje wody! Wkładam ją do zlewu, żabka pije spragniona, woda z mętnej robi się krystalicznie czysta, po czym żabka wyskakuje na podłogę i zamienia się w rybę. I tyle.
Miałam poczucie, że to ważna wiadomość z głębi mnie samej, ale początkowo jej nie rozumiałam. Czułam, że muszę się dowiedzieć, czym są żaba i woda, i wtedy będę w domu. Pojechałam więc nad wodę. Najpierw na Mazury, a później tam, gdzie rzeka wpada do morza, czyli na Wyspę Sobieszewską. I gdy spacerowałam po plaży, zobaczyłam na płyciźnie rybę. Normalna rzecz nad morzem. Jednak kilka kroków dalej moim oczom ukazała się… żaba. Skakała po falach, jakby się bawiła. Byłam zdumiona. I wtedy to wszystko się posklejało. Sen. Żaba. Morze. Gdańsk. Lekarka z Gdańska!
Przegadałam z nią wszystko w szczegółach, rekomendowała pełną mastektomię z rekonstrukcją. To było trudne, ale uznałam, że jej zaufam. Operacja przebiegła sprawnie, po wszystkim opiekowała się mną mama, bo nie byłam w stanie nawet podnieść ręki. Gdy było już lepiej, pojechałam na kilka tygodni do Teatru Cinema w Michałowicach na rekonwalescencję. To ważne dla mnie miejsce, drugi dom. Jeszcze przed zabiegiem znajoma scenografka zaproponowała mi, żeby wykonać odlew piersi. Każda kolejno nakładana warstwa gipsu była jak każda decyzja, sytuacja, wątpliwość pojawiająca się po drodze. Powstała z tego skorupa, zbroja, musiałam przecież być silna. Ale to był też ciężar. Kiedy go zdjęłyśmy, poczułam ulgę, że zostawiam to, co stare. Łącznie z piersiami. To było dla mnie rytualno-magiczne pożegnanie z dawnym ciałem, za co jestem Ewie bardzo wdzięczna.
Moja pierwsza reakcja na nowe piersi była taka, że to koniec świata, bo tuż po zabiegu wyglądały fatalnie, opuchnięte i posiniaczone. Gojenie trwa długo, około roku, a i po tym czasie czucie jest zupełnie inne. Oswajanie tego tematu jest dla mnie wciąż trudne. Wpływa to też na moją seksualność – za sprawą hormonoterapii przechodzę teraz menopauzę i ta sfera bardzo się dla mnie zmieniła. Libido jest na kompletnie innym poziomie, wszystko wymaga więcej cierpliwości, bliskości i oczywiście lubrykacji. Za mało się o tym mówi, brakuje wiedzy, podobnie jak o samej możliwości rekonstrukcji piersi. 10 lat temu, gdy moja mama przechodziła operację, w ogóle nie poruszano tego tematu, nie wspominano nawet o rehabilitacji blizny. Tak jakby w przypadku dojrzalszych kobiet estetyka w ogóle nie było ważna. A dla każdej kobiety może być i każda powinna mieć wybór.
Wysłuchać siebie
W procesie zdrowienia bardzo istotne było wsparcie psychologiczne. Uczestniczyłam w grupie wsparcia, znalazłam też świetną psychiatrkę. Dzięki lekom w momencie diagnozy miałam w sobie więcej spokoju i byłam w stanie dźwignąć to i działać. Miałam też ogromne szczęście, że była przy mnie mama, która sama też przez to przeszła. I choć inaczej przechodziłyśmy chorobę i różnie o niej myślałyśmy, mogłam na nią liczyć, a nasza relacja bardzo się zacieśniła.
Na początku ktoś mnie namawiał, bym odrzuciła medycynę zachodnią. Ja jednak intuicyjnie czułam, że nie, że to nie jest moja droga. W tym aspekcie nie jestem człowiekiem albo-albo. Wiedziałam, że wszystko da się mądrze połączyć. Zdecydowałam się na najbardziej drastyczną formę operacji, po prostu czułam, że w moim przypadku tak musi być, chodzi o ratowanie życia. Ale podjęłam też decyzję, by nie robić radioterapii. Gdy przekazałam tę informację radioterapeutce, co niespotykane, odparła: „Okej, proszę słuchać intuicji”. Uważam, że trzeba zaufać sobie i podejmować decyzje w zgodzie ze sobą na każdym etapie. Wsłuchać się w siebie, tak uczciwie, co wcale nie jest łatwe.
Proces zdrowienia nauczył mnie stawiania granic. Wcześniej dbałam głównie o innych, teraz dużo lepiej potrafię zadbać o siebie, jestem dla siebie na pierwszym miejscu. Zawsze szłam pod prąd, mówiłam głośno, co myślę, przez co nie miałam w życiu łatwo. Dziś mogę z jeszcze większą pewnością powiedzieć, że niczego nie żałuję i jestem jeszcze bardziej bezkompromisowa. Życie jest jedno. Warto chodzić, zadawać pytania, pertraktować, zmieniać zdanie. Nie bać się. Jako pacjenci mamy do tego prawo. Uważam, że nie ma przypadków. Wszystko przytrafia się nam po coś. Moja „choroba”, którą postrzegam jako zdrowienie, również. Dzięki temu lepiej poznałam samą siebie.
Kiedy po operacji byłam w Michałowicach, przyśnił mi się sen. Jestem w ogromnym domu, mnóstwo ludzi. Wszystko przypomina wielki karnawał. Nagle znajduję się na środku sceny, w przyciemnionym świetle rodem z nowojorskiego klubu jazzowego. Wokół tłum kolorowych postaci w przerysowanych, operowych kostiumach. Każda z innej bajki. Podchodzi do mnie konferansjer i mówi: „Powiedz, kim jesteś, co robisz. Musisz ich sobą zainteresować!”. Dopiero w tym momencie zauważam, że jestem kompletnie naga. Senny klasyk. Ale nie czuję wstydu, czuję spokój. Po chwili namysłu, bez cienia wątpliwości, odpowiadam mu: „Ja? Ja po prostu jestem. Jestem Żenia”.
Credits:
Wsparcie redakcyjne: Marta Malik-Ryl
Autorka popiersia: Ewa Woźniak
Stylizacje: Angelina Kowalewska
Wsparcie produkcji i komunikacja: Agnieszka Zakrzewska
Zdjęcia zostały wykonane w Teatrze Cinema w Michałowicach dzięki uprzejmości Kasi Rotkiewicz-Szumskiej i Zbigniewa Szumskiego
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.