Bohaterka cyklu „Jestem i Będę” Żenia Moiseenko opowiada o swoich doświadczeniach związanych ze zdiagnozowaniem u niej raka płaskonabłonkowego oraz o życiu z chorobą. „Czasem chciałabym mieć gumkę, która pozwoliłaby mi wymazać ból z przeszłości, ale dawne wydarzenia ukształtowały mnie i ostatecznie jestem za nie bardzo wdzięczna” – mówi.
Wstyd zdeterminował całą moją młodość, odczuwałam to głęboko. Pierwszą miesiączkę dostałam w sylwestra, ale nie była dla mnie powodem do świętowania. Zaczęły się problemy z bolesną menstruacją i hormonami oraz straszliwym bólem podczas okresu. Od początku ukrywałam swoje cierpienie, to był dla mnie temat tabu.
W drugiej klasie liceum nagle poczułam ostry ból w podbrzuszu. Nie chciałam jednak dzwonić po karetkę, bo bałam się, że rodzice się dowiedzą, że spędzam noc z chłopakiem. Ale kiedy zaczęłam tracić świadomość, wylądowałam w szpitalu. Okazało się, że pękła mi torbiel, a krew zbiera się w brzuchu. Lekarze powiedzieli, że została mi godzina, podjęli akcję ratowania życia. Prawda jest taka, że niepokojący ból w podbrzuszu czułam od ponad roku. Z paraliżującego wstydu nie zdecydowałam się na wizytę u lekarza.
Nie akceptowałam swojego ciała, obraziłam się na nie, obraziłam się na mężczyzn
Dorastałam w Białorusi. Nie chodziłam ze swoimi problemami intymnymi do ginekologa, bo lekarze często straszą i mają uprzedzenia. Nie miałam do nich zaufania, nie czułam się bezpieczna. Wstydziłam się, że mam 15 lat i nie jestem dziewicą. Dlatego nie badałam się. W domu nie mogłam mówić o takich sprawach. Nie rozmawiało się także o uczuciach. Kiedy płakałam, rodzice wiedzieli, że cierpię, ale słyszałam, że mam nie płakać, bo sąsiedzi usłyszą. Mama mnie kochała, ale trudno jej było okazywać uczucia, dlatego nie przytulała mnie, kiedy potrzebowałam.
Czasem czułam się niepotrzebna w domu, w szkole też było mi ciężko. Miałam przyjaciółki, ale nie widziałam wokół siebie ludzi, bo byłam bardzo niepewna siebie. Prawdopodobnie dlatego tkwiłam w toksycznej relacji z chłopakiem przez 17 lat. Chciałam od niego ciepła i miłości, których nie dostałam od mamy i taty. Myślałam, że w tym związku znajdę wsparcie. Wszystkie te nadzieje i oczekiwania sprawiły, że wybaczałam to, czego nie powinnam była wybaczać. Nie lubiłam siebie tak bardzo, że oddałam się komuś, kto tego nie chciał.
W tej relacji byłam zarówno ofiarą, jak i prześladowcą. Zdarzało się, że biliśmy się na ulicy, raz nawet trafiliśmy na policję. Zdradzał mnie, znikał na kilka dni, a ja go w rozpaczy szukałam. Nie jadłam całymi dniami, bo nie odpowiadał na moje SMS-y. Groziłam, że popełnię samobójstwo, jeśli nie będzie ode mnie odbierał telefonu. Błagałam go, żeby mnie kochał, żeby mnie nie opuszczał. Kilka razy usłyszałam, że nie jestem warta miłości, że poza nim nigdy nikogo nie znajdę. Powiedział też, że żałuje, że nie umarłam, kiedy pękła mi torbiel. Tkwiliśmy w związku, który był dla nas niszczący, czułam się niewidoczna i nieważna.
Brak poczucia sprawczości, brak własnego zdania wyniosłam z domu. Po szkole chciałam pójść na marketing, ale mama z ciocią zdecydowały inaczej. Znalazłam się na kierunku finansowym. Po studiach usłyszałam, że mam załatwioną pracę w banku jako kasjerka. Otworzyłam wówczas okno i chciałam przez nie wyskoczyć – tak bardzo nie chciałam tam iść. Powiedziałam rodzicom, że ich nienawidzę za to, że zawsze mi mówią, co mam robić i jak żyć, mimo że nad wyraz ich kocham.
W 2015 r., gdy już mieszkałam z chłopakiem, dowiedziałam się, że mam chlamydię, ale zbagatelizowałam ten fakt. Nie chciałam wydawać pieniędzy na leki, myślałam, że to samo przejdzie. Nie akceptowałam swojego ciała, obraziłam się na nie, obraziłam się na mężczyzn. Nie chciałam dopuszczać do siebie mojego chłopaka – także dlatego, że nie czułam satysfakcji w relacji intymnej.
am zszokowana, w kółko czytałam kartkę z wynikami. Ja mam nowotwór? Dlaczego?
W 2019 r., gdy przez cztery miesiące nie miałam miesiączki, za namową przyjaciółki, u której także wykryto chorobę intymną, udałam się do lekarza. Zdiagnozowano u mnie wówczas dysplazję trzeciego stopnia wywołaną przez wirusa HPV. Trafiłam do centrum onkologicznego, w którym warunkowo zgodzili się zamiast standardowej procedury, czyli zabiegu, wykonać konizację szyjki macicy – laserowe wycięcie miejsc zapalnych. Liczyłam, że na tym się skończą moje przejścia, ale niestety, było inaczej. Okazało się, że to dopiero początek. Dwa tygodnie później usłyszałam zdanie, które brzmiało jak wyrok: „Masz raka”.
Byłam zszokowana, w kółko czytałam kartkę z wynikami. Ja mam nowotwór? Dlaczego? Co zrobiłam złego w życiu? I to w takim momencie. Gdy zdecydowałam, że rzucam wszystko i spełniam swoje marzenie o wyjeździe z kraju. „Mamo, ja chcę do Polski” – krzyczałam przez łzy. Nie wiedziałam nawet, gdzie iść, co robić.
W szpitalu rozpoczęłam dalszą diagnostykę. Chciałam też ustalić, czy mam szansę na urodzenie dzieci. Lekarka, która mnie przyjmowała, zapewniła, że tak. To mnie uspokoiło i dało nadzieję. Od tej lekarki usłyszałam także najważniejsze słowa, jakie tylko mogłam w tamtym momencie usłyszeć: „Żenia, zawsze wybieraj siebie i kochaj siebie, jesteś silna”. Zaczęłam płakać, bo zrozumiałam, że chcę żyć, walczyć o siebie i o swoje przyszłe dzieci. Choć wiedziałam, że nie chcę ich mieć z mężczyzną, na którego nie mogłam liczyć i który nie zawsze mnie wspierał.
Szybko okazało się, że moja walka trwa dalej. Wprawdzie rezonans i USG nie wykryły żadnego guza, ale wyniki pokazywały, że mam raka płaskonabłonkowego – nikt jednak nie potrafił określić, jakich rozmiarów i jak bardzo zaawansowanego. Czasem tak się dzieje. Czekała mnie kolejna operacja.
Tym razem miałam bardzo ciężką rekonwalescencję. Niska hemoglobina powodowała, że bez przerwy mdlałam. Przestałam czuć uda, puchła mi lewa noga. Poza tym w szpitalu czułam się bardzo samotna. Toczyłam ze sobą walkę, miałam wrażenie, że sama doprowadziłam się do tego stanu. W Białorusi nie ma zrozumienia dla nowotworów. Ludzie się ich boją, uważają, że są zaraźliwe. Kiedy mówisz, że masz raka, robią okrągłe oczy i zaczynają szeptać. Nawet moi rodzice kazali mi o tym nie mówić innym. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni.
Dwa tygodnie po trzeciej operacji powiedzieli, że raka nie ma, że radioterapia nie będzie potrzebna
Wtedy też stało się jasne, że nie będę miała dzieci, że nigdy nie zobaczę ich jasnych roześmianych oczu. Lekarz jasno dał mi do zrozumienia, że nie walczymy już o funkcje reprodukcyjne. Rozpoczynamy walkę o moje życie. Zaproponował mi zabieg zamrożenia komórek jajowych, ale w Białorusi to bardzo droga procedura. Nie miałam takich pieniędzy, szczęśliwie moim rodzicom udało się pożyczyć pieniądze od znajomych. Byłam gotowa na dalszą drogę.
Po trzeciej operacji długo leżałam w szpitalu, byłam drenowana ze względu na nadmierną ilość płynu limfatycznego. Wtedy też odwiedziła mnie psycholożka, która powiedziała, żebym sobie wyobraziła, że jestem drzewem. „Płynie przez ciebie życie, oddychaj”. Wyobrażałam sobie więc to drzewo, oddychałam i czułam, jak z każdym kolejnym oddechem odpływają płyny. Natomiast, gdy kłóciłam się z moim chłopakiem, płyny zbierały się z powrotem. Wówczas zrozumiałam, jak bardzo połączone są moja głowa i ciało.
A ciało po trzeciej operacji było w rozsypce. Ciągle nie czułam lewego biodra, praktycznie nie czułam wzgórka łonowego. Miałam zmiany nastroju, uderzenia gorąca na zmianę z falami chłodu. Czułam też, że jestem w ruinie psychicznej. Bałam się, mimo że wstydzę się do tego przyznać, że nigdy nie będę w stanie osiągnąć orgazmu. Ale tak bardzo chciałam walczyć.
Dwa tygodnie po trzeciej operacji powiedzieli, że raka nie ma, że radioterapia nie będzie potrzebna. Płakałam ze szczęścia, ale wiedziałam też, że nadszedł moment, żeby się za siebie zabrać, szczególnie jeśli chodzi o zdrowie psychiczne. Napisałam do psycholożki, której profil przypadkiem zobaczyłam na portalu społecznościowym. Dziś wiem, że to było najlepsze, co zrobiłam w życiu. Psycholożka podarowała mi książkę własnego autorstwa, która zmieniła mnie, mój sposób myślenia, postrzegania świata i samej siebie. Rozpoczęłyśmy terapię, która trwa już trzy lata. Uczę się, jak wyjść z roli ofiary i zrozumieć, kim jestem.
Niedługo potem los połączył mnie z Julią, korepetytorką, z którą zaczęłam pracować nad językiem polskim. W końcu postanowiłam spełnić swoje marzenie i wyjechać. Rzuciłam pracę, złożyłam papiery na studia podyplomowe. Zrobiłam to, żeby udowodnić coś rodzicom, żeby pokazać, że mam powód do wyjazdu. A mojemu facetowi po prostu obwieściłam, że opuszczam Białoruś.
Dziś wiem, że wykazałam się wtedy zbyt małą empatią. Rozmowy, które wówczas powinny się odbyć, odbyły się dopiero wiele miesięcy później. Ale byłam akurat w takim miejscu, walczyłam o siebie. Byłam obrażona na świat, na ludzi, założyłam maskę, udawałam. Ale te trzymane wewnątrz uczucia sprawiały, że czułam się źle. Wiem już, że tak nie wolno, że trzeba puszczać to, co mamy w środku. Dziś wiem też, że inni zachowują się tak, a nie inaczej z różnych powodów. Mają swoje zmartwienia, smutki, coś, co ich boli i trawi od środka.
Przyjechałam do Polski, do mojego wymarzonego miejsca, ale rzeczywistość wcale nie była kolorowa. Nie miałam mieszkania, zmieniałam wiele razy pracę. I zrozumiałam, że studia i praca agentki celnej za bardzo mnie stresują. To nie moja droga. Chcę zacząć tworzyć, pomagać, znaleźć odpowiedź, kim jestem i dlaczego żyję, co mogę dać od siebie światu. Zwłaszcza że długo myślałam, że skoro nie mogę mieć dzieci, to nigdy nie osiągnę pełni szczęścia, że nie ma we mnie nic z prawdziwej kobiety.
Być może straciłam to, co jest najważniejsze. Owszem, mam szansę na surogatkę, ale gdzieś głęboko uważam, że wizja posiadania dzieci jest znikoma. Godzę się z tym, że w moim życiu zabraknie czytania bajki na dobranoc, chowania zębów pod poduszkę, beztroskiego wygłupiania się i słyszenia „Mamo, kocham cię”. To dla mnie, kobiety, bardzo trudne. Ciężko mi się z tym pogodzić. Ale wiem, że chcę żyć dla siebie i dla osób, które potrzebują wsparcia.
Choroba wiele mi zabrała. Ale pokazała też, że trzeba o siebie dbać. Zrozumiałam, jak ważne jest, że mam przyjaciół, którzy mnie akceptują taką, jaka jestem – z wadami i zaletami. Łatwiej mi z tą myślą. Czasem chciałabym mieć gumkę, która pozwoliłaby mi wymazać ból z przeszłości, ale dawne wydarzenia ukształtowały mnie i ostatecznie jestem za nie bardzo wdzięczna.
Rak sprawił, że uczę się czuć dużo miłości do siebie i innych
Po trzeciej operacji zrobiłam sobie tatuaż – napis „Przez ciernie do gwiazd”. Ale zdałam sobie sprawę, że nie chcę już tych trudów. Miesiąc temu poszłam do tatuażysty i poprosiłam o przekreślenie słowa „ciernie”. Wymieniłam je na słowo „miłość”, bo świat należy zacząć kochać od siebie. Dopiero potem można zacząć kochać innych.
Dziś wiem, że przede wszystkim trzeba słuchać siebie. Nie chcesz uprawiać sportu? Nie uprawiaj. Nie chcesz spotykać się z ludźmi? Nie rób tego. Poleż, popłacz, a potem wstań, idź dalej. Twoje ciało do ciebie mówi, gdy coś jest nie tak. Warto zwracać uwagę na psychosomatykę.
Staram się korzystać z życia. Przeprowadziłam się do Warszawy, gdzie trafiłam na wspaniałych ludzi. Rozwijam się także w obszarze zdrowia i profilaktyki. Zapisałam się do nauczyciela medytacji i oddechu, chodzę na ajurwedyjskie konsultacje żywieniowe. Wiem już, że jedną z przyczyn spadku odporności i kiepskiego samopoczucia jest mój stosunek do życia i jedzenia. Co i jak jemy jest ekstremalnie ważne.
Kiedy tylko mogę, wyjeżdżam w góry, to moja wewnętrzna medytacja. Spędzam czas w samotności, słyszę siebie, mogę się przytulić, podziękować mojemu ciału za to, na co mi pozwala. Dużo też spaceruję. Przyglądam się ludziom, staram się dostrzec ich indywidualne piękno. Często się zatrzymuję, obserwuję, czasem powącham kwiat, spojrzę w niebo. Praktykuję uważność.
Kiedyś poszłam na bachatę. Poczułam, jak bardzo taniec wyzwala, jak sprawia, że czujesz połączenie z ciałem. W tańcu po raz pierwszy poczułam prawdziwą kobiecość. Zobaczyłam ruchy swoich ramion, nóg, pośladków. Zobaczyłam, jak niesamowite jest kobiece ciało, jakie piękno w sobie niesie.
Chcę, żeby moja historia dotarła do wielu kobiet, żeby dodała im wiary w siebie. Chcę pokazać, jak ważna jest miłość do siebie, do życia, do ciała. Chcę, żeby zrozumiały, że nieposiadanie dzieci to nie wyrok. Że można żyć inaczej. Marzę, żeby stworzyć przestrzeń dla kobiet, w której będą zajęcia z arteterapii, tańca, psychologii, oddechu. Marzy mi się centrum pomocy i wyciszenia.
Bardzo chcę, aby w placówkach medycznych, gdzie ludzie leżą z poważnymi chorobami i patrzą w sufit, ze swoimi, często mrocznymi myślami, zaszły zmiany. Żeby były tam barwne pokoje, w których mogliby rysować, czytać, a może nawet zakładać okulary VR, dzięki którym odbędą podróż życia. Zależy mi, żeby ludzie w szpitalach chcieli żyć, żeby mieli wolę walki. Wiem, jak to jest, kiedy słyszysz tylko rozmowy o chorobie i śmierci i cały czas się boisz.
Staram się ufać losowi, mimo że choroba zostawiła we mnie blizny – zarówno na ciele, jak i na duszy. Rak sprawił, że uczę się czuć dużo miłości do siebie i innych. Wierzę, że jeszcze w życiu zrobię coś wspaniałego. A gdy mam słabszy moment, gdy wydaje mi się, że nic nie umiem i że gubię się w świecie, bo nie wiem, w którą stronę ruszyć, zwracam się ku bliskim, idę do psychologa. Uczę się prosić o pomoc i tę pomoc przyjmować. I nie boję się już o siebie zawalczyć. Głęboko wierzę, że mi się w życiu uda.
Realizując serię artykułów i podcastów w cyklu „Jestem i Będę”, współpracujemy z Fundacją Małgosi Braunek „Bądź”.
Bohaterka: Żenia Moiseenko
Tłumaczenie : Julia Perederi
Fotografie: Anna Drozd Wardejn
MUA: Darya Talashka
Project management “Jestem i Będę”: Magda Chołyst
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.