„Wolałabym dzielić pokój z kimś obcym niż wrócić do domu” – to wśród tych, którzy zaczęli samodzielne życie, podejście wcale nierzadkie. Coraz częściej jednak dorosłe osoby postanawiają ponownie zamieszkać u rodziców. O tym, dlaczego się na to decydują i jak się z tym czują, opowiadają artystka wizualna Olga, animatorka Iza i pracowniczka agencji detektywistycznej Katarzyna*.
– Wrócić do rodziców? Chyba bym oszalała – słyszę od przyjaciółki. – Na szczęście jeszcze nie muszę – odpowiadają inni na pytanie, czy w obliczu stale rosnącej inflacji i galopujących cen najmu mieszkań (w Warszawie wynajem kawalerki to co najmniej 2,5 tys. zł miesięcznie, i to tylko jeśli przymkniemy oko na kiepski standard) rozważali takie rozwiązanie.
Jest ciężko, zwłaszcza jeśli wynajmuje się mieszkanie samodzielnie, bez partnerki czy partnera, z którymi można by dzielić koszty, ale dom rodzinny wielu osobom kojarzy się zbyt źle, by chcieli do niego wracać. Nie po to przepracowywali na terapii kolejne traumy, by teraz je odświeżać. Z drugiej strony, można mieć przecież z rodzicami dobre, zdrowe relacje. – Fajni rodzice w Polsce to gatunek pod ochroną – słyszę w odpowiedzi. Albo: – Wolałabym dzielić pokój z kimś obcym niż wrócić do domu.
Są jednak i takie osoby, które na ten ruch się zdecydowały – i nie żałują. Wśród nich 36-letnia Katarzyna, z zawodu agentka detektywistyczna, która po pięciu latach w Warszawie wróciła do rodzinnego Lublina i zamieszkała z rodzicami, by odłożyć na wkład własny na mieszkanie. Animatorka Iza, 29-latka, odłożyła w ten sposób pieniądze na swój biznes i ogród działkowy, a artystka wizualna Olga, tuż po trzydziestce, zaoszczędzone pieniądze odkłada na podróże: do Japonii i Izraela.
Olga: Mieszkanie z rodzicami to nie plan na stałe
– Powrót do rodzinnego domu to dla mnie forma przejściowa. Ale ile to przejście będzie trwało, jeszcze nie wiem – mówi Olga. Jest artystką wizualną specjalizującą się w nietypowej technice. Jej prace były wystawiane w Polsce i za granicą, m.in. w Niemczech i Japonii. Na co dzień prowadzi zajęcia dla studentów na ASP w Gdańsku, gdzie właśnie obroniła doktorat.
– Nie mieszkałam z rodzicami od około pięciu lat, a pod koniec września znów się do nich przeprowadziłam. Tak mi się życie potoczyło, że okazało się to najlepszą opcją. Dzisiaj wynajem kawalerki w Gdańsku to koszt rzędu ok. 2,8 tys. zł plus opłaty. Uznałam, że zamiast tyle płacić, wolę dokładać się do domowego ogniska, a różnicę sobie odłożyć. Nie uzbieram w ten sposób na wkład własny na swoje mieszkanie, bo dziś jego zakup to abstrakcja, ale już na podróże, których bardzo mi teraz brakuje, lub własny ogródek działkowy – tak – tłumaczy Olga.
Od kilku lat marzeniem Olgi jest pojechać do Japonii i zwiedzić tamtejsze muzea papieru. – Moje prace w trakcie pandemii już tam były, ale ja nie. Zresztą w ogóle moje prace zwiedziły więcej świata ode mnie. Tymczasem razem z doktoratem otworzyły się przede mną nowe możliwości, np. program Erasmus dla dydaktyków. Na pewno chciałabym pojechać w ten sposób do Izraela, poprowadzić tam zajęcia, warsztaty. Są też różne opcje rezydencji artystycznych, np. rok temu byłam na dwa tygodnie w Stambule. Ten czas pozwolił mi dużo zobaczyć, ale też nie porzucać pracy na uczelni w Polsce – relacjonuje. I dodaje, że wyjazd ułatwi to, że rodzice bardzo zżyli się z jej psem, którego adoptowała w ubiegłym roku, i chętnie zaopiekują się nim pod jej nieobecność.
Rodzice Olgi mieszkają w Gdyni, w trzypokojowym mieszkaniu w bloku (60 mkw.). Mama jest malarką, a tata, kiedyś marynarz, tworzy biżuterię artystyczną. W skład mieszkania wchodzą pokój dzienny, który jednocześnie jest też sypialnią rodziców, pracownia malarska mamy i pokój Olgi, który – jak podkreśla – pozostał „absolutnie bez zmian”. – Tata zabronił mamie w nim cokolwiek ruszać, sam też tego nie robił. Znam sytuacje, gdzie tuż po wyprowadzce rodzice zmieniali czyjś pokój na salę fitness czy garderobę. Tu wszystko zostało po staremu. Wzruszające – uśmiecha się.
W ciągu dnia Olga jeździ do pracy na gdańską ASP i do swojej pracowni, którą wynajmuje w pobliżu uczelni za kilkaset złotych. Zastanawia się jednak, czy z sali nie zrezygnować i nie dzielić pracowni z mamą, ze względów ekonomicznych i żeby zaoszczędzić czas na dojazdach. Jest przekonana, że byłyby w stanie pomieścić się w jednym pokoju, nie przeszkadzając sobie nawzajem, zwłaszcza że zmniejszyła format, na którym pracuje.
– Plusem mieszania z rodzicami jest też to, że mama niesamowicie mnie dopinguje do tworzenia i sprzedawania prac. Sama nie jestem królową marketingu. A mama, która maluje i sprzedaje, a także uczy malarstwa, wie, że trzeba działać ze sprzedażą i z promocją. To jedyna rzecz, na temat której mi marudzi – zaznacza.
Codziennie przynajmniej jeden posiłek jedzą wspólnie. Zwykle jest to śniadanie. Gotowaniem się dzielą, wszyscy unikają mięsa. Obecnie Olga jest na etapie porządkowania swoich dawnych rzeczy, by zrobić miejsce na nowe, które zgromadziła w trakcie samodzielnego mieszkania. – Mam sporo ubrań, które sprzedaję na Vinted, zrobiłam też przegląd książek i zeszytów. Część zostawiam na pamiątkę, ale z większością mogę się pożegnać. Życie na walizkach, między jednym mieszkaniem a drugim, uświadomiło mi, że nie potrzebuję tylu rzeczy.
Iza: Do Warszawy wyjechałam przeżyć przygodę. Ale nie zapuściłam korzeni
– Mój powrót zbiegł się w czasie z pandemią, ale myślałam o nim już wcześniej, tylko nie miałam odwagi. Nie spodziewałam się przede wszystkim, że moja praca może być aż tak bardzo zdalna – mówi Iza. Absolwentka grafiki na warszawskiej ASP, 3D motion designerka z doświadczeniem w agencji reklamowej w tzw. Mordorze, do domu rodzinnego wróciła na początku 2020 r., po ośmiu latach mieszkania w stolicy. Ze swoją rodziną od zawsze była bardzo zżyta i mieszkając w Warszawie, odwiedzała ich nawet co drugi, trzeci weekend.
– Do Warszawy wyjechałam na studia, przeżyć przygodę i zobaczyć, jak wygląda życie w wielkim mieście. I to mnie z początku wciągnęło. Fajne, artystyczne środowisko, wernisaże, imprezy, projekty... Poznałam wiele ciekawych osób, z którymi mam kontakt do dziś, ale nie potrafiłam nawiązać głębszych więzi. Nie umiałam tam zapuścić korzeni. Przechodziłam z grupy do grupy, ostatecznie dużo czasu spędzałam sama – opowiada.
W Warszawie Iza wynajmowała pokoje w mieszkaniach dzielonych z innymi osobami. Ceny? Ostatnim razem, przy placu Unii Lubelskiej, czyli w Śródmieściu, za samodzielny 20-metrowy pokój (duże okna, ale brak balkonu) płaciła 1400 zł miesięcznie. Współlokatorów – mieszkały tam jeszcze zwykle trzy-cztery osoby – lubiła, ale czasami, jak mówi, „porządek w mieszkaniu wymykał się spod kontroli”.
W marcu 2020 r., gdy w jej firmie zarządzono pracę w trybie home office, w wynajętym pokoju zaczęła się dusić. – Miałam stany lękowe. Bałam się też o moją rodzinę, czy się nie rozchorują, czy u nich wszystko OK. Mieszkałam tuż obok parku Łazienkowskiego, ale nie mogłam się nawet po nim przejść, bo przez pandemię był wtedy zamknięty. Rodzice powiedzieli wtedy: „wracaj”. I pojechałam – opowiada.
Dom rodzinny Izy to przedwojenna kamienica, którą wybudował jeszcze jej pradziadek w latach 30. Po wojnie kamienica została podzielona na wiele różnych rodzin. Później, stopniowo, rodzicom Izy udało się ją odzyskać. Teraz na parterze mieszkają jej rodzice, dwie siostry i pies, na pierwszym piętrze babcia, a Iza na poddaszu, ze współlokatorką.
Zanim tam trafiła, przez pół roku, czekając na koniec remontu poddasza, mieszkała z rodziną w 90-metrowym mieszkaniu na parterze. Gdy pytam o porządek w domu, uśmiecha się pod nosem. – Muszę przyznać, że niektórzy członkowie mojej rodziny bałaganią. Nieraz wchodziłam do kuchni i po kimś zmywałam. To było trudne, ale i tak czułam się z tym o wiele lepiej, niż kiedy dzieliłam mieszkanie w Warszawie z innymi ludźmi – przyznaje. Co do współlokatorki z poddasza, na brak porządku przy niej nie narzeka.
Po powrocie do Wrocławia, jak mówi, „wszystko zaczęło się organicznie układać”. Poznała miejscowe środowisko artystyczne, nawiązała przyjaźnie. Dużo radości dał jej też spontaniczny zakup ogródka działkowego, 20 minut pieszo od domu. Miała szczęście, bo kiedy się na niego zdecydowała, kosztował tylko 15 tys. zł. Od tego czasu ceny mocno poszły w górę. O 300 mkw. terenu na zboczu, tuż pod lasem, Zuza mówi: „kraina elfów”. Ze starej jabłonki, którą tam zastała, już w tym roku zebrała 50 kg jabłek. – Uczę się od zera dbania o rośliny. Mogę sobie na to pozwolić, bo na pracy zdalnej zyskałam dużo czasu, już choćby przez to, że nie muszę tracić dwóch godzin dziennie na dojazd do Mordoru – podsumowuje.
Docelowo chciałaby zamieszkać w drewnianym domku, który buduje na działce. Będzie mały, ale porządny: ocieplany, z kominkiem, elektryką, kuchnią i łazienką. Jego budowę, a wcześniej ogrodzenie działki finansuje z pieniędzy zaoszczędzonych dzięki mieszkaniu z rodzicami (płaci tylko za rachunki, ok. 300 zł miesięcznie).
– Oczywiście, niektórzy wolą odkładać na wkład własny na mieszkanie i później spłacać kredyt, ale ja czułabym się niekomfortowo z taką wizją. Wolę mieć chatkę na kurzej stopce gdzieś na tej działce i swój ogród, kontakt z przyrodą każdego dnia. Zdecydowanie wolę to niż mieszkanie w bloku – tłumaczy. Zaoszczędzone pieniądze pozwoliły jej też odejść z pracy na etat i założyć własny biznes, na którym zarabia już od półtora roku. Na początek odłożyła sobie 15 tys. zł, złożyła wniosek o dofinansowanie, które dostała, i od tego czasu rozkręca firmę.
Rodzice Izy, jak zaznacza, nigdy nie byli „inwazyjni”, nie próbowali jej kontrolować. – Po prostu lubimy i szanujemy się nawzajem – podkreśla. Do supermarketu na duże zakupy jeżdżą razem, ale każdy robi je osobno do własnego mieszkania. Konfliktów na tle żywieniowym brak: tata jest wegetarianinem, pozostali członkowie rodziny „prawie”. Iza często wpada do rodziców i sióstr w odwiedziny, ale oni na górę nie przychodzą, chyba że zaproszeni. – Mamy wspólne rytuały: śniadania w weekendy, czasem zjemy razem obiad. Bywa, że siostry się ze mnie śmieją, że jak mam dużo pracy i nie mam czasu iść do sklepu, to przychodzę do nich zjeść – opowiada.
Katarzyna: Nie wróciłabym do rodziców bez konkretnego celu
– Raczej nie wróciłabym do rodziców bez konkretnego celu. Ale ja miałam taki cel i wszystko mu podporządkowałam. No i udało mi się go zrealizować – mówi Katarzyna, pracowniczka agencji detektywistycznej. Pięć lat temu, mając za sobą pięć lat życia w stolicy, wróciła do rodzinnego Lublina.
– Stwierdziłam, że w Warszawie jest mi źle. A że w ramach tej samej firmy mogłam wrócić i robić to samo, z dnia na dzień zdecydowałam, że pakuję walizki. Lublin też przez ten czas bardzo się zmienił, stał się dużo ładniejszy, niż kiedy go opuszczałam – tłumaczy.
W Warszawie Katarzyna wynajmowała mieszkanie w nowym budownictwie za mniej więcej 3 tys. zł miesięcznie. Decydując się na powrót, od początku założyła, że zatrzyma się u rodziców do czasu, aż odłoży na wkład własny na zakup czegoś swojego w tym samym mieście i się tam przeprowadzi. Z początku miał to być powrót na rok, półtora, ale ponieważ deweloperowi przesunął się termin oddania budynku, skończyło się na pobycie dwuipółrocznym.
– Myślę, że to był ostatni moment, kiedy mogłam podjąć decyzję o zakupie, bo wkrótce potem stopy procentowe poszły mocno w górę i coraz trudniej było dostać kredyt. W moim przypadku wystarczyło 40 tys. zł na wkład własny, potem stopniowo dozbierałam do tego 80 tys. zł na wykończenie mieszkania – relacjonuje.
W czym Lublin jest fajniejszy od Warszawy? – Przede wszystkim jest tu moja rodzina, są miejsca, które pamiętam od dzieciństwa. Ludzie są tu milsi. Masz tu wszystkie zalety dużego miasta, a jednocześnie przyjemniejsze życie – wylicza. Gdy pytam o jej relacje z rodzicami, podobnie jak pozostali moi rozmówcy zaznacza, że są bardzo dobre. To też sprawiło, że wyprowadziła się od nich stosunkowo późno, bo w wieku 26 lat. Jak dodaje, mieszkanie przez kilka lat osobno i widywanie się „tylko raz na dwa tygodnie” mocno uzdrowiło ich relacje.
Rodzice Katarzyny mieszkają w bloku, na powierzchni 64 mkw. Mama jest na emeryturze, tata wkrótce po jej przeprowadzce rozchorował się i był na rocznym zwolnieniu. Wprowadzając się do nich ponownie, Katarzyna wróciła do własnego pokoju (12 mkw.), w którym prawie nic się nie zmieniło. Żeby pomieścić swoje nowe rzeczy, kupiła większą szafę i biblioteczkę.
Mieszkając z rodzicami, Katarzyna nie robiła zakupów i nie dokładała się do rachunków. Wszystko było podporządkowane temu, żebym jak najwięcej zaoszczędziła na własne mieszkanie. Udało się: kupiła dwa pokoje (42 mkw.), w cenie 6 tys. zł za 1 mkw. W Warszawie to nieosiągalne nawet w odległych od centrum dzielnicach. – Mam garaż, wszystko nowe, ładne i pachnące. Za tę samą kwotę w Warszawie miałabym klitkę w wielkiej płycie i parkowanie pod blokiem – mówi. Odległość do pracy? Choć to po przeciwnej stronie miasta, dojazd zajmuje maksymalnie 15-20 minut, i to w godzinach szczytu. Bo tak to już w Lublinie jest.
Znajomi z dawnych lat w większości wylądowali w Warszawie. Ale poznała nowych, choćby na swoim osiedlu. – Poznałam też faceta, z którym jestem w związku już ponad dwa lata. On też wrócił z Warszawy do Lublina, zupełnie niezależnie. U niego argumentem było to, że jest lekarzem i dostał się tutaj na specjalizację, którą chciał robić – tłumaczy.
Po wyprowadzce na swoje z rodzicami widuje się dwa, trzy razy w tygodniu. – Wpadam do nich, jak wracam z pracy, np. na obiad, a czasem coś im podrzucę, jak sama coś dobrego ugotuję czy upiekę. Co ważne, nie zdarza się, żeby to oni przyjeżdżali do mnie bez zapowiedzi, co uważam za świętość, i jestem im za to bardzo wdzięczna. I to mimo że mieszkamy tuż obok siebie i mają klucze do mojego mieszkania. Tak samo, jak kiedy z nimi mieszkałam, nigdy nie wchodzili do mojego pokoju bez pukania – opowiada.
Czas spędzony u rodziców Katarzyna wspomina dobrze, choć z radością przeprowadziła się do swojego mieszkania: – W pewnym momencie, już w trakcie pandemii, zorientowałam się, że wszystko robimy razem. Oglądamy te same filmy, jemy to samo, razem wychodzimy z domu, np. na spacer do parku. Przyszedł taki czas, że niesamowicie się scaliliśmy i wtedy już stwierdziłam: „niech szybko skończą tę budowę, bo to już za dużo”. Potrzebowałam prowadzić własne życie. Ale konfliktów między nami nie było. Jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że dali mi taką opcję i myślę, że każdy kochający swoje dziecko rodzic by tak zrobił. Chociaż też znam osoby, o których wiem, że nie byłyby mile widziane w rodzinnym domu. Muszą radzić sobie same, bo rodzice uznali, że ich rola się już zakończyła.
* Na prośbę bohaterek ich imiona i niektóre identyfikujące je szczegóły zostały zmienione.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.