W poprzednim sezonie był Rzym, a wcześniej Paryż, Londyn i Nowy Jork, z którym Zofia Chylak była zawodowo związana przez kilka lat. Z kampanią najnowszej, jedenastej już, kolekcji projektantka wraca do Polski. A konkretnie do zakopiańskiej willi „Pod Jedlami” projektu Stanisława Witkiewicza. – Czuję, jakby ten powrót do „polskiego domu” był symboliczny – mówi.
Są na polskim rynku marki znane wyłącznie rodzimym odbiorcom. Niepotrzebna im międzynarodowa ekspansja, wystarcza wierny polski klient. Są projektanci, którzy musieli najpierw zaistnieć na świecie, by później zyskać rozpoznawalność w kraju. Są też koncepty, które rozwijają się organicznie. Wystartowały w Polsce, tu zbudowały pozycję, a następnie ruszyły na podbój świata. Żadna z nich się jednak od swojej polskości nie odcina. Zofia Chylak jest jednak wyjątkowym przypadkiem. Nie dość, że porzuciła ready-to-wear na rzecz akcesoriów, to jeszcze zrezygnowała z pracy w Nowym Jorku, by wrócić do Warszawy. Od tej pory balansuje między przywiązaniem do rodzinnych stron a planami, które sięgają daleko poza ich granice.
W normalnych warunkach spotkałybyśmy się pewnie w jej butiku przy Koszykowej w Warszawie. Zobaczyłabym najnowsze modele, przyjrzała się z bliska nowym kolorom. Zamiast tego umawiamy się na rozmowę telefoniczną, a żywą prezentację zastępuje kampania, którą Chylak ponownie zrealizowała ze Stanisławem Bonieckim. Na szczęście w pełni zaspokaja wszystkie moje estetyczne potrzeby. Zachwyca, ale jednocześnie zastanawia. Po kilku sesjach zrealizowanych na świecie (m.in. w Paryżu, Rzymie i Londynie), jako pierwsza w pełni celebruje prawdziwą, lecz na co dzień nieco ukrytą polskość. Zofia Chylak z łatwością mogła przecież zrealizować kampanię w rodzinnej Warszawie. Wybrała jednak wnętrza witkiewiczowskiej willi „Pod Jedlami” w Zakopanem. – Zależało mi, żeby to miejsce nie było przypadkowe – mówi. – Oczywiście, mogła być to Warszawa, bo tu się urodziłam, jestem z tym miastem niezwykle zżyta. Chciałam jednak pokazać coś mniej oczywistego. Coś, co będzie zaskakujące także dla zagranicznego odbiorcy. Na korzyść willi „Pod Jedlami” zadziałał jednak nie tylko element zaskoczenia, jaki oferowała. Według założeń Stanisława Witkiewicza, miała przecież stanowić uosobienie nowego polskiego stylu narodowego – być kwintesencją polskości. Miejsce okazało się bliskie Zofii Chylak także ze względów osobistych. Projektantka, która z wykształcenia jest historykiem sztuki, zafascynowała się idealnym stanem jego domu. Odnalazła w nim też powiązania z własną rodziną. – Został stworzony dla rodziny Pawlikowskich, mieszkała tu poetka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – tłumaczy. – A większość książek jej siostry, Magdaleny Samozwaniec, która także spędziła tu dużo czasu, ilustrował przed laty mój dziadek. Poczułam, że to dobry moment, by pokazać innym mój świat, nasz świat, naszą Polskę.
Podróże kształcą
Polskę Chylak pokazuje na świecie jak mało kto. – Takie założenie przyświecało mi od początku – wyznaje. – Na każdej torebce widnieje napis „Made in Poland”, mimo że wiele osób mi to początkowo odradzało. Twierdziły, że to nie zadziała, że Polska nie jest krajem, który kojarzy się z modą, a już tym bardziej z robieniem torebek. Może i się nie kojarzył. Ale ona to zmieniła.
Zofię Chylak można by zresztą nazwać królową niepopularnych decyzji, które ostatecznie okazują się strzałem w dziesiątkę. Tak było z założeniem i rozwijaniem marki w Polsce, tak było z porzuceniem ready-to-wear na rzecz akcesoriów i tak było z powrotem do ojczyzny. Ten ostatni nie tylko wiązał się z wyprowadzką z Nowego Jorku, ale oznaczał też rezygnację z kuszącej propozycji pracy, którą otrzymała, gdy odbywała staż u Proenzy Schouler. Do powrotu przekonała wtedy swojego chłopaka (dziś męża), który także porzucił perspektywę rozwijania zawodowej kariery za oceanem, a do dziś współtworzy z Zofią jej markę. – Moja decyzja o powrocie na pewno była dla wielu osób szokująca, ale z perspektywy czasu wiem, że był to najlepszy ruch, jaki mogłam wykonać – mówi. Wróciła w dużej mierze z sentymentu (– Jestem bardzo zżyta z rodziną, mocno zapuszczam korzenie – mówi), ale nie tylko. Wybrała idealny moment, bo polski rynek mody zaczął się rozwijać, ale nie było na nim jeszcze młodej marki produkującej torebki. – Mieliśmy dzięki temu ułatwione zadanie – tłumaczy projektantka. – Od początku chcieliśmy też, żeby naszym najważniejszym medium był internet. Sprzedaż online stwarzała wtedy największą możliwość zaistnienia markom spoza tradycyjnej mapy mody. Torebki łatwo też zresztą kupić w sieci, bo nie trzeba skupiać się na rozmiarach, a ewentualny element zaskoczenia jest znacznie mniejszy niż w przypadku ubrań, butów czy okularów.
Chylak mówi wprost, że od początku jej założeniem było pokazanie marki za granicą i znalezienie się w gronie projektantów, którzy odczarują mit Polski jako kraju mającego niewiele wspólnego z modą. Jednocześnie wie, że to polski rynek i polskie klientki stoją za sukcesem jej marki. – Zaczynałam bez żadnego inwestora, z niewielkim wkładem i wsparciem rodziny – wspomina. – Firma musiała więc wystartować od zera i na siebie zarobić. Jesteśmy obecni za granicą tylko dzięki sukcesowi, jaki marka odniosła tutaj. A sukces ten przyszedł błyskawicznie i na niespotykaną do tej pory na polskim rynku skalę. Wreszcie doczekaliśmy się bowiem it-bags z prawdziwego zdarzenia – skórzanych przedmiotów pożądania, po które ustawiały się w kolejce zarówno zwykłe klientki, jak i influencerki oraz redaktorki mody. Na przeciwległym biegunie popularność rodzimej branży przynosił streetwear. Chylak przywracała wiarę w rzemiosło, w którym zamiłowanie do tradycji towarzyszyłoby nowoczesnemu podejściu do formy.
Krótka historia torebki
Dla Chylak projektowanie torebek okazało się jednak z początku ogromnym wyzwaniem. I to nawet nie tyle technicznym, co semantycznym. – Ubrania mają bardzo długą historię – tłumaczy projektantka. – Na studiach zajmowałam się modą w sztuce i malarstwie. Każdy element garderoby miał tam jakieś ukryte znaczenie. Jedyne, nad czym więc dziś „cierpi” moja dusza historyka sztuki, to właśnie to, że historia torebek jest bardzo krótka na tle historii mody w ogóle. W formie, w jakiej znamy je dzisiaj, pojawiły się tak naprawdę dopiero w drugiej połowie XIX w. Tęsknię trochę do starego świata. Często stoję między tą tęsknotą a poczuciem, że torebka musi być przede wszystkim użytkowa i spełniać konkretne funkcje.
To połączenie widać w projektach. Sztywne torebki o fasonie prostokąta przywołują na myśl modele z lat 50. Półksiężyce i koszyki mają różne rozmiary. A kubełki i kwadraty posiadają dwa paski, każdy o regulowanej długości, by można je było nosić w ręku, na ramieniu i na skos. Czasami mają też wykończenie z piór, które niektórym może przywodzić na myśl styl złotej ery Holywoodu. Teraz miłość do vintage zaowocowała nowym kolorem – w 11. kolekcji po raz pierwszy pojawia się biel. – To był już ostatni dodatek – zdradza Chylak. – Byłam na wakacjach we Włoszech i miałam już odciąć się do pracy, gdy w jednym ze sklepów zobaczyłam torebkę z lat 60. ze skóry białego strusia. Coś mnie w niej urzekło i pomyślałam, że moja nowa kolekcja, mimo że przeznaczona na wiosnę i lato, jest strasznie ciemna i że musimy dodać do niej jakiś świeży, jasny element.
Projektantka tworząc nowe modele, często kieruje się własnymi upodobaniami. – Umiem projektować wyłącznie pod siebie i, jakkolwiek źle czy egoistycznie, by to nie zabrzmiało, każda torebka jest przede wszystkim dla mnie. Jest odzwierciedleniem moich upodobań i mojego stylu. Gdy tworzyłam markę, myślałam więc, że moje projekty będą nosić wyłącznie dziewczyny, które wyglądają tak, jak ja. Nie bardzo byłam sobie w stanie wyobrazić, ile ich istnieje. Rozczula mnie i zaskakuje, gdy widzę, że moje torebki trafiają do kobiet, które mają zupełnie inną estetykę. I gdy widzą je w zupełnie innym świetle.
Praca u podstaw
Gdy zakładała markę, planowała, że wykonanie prototypów do pierwszej kolekcji zajmie jej kilka miesięcy. Potrzebowała roku. – Gdy wreszcie zobaczyłam gotową kolekcję i dotarło do mnie, że mogę ją wreszcie wypuścić, nie przejmowałam się nawet, czy się spodoba i sprzeda – śmieje się. – Miałam po prostu poczucie, że wreszcie osiągnęłam cel, do którego dążyłam od długiego czasu. Obawy projektantki okazały się mocno na wyrost. Dziś jej marka jest jednym z najpopularniejszych konceptów w segmencie, który Amerykanie nazywają „medium luxury” (to marki, których projekty jakością nie ustępują najbardziej luksusowym, ale w znacznie bardziej atrakcyjnej cenie). Projektantka musi dziś więc nie tylko umiejętnie zarządzać warstwą kreacyjną, lecz także biznesową.
Zofia Chylak markę zakładała z dużą pewnością siebie. Jak mówi, wyniosła ją z domu. Wie jednak, że gdyby miała zaczynać dziś, wiedząc, jakie przeszkody napotykają kobiety w biznesie, byłoby jej o wiele trudniej. – Bliskie mi kobiety przez lata budowały wokół siebie aurę, jakby mogły wszystko – wspomina. – Gdy miałam trzy lata, moja mama znalazła się w wirze pracy i razem ze swoją siostrą stworzyły musical „Metro”. Spędzałam wtedy mnóstwo czasu na próbach. Zawsze postrzegałam więc mamę jako osobę, która mistrzowsko łączy macierzyństwo z zawodowym sukcesem. Obserwacje te utwierdziły projektantkę w przekonaniu, że kobiety mogą wszystko. Teraz liczy na to, że właśnie taki świat będzie mogła pokazać swojej córce. Że zachęci ją, by nie bała się robić tego, co ją pasjonuje. Mocno pielęgnuje też kontakty wewnątrz swojej firmy. – Pracuje tu 12 osób, z czego 11 to kobiety. Mam poczucie, że potrzeba nam dziś budowania kobiecej siły. Doskonale pracuje mi się z kobietami. I chcę, by i one dobrze czuły się w pracy.
Gdy pytam, czy sukces marki torebek sprawił, że ready-to-wear oddzieliła już grubą kreską, odpowiada: – Nauczyłam się nigdy nie mówić nigdy. Na razie nie tęskni jednak za projektowaniem ubrań. Myśli za to o innych akcesoriach. I mimo że ma w planach już pierwsze projekty, prawdopodobnie zaprezentuje je w momencie, gdy poczuje się na to w pełni gotowa.
Zdjęcia: Stanisław Boniecki
Stylizacja: Rosa-Safiah Conell
Casting: Anna Jóźwiak
Makijaż: Sylwia Rakowska
Włosy: Gor Duryan
Modelka: Nigina Sharipova
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.