Nowoczesne społeczeństwo budowaliśmy na truchłach wielorybów. Ich olej płonął w ulicznych lampach, oświetlał korytarze kopalni węgla i pozwalał na nocne czytanie w zamożnych domach. Ich zęby zamieniano w klawisze fortepianu, a fiszbiny podtrzymywały gorsety, halki i kołnierzyki. Elastyczne płytki świetnie nadawały się też jako sprężyny w zegarkach i druty w parasolach. Dziś na wieloryby polować już po prostu nie musimy. Nasze lampy nie potrzebują ich oleju, nasze suknie obejdą się bez ich fiszbin, a japońskie stoły poradzą sobie bez ich mięsa. Nie ma już żadnego usprawiedliwienia, żeby zabijać te zwierzęta. Za to ich obecność w wodzie jest kluczowa dla oceanów.
Roja Dove, ekscentryczny perfumiarz, twórca luksusowych zapachów i ambasador kreatywny Wielkiej Brytanii, nie waha się, kiedy wymienia ulubione składniki perfum: jaśmin, labdanum i ambra. Ta ostatnia stała się inspiracją do stworzenia linii „Profumi D’Amore”– hołdu dla uwodziciela wszech czasów, Giovanniego Casanovy. To ambra, którą Włoch posypywał mus czekoladowy, zmieniając go w afrodyzjak, nadaje perfumom zmysłowy, ciężki, prawie zwierzęcy zapach. A Dove – jak sam twierdzi – jest najprawdopodobniej jedynym perfumiarzem na świecie, który ciągle jeszcze używa naturalnej ambry, a nie syntetyku – ambroksanu, który jest na liście składników „Poison”Diora i „Eau des Marveilles” Hermèsa. Ta prawdziwa, znaleziona na plaży woskowa bryłka pachnie morzem, tytoniem, rybą i końskim potem. Pozwolić na nią mogą sobie tylko nieliczni, kosztuje dziesięć razy więcej niż złoto. Jest nie większa niż ludzka głowa, a potrafi uratować od bankructwa.
Jest rzadka, bo to wydzielina kaszalota – zwierzęcia narażonego na wyginięcie. Wydzielając szarą maź, wieloryb chroni żołądek przed ostrymi dziobami jedzonych przez siebie kałamarnic. Czasem kaszalot wypluwa, czy raczej wykasłuje, kleistą maź. Nieduża bryłka unosi się na powierzchni wody – macerują ją sól, słońce i wiatr. Im dłużej płynie z falami, tym lepiej. Jej zapach będzie pełen niuansów – najcenniejsze bryłki spędziły na wodzie nawet 30 lat, zanim fale wyrzuciły je na brzeg. To dlatego ambra jest tak droga. Dzisiaj trzeba liczyć na szczęśliwy traf spacerujących po plaży wczasowiczów. Kiedyś wydobywano ją prosto z brzucha rozpłatanego zwierzęcia.
Z kaszalota wyciągano nie tylko ambrę. Polowano na jego tłuszcz, kości i spermacet. Dopiero niedawno zrozumiałam, że nowoczesne społeczeństwo budowaliśmy na truchłach wielorybów. To im zawdzięczamy cywilizacyjny rozwój. Ich olej płonął w ulicznych lampach, oświetlał korytarze kopalni węgla i pozwalał na nocne czytanie w zamożnych domach. Ich zęby zamieniano w klawisze fortepianu, a fiszbiny podtrzymywały gorsety, halki i kołnierzyki. Elastyczne płytki świetnie nadawały się też jako sprężyny w zegarkach i druty w parasolach. Z kolei tran pito nie tylko dla wzmocnienia, ale także używano go w produkcji mydła, kredek i atramentu. Spermacet, oleista wydzielina z głowy kaszalota, służyła jako smar do maszyn, ambra do wyrobu perfum. Wielorybnictwo było intratnym i gloryfikowanym zajęciem. Wieloryby, a zwłaszcza wale grenlandzkie, na które polowano najchętniej ze względu na ich powolność i rozmiar (15 metrów długości, 60 ton wagi i 800 fiszbinów w pysku), nazywano złotem morza. O bogactwie założonego w 1619 roku Smeerenburga – Miasta Tłuszczu na północy Spitsbergenu, w którym przerabiano złowione zwierzęta na olej – krążyły legendy (miasto opuszczono kilkadziesiąt lat później, kiedy Holendrzy wymyślili sposób oprawiania wieloryba na statku). Polowanie wymagało siły, sprawności i odwagi. Kiedy wielorybnicy zauważyli zwierzę, przesiadali się na mniejszą łódź. Oceniali, gdzie i kiedy wieloryb się wynurzy, żeby nabrać powietrza, i szykowali harpun. Celowali między oczy. Oszalałe z bólu zwierzę ciągnęło za sobą załogę po arktycznych wodach. Lina łącząca harpun z łodzią trzeszczała i furkotała (podobno jedna osoba musiała ją nieustannie polewać wodą, żeby się nie zapaliła od tarcia). Kiedy wal, kaszalot czy płetwal opadł z sił, mężczyźni zabijali zwierzę, przeszywając je lancami. Umierało brzuchem do góry. Holowali je na brzeg, do Smeerenburga, i od razu przystępowali do krojenia. Mogło to trwać nawet kilka dni. Sugestywnie pisze o tym Matthew H. Birkhold dla „The Public Domain Review”, przywołując obraz wielorybników zagłębionych po pas w tłuszczu i krwi. Tłuszcz przetapiano na olej w ogromnych żelaznych piecach. Z Miasta Tłuszczu ładowano na statki tysiące drewnianych beczek, które sprzedawano w Europie.
W XVII wieku na świecie było niewiele więcej ponad 100 wielorybniczych kutrów. W XIX wieku pływało ponad 700 statków. W ciągu 300 lat przetrzebiliśmy populacje wali grenlandzkich i kaszalotów. W XX wieku, kiedy zaczęło ich brakować, ale również kiedy pozwoliła nam na to bardziej zaawansowana technika, zaczęliśmy polować na największe zwierzęta świata – ważące 150 ton płetwale błękitne. Ich populacja w Arktyce spadła o 99%, z 240 tysięcy osobników do 360 sztuk. I ciągle polowaliśmy na inne wieloryby – najwięcej tych zwierząt odławialiśmy po II wojnie światowej. Jeszcze w 1972 roku smar z kaszalotów był ciągle używany w oleju przekładniowym General Motors zabezpieczającym skrzynię biegów. Choć fiszbiny zastąpił plastik, a olej w lampach – elektryka, my ciągle polowaliśmy na wale, sejwale, płetwale i kaszaloty. W poruszającej książce Spying on Whales paleontolog Nick Pyenson pisze, że w kilka dekad zabiliśmy ponad 3 miliony różnych wielorybów. Nie wiemy, jak doprowadzenie populacji wielorybów na skraj wymarcia wpłynęło na stan mórz. Dopiero teraz naukowcy zaczynają rozumieć rolę tych gigantów w morskim systemie. Nazywają je inżynierami morza. Te wielkie zwierzęta, nurkując i wypływając w górę, przynoszą na powierzchnię wody opadające na dno mikroelementy. Użyźniają wodę – ich kał jest pokarmem dla fitoplanktonu i najbogatszym źródłem żelaza (profesor Stephen Nicole twierdzi, że w wielorybich odchodach znajduje się aż 12 procent całego oceanicznego żelaza). A kiedy umierają, ich opadające na dno cielsko może przez kilkanaście lat służyć za pożywienie dla ponad 400 różnych gatunków: krewetek, krabów, wieloszczetów, pierścienic, gigantycznych równonogów, śluzic, strzykw, małż i bakterii. Wieloryby są też olbrzymimi zbiornikami dwutlenku węgla. Jeden wieloryb więzi w swoim ciele 190 tysięcy ton tego gazu. To tyle, ile rocznie emituje 80 tysięcy samochodów. Dlatego lepiej, żeby zwłoki wieloryba opadły na dno oceanu, niż zostały wyciągnięte na brzeg, poćwiartowane i zamienione na olej.
Międzynarodowa Komisja Wielorybnictwa (IWC) zakazała komercyjnych połowów dopiero w 1982 roku. Dzięki temu powoli odradzają się populacje płetwali błękitnych, wali grenlandzkich i kaszalotów, choć nadal są to gatunki narażone na wyginięcie. IWC pozwoliła jedynie na zabijanie wielorybów w celach naukowych. Moratorium nie podpisały Islandia i Norwegia, a Japonia przez długi czas wykorzystywała naukową lukę i pod przykrywką badań w Arktyce zabijała około 1000 wielorybów rocznie (często dwa razy więcej niż Norwegia, która polowała tylko na własnych wodach przybrzeżnych). Mięso złowionych przez Japończyków wielorybów trafiało później do supermarketów.
W tym roku Japonia wystąpiła z IWC i od 1 lipca (po 30 latach przerwy) wznowiła komercyjne połowy na własnych wodach terytorialnych. Polowania w XXI wieku znacznie różnią się od tych z wieku XIX. Nie ma już załogi, która walczy z morskim olbrzymem z chybotliwej łódki. Są strzelby, armaty i eksplodujące harpuny – jeśli harpun nie zabije zwierzęcia od razu, wystrzeliwuje się kolejny. Jeśli to nie wystarczy, wieloryba ostrzeliwuje się ze strzelby. Już pierwszego dnia Japończycy złowili dwa płetwale karłowate. Rząd japoński ustalił kwoty na ten rok – rybakom wolno złowić 52 płetwale karłowate, 150 płetwali Bryde’a i 25 zagrożonych wyginięciem sejwali – łącznie 227 wielorybów (to mniej niż w zeszłym roku, kiedy japońscy wielorybnicy w Arktyce złowili 333 wieloryby, w tym 122 samice w ciąży). Przypadek Japonii jest o tyle ciekawy, że tradycja jedzenia wielorybiego mięsa wcale nie jest tam odwieczna. Owszem, są miejsca, w których rybacy od dawna łapią wieloryby. Ale na większą skalę zaczęto łowić je po II wojnie światowej, kiedy w zbiedniałym, okupowanym państwie brakowało białka. W latach 60. w Japonii jedzono 226 tysięcy ton wielorybiego mięsa rocznie. Pięćdziesiąt lat później były to już tylko 3 tysiące ton. Wielu uważa, że obecny ruch skręcającego w stronę nacjonalizmu japońskiego rządu ma z jednej strony pokazać japońską niezależność, a z drugiej ma uwolnić rząd od ponoszenia kosztów wypraw arktycznych i dotowania wielorybników. Teraz rybacy sami muszą na siebie zarobić – jak twierdzą Ben Dooley i Hisako Ueno z „The New York Times”, najprawdopodobniej im się to nie uda. Za smakiem wielorybiego mięsa nikt w Japonii nie tęskni.
Nawet jeśli wystąpienie Japonii z IWC to początek końca japońskiego wielorybnictwa, to w moim odczuciu te połowy w ogóle nie powinny mieć miejsca. Tak samo jak nie powinno dochodzić do łowienia 1278 płetwali karłowatych przez Norwegów i 217 zagrożonych wyginięciem płetwali zwyczajnych przez Islandczyków (dane pochodzą ze strony Whale and Dolphin Conservation). Dlaczego? Bo dziś na wieloryby polować po prostu już nie musimy. Nasze lampy nie potrzebują ich oleju, nasze suknie obejdą się bez ich fiszbin, a japońskie stoły poradzą sobie bez ich mięsa. Nie ma już żadnej potrzeby i żadnego usprawiedliwienia, żeby zabijać inteligentne i świadome zwierzęta. Za to ich obecność w wodzie jest kluczowa dla oceanów.
Może gdyby nie zabijanie wielorybów, morza i oceany świata byłyby dzisiaj w lepszym stanie? A razem z nimi w lepszym stanie byłaby cała Ziemia, bo to przecież oceany regulują temperaturę globu, produkują ponad połowę tlenu znajdującego się w powietrzu i jeszcze w dodatku pochłaniają CO2. Jak mówi słynna oceanografka Sylvia Earle: bez niebieskiego nie ma zielonego.
Nie ma oceanów, nie ma nas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.