Dwie ulubienice Netfliksa – Maya Hawke ze „Stranger Things” i Camila Mendes z „Riverdale” – robią zemstę w nowej komedii dla nastolatków. Film o zoomersach spodoba się milenialsom, bo nawiązuje do produkcji z lat 90. minionego wieku. Już do oglądania na platformie.
Netflix zaczął działać jak Disney czy Nickelodeon – promuje własne gwiazdy, by potem dowolnie je mieszać, wykorzystywać do różnych produkcji i tym samym podbijać własną markę. Do „Zróbmy zemstę” zatrudniono dwie ulubienice publiczności: Mayę Hawke ze „Stranger Things” i Camilę Mendes z „Riverdale”, a partnerują im Austin Abrams („podkradziony” HBO – najpierw grał w „Euforii”, a potem w „Dash i Lily” już na Netfliksie), Alisha Boe („13 powodów”) czy Talia Ryder („Cześć, żegnaj i wszystko pomiędzy”). Ukłonem w stronę „starszego pokolenia” jest rólka Sary Michelle Gellar, czyli Buffy, jako dyrektorki elitarnego liceum Rosehill.
W duchu nowego postmodernizmu zapożyczeni w „Zróbmy zemstę” są nie tylko odtwórcy głównych ról – wszystko jest tu kolażem, pastiszem i powtórką. Reżyserka Jennifer Kaytin Robinson (scenarzystka „Testu na przyjaźń” z wymową pro-choice i reżyserka „Kogoś wyjątkowego” – pochwały singielstwa) naoglądała się kultowych komedii z lat 80. spod znaku Johna Hughesa i tych z przełomu mileniów – od „Wrednych dziewczyn” po „Zakochaną złośnicę”. Z każdej produkcji zapożyczyła jeden element, podkręciła go i uczyniła bardziej woke – świadomym czasów (np. szkolne mundurki dziewczyn to przesłodzona wariacja na temat strojów Blair i Sereny z „Plotkary”). Sceny, które jeszcze kilka lat temu obyłyby się bez komentarza, tu zostają podważone. – Makeover (metamorfoza) – to nie brzmi dobrze – mówi Eleanor do Drei (swoją drogą, przemiana szczupłej białej dziewczyny w wyciągniętych dżinsach i bez makijażu w szczupłą białą dziewczynę w mini i z blond fryzurą nie wydaje się specjalnie woke).
„Zróbmy zemstę”: I dla zoomersów, i dla milenialsów
Natomiast wymowa opowieści – choć łopatologiczna – ostatecznie potwierdza, że kwestie konfliktu klasowego, feminizmu i równości szans dla osób koloru trafiły pod strzechy, czyli do scenariusza nastoletniego produkcyjniaka. Latynoskę Dreę (Mendes) samotnie wychowuje matka, pielęgniarka. Do Rosehill dostała się dzięki stypendium, a queen bee została za sprawą bezwzględności, narcyzmu i sprytu. Gdy zazdrosny o jej popularność chłopak Max (Austin Abrams), syn bogacza, doprowadza do jej upadku (oczywiście za pomocą sekstaśmy), z pomocą przychodzi jej Eleanor (Maya Hawke), którą kiedyś skrzywdziła jedna z uczennic szkoły, Carissa. Razem poprzysięgają zemstę. Żeby nie było nudno, okazuje się, że role krzywdzących i krzywdzonych nie są rozpisane w oczywisty sposób. Oprócz jednej – od początku wiadomo, że Max, który udaje feministę, a tak naprawdę jest toksycznym mężczyzną, reprodukującym patriarchalny system, musi odejść. „Zróbmy zemstę” to pastelowa, plastikowa, popowa przypowieść o siostrzeństwie ponad podziałami. Jak odnajdą się w nowej rzeczywistości chłopcy? Przydałby się sequel.
Milenialsom „Zróbmy zemstę” spodoba się nie tylko ze względu na nostalgię (niektóre nawiązania, choćby użycie „Celebrity Skin” zespołu Hole w ścieżce dźwiękowej, to ukłon do jeszcze starszej generacji X). Oglądając, jakie katusze przeżywają dorastające dzieciaki, dorośli odetchną z ulgą – nie dość, że ich własne rozkminki z młodych lat wydadzą się jednocześnie uprawnione i błahe (ach, jak łatwo było bez mediów społecznościowych), to jeszcze czas burzy i naporu szczęśliwie za nimi. Najlepiej podsumowuje ten stan ducha Olivia Rodrigo – ikona zetek – w piosence „Brutal”, która wybrzmiewa w tle. „And I’m so sick of 17. Where’s my f***ing teenage dream? If someone tells me one more time »Enjoy your youth«, I’m gonna cry” („Mam dosyć bycia siedemnastolatką. Gdzie się podział mój nastoletni sen? Jeśli ktoś jeszcze raz powie mi, żebym cieszyła się młodością, chyba się rozpłaczę”).
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.