Warszawa we wrześniu 1939 roku na anonimowych fotografiach
– Można powiedzieć, że jedyne produkty, których w trakcie wojny nie brakowało, to klisze, papiery fotograficzne i odczynniki do wywoływania – mówi Piotr Głogowski, specjalista ds. ikonografii w Muzeum Warszawy. Przeglądając muzealne archiwa, opowiada nam, kto fotografował II wojnę światową i dlaczego pocztówki z Warszawą obracającą się w ruinę były popularne we wrześniu 1939 roku.
Kto portretował II wojnę światową?
Propaganda niemiecka po I wojnie światowej była doskonale przeszkolona. Wermacht miał specjalną jednostkę fotografów, którzy jeździli z wojskiem tylko po to, żeby robić zdjęcia, rozsyłane potem w świat. Dlatego dziś kampanię wrześniową oglądamy przede wszystkim oczami Niemców.
Aparaty mieli też ze sobą prywatnie niemieccy żołnierze, którzy fotografowali się na ruinach i wysyłali rodzinie zdjęcia w listach opatrywane komentarzem: „Oto dzieło naszej Luftwaffe”. To perspektywa najeźdźcy.
Wydaje się, że Wojsko Polskie w ogóle nie dostrzegało potencjału fotografii, dlatego wydarzenia wojenne z drugiej strony rejestrowali głównie amatorzy oraz przez dwa tygodnie oblężenia miasta Julien Bryan – amerykański fotoreporter, realizujący zadanie korespondenta wojennego Stanów Zjednoczonych
Polska fotografia wojenna też miała swoje gwiazdy.
Tak, zdjęcia Warszawy we wrześniu 1939 roku zaczęli robić fotografowie jeszcze niedawno pracujący dla polskiej prasy, która z początkiem okupacji przestała wychodzić – np. Henryk Śmigacz, Jan Ryś, Edward Fikus. Po powrocie do Warszawy, w październiku 1939 roku, działała też np. Zofia Chomętowska. Ale mówimy o prawdziwym fenomenie. Szczególne wydarzenia historyczne sprawiły, że potrzeba ich dokumentacji stała się zjawiskiem powszechnym. Pojawiły się też zupełnie nowe nazwiska, np. Sylwester Braun. Do wybuchu wojny był pracownikiem urzędu miasta, który po zwolnieniach pod koniec września dostał od Starzyńskiego odprawę. Wiedział, że pieniądze zaraz stracą swoją wartość, kupił więc aparat fotograficzny Leica Standard i podjął decyzję, że od tego momentu będzie robić zdjęcia. Działał jako „Kris” – to pseudonim wzięty od nazwy malajskiego miecza kutego z żelaza i meteorytów, który według tamtejszych wierzeń miał magiczne właściwości. Odstraszał wrogów, którzy już na sam jego widok mieli truchleć ze strachu. Dla Brauna to właśnie fotografia miała się stać tajną bronią. Po 1941 roku zrobił dyplom mistrzowski i poświęcił się fotografii portretowej. Jako „Kris” powrócił w sierpniu 1944 roku i został polowym sprawozdawcą wojennym.
Zastanawiam się nad realiami pracy wojennych fotografów. Jak w dobie głodu i deficytu wszystkiego zdobywali chemię niezbędną do wywoływania zdjęć?
Z tym akurat nie było problemu. Niemcy jako potentat w branży fotograficznej w czasie wojny utraciły rynki zbytu – Anglia i Stany Zjednoczone zupełnie odcięły dotychczasowe zamówienia. Cała niemiecka produkcja trafiała na rynki i tereny zajęte przez Trzecią Rzeszę. Można więc powiedzieć, że jedyne produkty, których w trakcie wojny nie brakowało, to klisze, papiery fotograficzne i odczynniki do wywoływania. Polskie fabryki Foton i Alfa zostały przejęte przez Niemców, ale działały dalej z polskimi załogami. Czarnorynkowy handel kwitł, zaczęły się pojawiać kolorowe filmy.
Uderzające jest to, że na zdjęciach właściwie nikt nie pozuje. Fotografie powstają z ukrycia, zza pleców zwykłych ludzi.
Władze okupacyjne nie były zadowolone z aparatów na ulicy. Choć formalnie prawo zakazujące robienia zdjęć w miejscach publicznych weszło dopiero w 1941 roku, od pierwszych chwil po zajęciu Warszawy praktyką Niemców było aresztowanie osób fotografujących jako podejrzanych o szpiegostwo. Niszczono klisze, konfiskowano sprzęt, ale i ścigano fotografów. Jan Ryś został aresztowany i najprawdopodobniej zamęczony na Pawiaku.
Zdjęcia dokumentujące tragiczne doświadczenie września 1939 roku powstawały więc w początkach okupacji z ukrycia, ale masowo. Dominowały tu szerokie kadry, ukazujące codzienne życie i charakterystyczne punkty miasta tak sumiennie, że dziś można traktować je jako dokumentację postępujących zniszczeń. W samych zbiorach Muzeum Warszawy jest kilka tysięcy fotografii z tego czasu. Były robione przez całą jesień 1939 roku w przekonaniu, że uwieczniają szczególny moment dziejowy.
Ludzi nie przerażało zniszczone miasto?
Od dłuższego czasu wojna wisiała w powietrzu, trudno powiedzieć, żeby była zaskoczeniem. A wcześniejsze doświadczenie I wojny światowej, w której ucierpiały bardziej niektóre fabryki, infrastruktura kolejowa, wysadzone mosty aniżeli samo miasto, nie zapowiadało zagłady, przynajmniej na początku.
Wśród ludności dominowała atmosfera mobilizacji i współdziałania. Na jednym ze zdjęć widzimy, jak uczniowie pod wodzą nauczycielek kopią na Żoliborzu rowy przeciwlotnicze. To zapewne pierwsze dni wojny.
Sytuacja zmieniła się w tzw. czarny poniedziałek – 25 września 1939 roku, kiedy Niemcy przez cały dzień bombardowali i ostrzeliwali miasto. Tego dnia straty wyniosły około 10 tysięcy zabitych, a zniszczenia miasta szacowano na 25 procent.
Dlatego nie znajdziemy polskich zdjęć wojennych z wojskiem w akcji na pierwszej linii, w stylu Roberta Capy. Fotografowie przyglądali się sytuacji w mieście, rejestrując codzienność – np. sprzedaż w sklepie, którego witryna bez szyb została zabita deskami, a ludzie handlowali, podając sobie towary i pieniądze przez szpary. Albo kolejkę po wodę na Nowogrodzkiej czy ćwiartowanie zabitego konia bezpośrednio na ulicy. To były sceny rodzajowe nowej, rodzącej się okupacyjnej rzeczywistości.
Ruiny dobrze znanych budynków były tak nierzeczywiste, że zarazem przerażały, jak i fascynowały swą niezwykłością. Prowizoryczne cmentarze na skwerach i placach budziły natomiast zadumę na temat kruchości ludzkiej egzystencji i przemijania.
Choć brzmi to zaskakująco, pojawia się kanon. Jak powiedzielibyśmy dziś – miejsca i sytuacje insta friendly.
Niektóre kadry często się powtarzały, były wręcz modne – dotyczy to np. widoku z figurą Jana Nepomucena przed kościołem na Miodowej na przeciwległą stronę ulicy w ruinach. W naszych zbiorach są aż trzy niezależne zdjęcia różnych fotografów – Fikusa, Brauna i nieznanego autora. Różnią się pogodą, światłem, ale zostały wykonane dokładnie w tym samym miejscu i w podobny sposób skomponowane.
To początek poetyzacji ruin, doszukiwania się romantycznego piękna w zniszczeniu. Fotografowie z tego czasu całymi dniami chodzili po mieście – bo nie działała już komunikacja miejska – i wyszukiwali samotne kolumnady, jak w budynku Giełdy przy ulicy Królewskiej, roztrzaskane wieże kościołów i pomniki, malowniczo rozpołowione kamienice, obnażające typowo urządzone mieszczańskie wnętrza.
Zdjęć nie podpisywano z uwagi na groźbę represji. Często nie znamy ich autorów.
Choć niektórzy autorzy, nie przeczuwając zagrożenia, stemplowali swoje zdjęcia, inni, jak Kris, używali pseudonimów. Ale prawem autorskim nikt się wtedy nie przejmował. Funkcjonujące zakłady kopiowały negatywy niemieckie, zostawiane do wywołania na miejscu, a ze zdjęć chętnie tworzono pocztówki. To były obrazki – pamiątki, drukowane na papierze pocztówkowym. Nikt ich nigdzie nie rozsyłał. Stawały się fotografią – świadectwem, do przechowania dla potomnych, głosem pokonanych, który chciałby w pełni wybrzmieć na świecie. Rozprowadzali je pokątnie gazeciarze, kosztowały niewiele, szybko można było wytwarzać dowolne ilości najlepiej sprzedających się motywów. Sądząc po liczbie tych kart, które przetrwały do dziś, musiały być w początkach okupacji całkiem popularne. Mimo dalszych tragicznych losów stolicy przechowywano je skrupulatnie do końca wojny i chętnie tworzono z nich albumy
Dziękujemy Muzeum Miasta Warszawy za udostępnienie zbiorów do publikacji.
9/12Warszawa we wrześniu 1939 roku na anonimowych fotografiach
Unieruchomione wozy tramwajowe na ulicy Leszno.